Skocz do zawartości


Zdjęcie

Jak bomby spadły na Andaluzję czyli termojądrowa zguba


  • Please log in to reply
4 replies to this topic

#1

pishor.

    sceptyczny zwolennik

  • Postów: 4740
  • Tematów: 275
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 16
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

*
Wartościowy Post

O wydarzeniach, które rozegrały się w Palomares na początku 1966r. wspomniano na forum raz czy dwa ale były to zaledwie bąknięcia w innych tematach (min tutaj), a sprawa wydaje się być na tyle interesująca, że zasługuje chyba na osobny temat.

Poniżej artykuł napisany przez Mateusza Zimmermana, opisujący, jak niewiele dzieliło Europę lat 60-tych od katastrofy nuklearnej na ogromną skalę.

 

Jak bomby spadły na Andaluzję czyli termojądrowa zguba.

 

Dwie olbrzymie maszyny eksplodowały po zderzeniu w powietrzu. Jeden ze śmiercionośnych ładunków wylądował pod czyimś płotem. Inna bomba spadła do morza. Hiszpański rybak, który ją wypatrzył, zażądał od amerykańskich władz 20 mln dolarów znaleźnego.

 

 

Palomares%201.jpg

Obraz katastrofy bombowca B-52G USA po jego zderzeniu nad Morzem Śródziemnym z KC-135

 

 

W styczniu 1966 roku andaluzyjskie Palomares jest wioską tak małą, że trudno je znaleźć na mapach. Może tysiąc mieszkańców, niewielkie domki, parę sklepów i trzy knajpki. Mało kto ma samochód czy telewizor. Bieżącej wody – brak. Najbliższy telefon jest w miasteczku 20 kilometrów dalej. Choć do morza jest blisko, miejscowi żyją głównie z ziemi, zajmując się uprawą pomidorów.

 

Miejscowi rankiem często patrzą na niebo – można zobaczyć amerykańskie bombowce, które podczas przelotów nad Morzem Śródziemnym tankują w tym rejonie w powietrzu. Tym razem oprócz smug kondensacyjnych, które zwykle ciągną się za lecącymi na wysokości 10 kilometrów maszynami, mieszkańcy wioski widzą eksplozję.

 

Jest tuż po godzinie 10., w miejscowej szkole trwają już lekcje. Nagle w budynku zaczynają się trząść szyby. Głuchy grzmot przechodzi w huk, który staje się nie do zniesienia.

 

"Mamo, z nieba pada ogień" – krzyczy nagle paroletnia córka Marii Badillo. Po chwili na okolicę zaczynają spadać płonące części samolotów: skrzydło ląduje na plantacji pomidorowej, wybuchające silniki – na skalistych wzgórzach nieopodal. Niektóre szczątki są większe od domu. Palomares zasnuwa czarny dym, wszędzie leżą kawały poskręcanego metalu.

 

Miejscowi jeszcze wtedy nie wiedzą, że znaleźli się w centrum jednego z najpoważniejszych incydentów nuklearnych całej zimnej wojny.

 

 

Tragedia pod Chromowaną Kopułą

Skąd w ogóle nad Palomares amerykańskie samoloty?

 

W połowie lat 60. zimną wojną rządzi strategia "wzajemnie gwarantowanego zniszczenia" – jedno supermocarstwo nieustannie upewnia drugie, że jeśli zostanie zaatakowane, odpowie uderzeniem termojądrowym na pełną skalę. Obie strony od pokusy rozpoczęcia wojny ma chronić przekonanie, że takiej wojny nie można wygrać – wszak "kto strzeli pierwszy, najwyżej umrze jako drugi".

 

Kluczowym narzędziem "gwarantowanego zniszczenia" są w tym czasie bombowce strategiczne. Amerykańskie lotnictwo trzyma je w całodobowym pogotowiu. Maszyny wykonują regularne loty w kierunku strefy powietrznej Związku Sowieckiego i w wyznaczonych punktach zawracają do baz. Waszyngtonowi chodzi o to, aby w każdej chwili mieć w powietrzu taką liczbę samolotów, która w razie wybuchu wojny mogłaby dokonać skutecznego ataku nuklearnego na wyznaczone cele.

 

Ta długofalowa operacja nosi kryptonim "Chrome Dome" (Chromowana Kopuła). Jej symbolem jest charakterystyczna sylwetka bombowca B-52. Istotnym elementem systemu "Kopuły" jest możliwość dotankowania takiego samolotu w powietrzu – tak, aby nie musiał on lądować w trakcie wielogodzinnej misji.

 

B-52, który tego feralnego dnia znalazł się nad Andaluzją, musiał odbyć dwa takie tankowania. Pierwsze, podczas lotu ku wybrzeżom Jugosławii, przebiegło przez przeszkód. Drugie było zaplanowane na drogę powrotną przez Morze Śródziemne. I właśnie wtedy doszło do tragedii.

 

 

"Nagle jakby piekło się rozpętało"

Aby zatankować, bombowiec musiał się zbliżyć do "latającej cysterny" KC-135. Nadlatywał z tyłu i od dołu, powoli i miarowo zmniejszając odległość. Operator w ogonie tej ostatniej wypuszczał wysięgnik z paliwem – sztywną rurę, długą na ponad 10 metrów i o ponad półmetrowej średnicy.

 

Kiedy oba samoloty leciały już z równą prędkością, operator bomu paliwowego wysuwał jego końcówkę, która trafiała do otworu w zbiorniku bombowca. Ta procedura była rutynowa, ale wymagała od załóg maksymalnej koncentracji – a o tę w trakcie tak długich lotów było trudno. B-52, pilotowany przez majora Larry'ego Messingera, tego ranka podchodził do tankowania nieco za szybko. Brakowało może 50 metrów, kiedy Messinger zorientował się, że coś jest nie tak. Za późno.

 

- Wysunęliśmy się trochę za bardzo do przodu. Ale jest taka procedura: jeśli operator wysięgnika widzi, że robi się niebezpiecznie, nakazuje załodze tankującego samolotu odejście. Do mnie nikt nic nie mówił, więc uznałem, że wszystko jest w porządku. A potem nagle jakby piekło się rozpętało – wspominał Messinger, któremu udało się ujść z życiem z katastrofy.

 

Co się dokładnie stało w powietrzu, tego do końca nie wiadomo – wszystko trwało ułamki sekund. Prawdopodobnie wysięgnik przeorał kadłub bombowca. Doszło do zapłonu paliwa najpierw w podajniku, a potem w zbiornikach "latającej cysterny". KC-135 zmienił się w kulę ognia, nikt z jego załogi nie miał prawa ocaleć.

 

Z siedmioosobowej załogi bombowca, który zaczął się rozsypywać w locie, zdołało się katapultować lub wyskoczyć ze spadochronem czterech ludzi (w tym Messinger). Ale oprócz nich i kilkudziesięciu ton płonących szczątków spadł z nieba nad Palomares jeszcze ładunek B-52: cztery bomby termonuklearne.

 

 

Nurkowie szukali nie tam, gdzie było trzeba

Każda z nich miała moc ok. jednej megatony – a więc gdyby wybuchła choć jedna, eksplozja byłaby 50-60 razy silniejsza niż ta w Hiroszimie.

 

Ale bomby na szczęście nie były uzbrojone. W dwóch z nich uruchomił się spadochron hamujący opadanie (były przeznaczone do zrzutu ze stosunkowo małej wysokości). Jedną znaleziono w zasadzie nietkniętą, jednak w dwóch – przy uderzeniu o ziemię – częściowo eksplodowały konwencjonalne zapalniki. Te wybuchy wprawdzie nie mogły zainicjować reakcji termojądrowej, ale rozrzuciły na miejscu sporo radioaktywnego plutonu.

 

Amerykański personel przybył na miejsce w ciągu paru godzin (baza lotnicza Morón, z której zresztą startowały samoloty KC-135, znajdowała się niedaleko). Trzy bomby zabezpieczono w ciągu pierwszej doby. Czwartej nie sposób było znaleźć.

 

Do jej poszukiwania zaangażowano lotnictwo i marynarkę. W jednej z największych akcji poszukiwawczych prowadzonych przez Amerykanów okolice andaluzyjskiego wybrzeża były przeczesywane przez samoloty, helikoptery, kilkanaście okrętów, dwa batyskafy i 150 płetwonurków ze skafandrami głębinowymi.

 

Ci ostatni schodzili oni na głębokość kilkuset metrów – tyle że tygodniami szukali nie tam, gdzie było trzeba.

 

 

Wskazał im miejsce, zażądał znaleźnego

Upadek tej czwartej bomby do morza widział ze swojego kutra miejscowy rybak Francisco Simó Orts. On także wyłowił z morza jednego z ocalałych lotników. Niemal od razu wskazał lokalizację ekipom poszukiwawczym, ale te odszukały bombę dopiero po dwóch miesiącach.

 

Znajdowała się na głębokości prawie 800 m. Podczas pierwszej próby wydobycia osunęła się jeszcze głębiej i udało się ją wyciągnąć na powierzchnię dopiero za drugim razem. Szczęśliwie nie była uszkodzona.

 

Spostrzegawczy rybak otrzymał w swoich stronach przydomek "Paco od Bomby". Żeby było ciekawiej: gdy usłyszał, że amerykański sekretarz obrony "wycenił" termojądrową zgubę na dwa mld dolarów, niebawem po jej wydobyciu z głębin pojawił się z prawnikiem przed nowojorskim sądem. Zażądał zwyczajowego "jednego procenta" wartości znaleźnego, czyli… 20 mln dolarów.

 

Amerykańskie siły powietrzne ostatecznie wypłaciły rybakowi nieujawnioną kwotę. Podobno Francisco Simó Orts nie był z niej zadowolony.

 

 

Sześć tysięcy beczek ziemi i radioaktywne ślimaki

Ale odszukanie czwartej bomby nie było dla Amerykanów ostatnim wyzwaniem. Pozostało jeszcze usunięcie skutków skażenia radioaktywnego.

 

Pomiary wykazały, że "gorący" obszar ma niecałe trzy kilometry kw. Niewiele jak na taką katastrofę? Wystarczyło, żeby Amerykanie musieli zebrać i wywieźć za ocean ponad 6 tys. beczek z napromieniowaną glebą. W mniej zanieczyszczonych miejscach "wystarczyło" zaorać ziemię do głębokości 30 cm.

 

Aby nieco uspokoić miejscową opinię publiczną i zapobiec ucieczce turystów, na plażowanie i morską kąpiel w okolicach Palomares wybrali się wspólnie hiszpański minister turystyki i amerykański ambasador.

 

Skutki incydentu nad Palomares odczuwalne są w jakimś stopniu do dzisiaj. Hiszpańskie i amerykańskie władze jeszcze w XXI wieku ustalały, jak zająć się resztkami skażenia. Okazało się, że miejscowe ślimaki ciągle noszą ślady napromieniowania – w 2008 roku odkryto dwa rowy, w których Amerykanie składowali przed laty skażoną ziemię. Do bilansu "likwidacji szkód" trzeba było doliczyć kolejne dwa mln dolarów.

 

Ostatnie rozmowy Waszyngtonu i Madrytu na temat definitywnego usunięcia skutków katastrofy i przetransportowania resztek skażonej gleby do Stanów toczyły się w październiku 2015 roku.

 

 

Palomares%202.jpg

Miejsce katastrofy

 

 

Św. Antoni czuwa czyli Palomares szczęście w nieszczęściu

Katastrofa miała natychmiastowe reperkusje polityczne. Parę dni po niej rząd w Madrycie oświadczył, że samoloty NATO z bronią jądrową na pokładach nie będą już więcej mogły latać nad hiszpańskim terytorium.

 

Niemal równo dwa lata po Palomares kolejny B-52 roztrzaskał się na Grenlandii. Znów – w wyniku uszkodzenia jednej z transportowanych bomb – doszło do skażenia radioaktywnego, tym razem na znacznie większym obszarze. Operacja "Chrome Dome" zaliczyła kolejny wizerunkowy cios i Amerykanie uznali, że czas ją zarzucić. Nie był to zresztą jedyny powód: pod koniec lat 60. bombowce traciły już na znaczeniu w "równowadze odstraszania", za to najważniejszą bronią zimnej wojny stały się międzykontynentalne pociski balistyczne.

 

Dopiero w XXI stuleciu ujawniono, że jednej z bomb zgubionych na Grenlandii Amerykanie nigdy nie znaleźli. Korpusy dwóch, które spadły na Palomares, są dziś wystawione w "atomowym muzeum" w Nowym Meksyku (National Museum of Nuclear Science & History, Albuquerque).

 

Amerykańskich wojskowych, którzy już kilka godzin po tamtej katastrofie przybyli do Palomares prowadzić dochodzenie, zaskoczyła reakcja mieszkańców wsi. Nikt nie rzucał w nich kamieniami, nawet nikt im nie wygrażał. Wszyscy natomiast byli ludziom w obcych mundurach przyjaźni i po prostu pomocni, kiedy przyszło do poszukiwań zarówno bomb, jak i ciał tych lotników, którzy zginęli w katastrofie.

 

Może dlatego, że żadnemu mieszkańcowi wsi nic się tego dnia nie stało.

 

Im też trudno było w to uwierzyć. Przypisywali ten cud wstawiennictwu patrona wsi – tak się bowiem złożyło, że wspomnienie św. Antoniego (opata) przypada akurat na 17 stycznia. A to właśnie tego dnia, 50 lat temu, mieszkańcom Palomares dosłownie spadły na głowy szczątki dwóch potężnych samolotów i kilka bomb termojądrowych.

 

Wykorzystałem i cytowałem m.in. "The Day We Lost the H-Bomb" (aut. Barbara Moran).

 

autor: Mateusz Zimmerman

źródło

 

 

 

 

 


  • 7



#2

szczyglis.
  • Postów: 1174
  • Tematów: 23
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Kiedyś czytałem o incydencie gdzieś w USA, gdzie w wyniku wypadku bombowca spadła na ziemię uzbrojona termojądrówka.

Podobno 3 z 4 mechanizmów zabezpieczających zawiodły i dopiero ostatni, najbardziej archaiczny mechanizm spowodował, że nie doszło do eksplozji. W ogóle jakby tak policzyć to takich "incydentów" była cała masa (a mówimy tylko o tych, o których wiemy - ile takich wypadków nie zostało podanych do publicznej wiadomości?).


Użytkownik szczyglis edytował ten post 31.01.2016 - 18:52

  • 0



#3

noxili.
  • Postów: 2849
  • Tematów: 17
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Kiedyś czytałem o incydencie gdzieś w USA, gdzie w wyniku wypadku bombowca spadła na ziemię uzbrojona termojądrówka.

Podobno 3 z 4 mechanizmów zabezpieczających zawiodły i dopiero ostatni, najbardziej archaiczny mechanizm spowodował, że nie doszło do eksplozji. W ogóle jakby tak policzyć to takich "incydentów" była cała masa (a mówimy tylko o tych, o których wiemy - ile takich wypadków nie zostało podanych do publicznej wiadomości?).

 

 W latach 90tych ogladałem dokument o katastrofach z nuklearnym ładunkiem w tle. Byłem zaskoczony ilością zagubionych i nigdy nie odnalezionych nuklearnych głowic.Kilka z nich leży w Europie a dokładniej gdzieś w mule mórz otaczających nasz kontynent. 


  • 0



#4

pishor.

    sceptyczny zwolennik

  • Postów: 4740
  • Tematów: 275
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 16
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Przypominam, że we wstępie do tego tematu dałem link do innego  - opowiadającego o takich zaginionych bombach :D


  • 1



#5

szczyglis.
  • Postów: 1174
  • Tematów: 23
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

A ja znalazłem ten artykuł o tej bombie co się uzbroiła w locie, ciekawa lektura:

------
Z bazy sił powietrznych w okolicach Goldsboro w Karolinie Północnej wyruszył bombowiec B-52. Była noc z 23 na 24 stycznia 1961 roku. Nagle z jednego skrzydła zaczęło wyciekać paliwo. Brak zbalansowanej wagi sprawił, że B-52 zaczął kręcić się bez kontroli pilota i po chwili się rozpadł. Na jego pokładzie znajdowały się dwie bomby atomowe o sile czterech megaton. Każda.

Na ziemię spadły bomby blisko 260 razy potężniejsze niż ta z Hiroszimy. Szczęśliwie nie wybuchły i przez długie lata rząd Stanów Zjednoczonych zapewniał, że nie było takiej możliwości. Ujawnione w tym roku dokumenty National Security Archives pokazują jednak, że USA było o włos od sprawienia katastrofy nuklearnej na własnym terenie. – Przez margines błędu, dosłownie braku zetknięcia się dwóch kabli, uniknęliśmy eksplozji nuklearnej – pisał w tajnym dokumencie ówczesny sekretarz obrony Robert McNamara.


Sedno problemu

Jedno z winnych zamieszania
Bomba, która była bliska wybuchu wylądowała nienaruszona, gdyż regulaminowo otworzył się jej spadochron. Aktywację zainicjowały niekontrolowane ruchy rozpadającego się B-52 (normalnie tę procedurę zainicjowałby człowiek). Broń zachowała się prawie dokładnie w zgodzie z podręcznikiem celowego ataku. Uruchomił się mechanizm zapalny, ale zawiódł jeden przełącznik. Gdyby nie awaria drobnego elementu układu zabezpieczającego, w Karolinie Północnej poważnie by huknęło. – Eksperci Air Force dowiedzieli się, że pięć z sześciu układów zostało aktywowanych w czasie spadania – napisał w swojej książce Ralph Lapp.

Druga bomba, bardziej spektakularna w swojej „podróży”, była mniej groźna i nie mogła wybuchnąć. Zawiódł w niej spadochron, dlatego z całym impetem uderzyła w ziemię. Gwałtowne spotkanie z powierzchnią globu zniszczyło elementy umożliwiające eksplozję. Analiza jej upadku podniosła jednak ciśnienie badaczy. Jack ReVelle, który był wtedy specjalistą sił powietrznych USA wspomina raport z odkopywania bomby. – Jeden z moich sierżantów powiedział: „Poruczniku, znaleźliśmy przełącznik ‚zabezpieczony’/’uzbrojony’ (safe/arm switch). Odpowiedziałem, że świetnie, na co on: „Nie do końca. Jest na ‚uzbrojony’ – mówił ReVelle. Strach był tylko pozorny po zmiana nastąpiła mechanicznie w wyniku kontaktu z ziemią, bez żadnego ryzyka.

Jedno to mieć, drugie to zarządzać

Czy Goldsboro było jedyne w swoim rodzaju? Nic bardziej mylnego. Eric Schlosser przekonuje, że między 1950 i 1968 roku tego typu incydentów w USA było około 700. Jeden z nich, z 1957 roku w Albuquerque w Nowym Meksyku („domu” serialu Breaking Bad) powstał, gdy z samolotu B-36 wypadła bomba atomowa. Jej wybuch zabił… krowę (na szczęście kapsuła nuklearna oddzieliła się wcześniej od reszty, dlatego nie była to reakcja nuklearna).

Schlosser, autor książki „Command and Control: Nuclear Weapons, the Damascus Accident, and the Illusion of Safety” o zarządzaniu arsenałem nuklearnym, tłumaczy dlaczego Stany Zjednoczone doprowadziły do tak ryzykownej sytuacji. – U szczytu zimnej wojny siły powietrzne obawiały się zaskakującego ataku Związku Radzieckiego na Stany Zjednoczone i zniszczenia wszystkich baz powietrznych – mówi w wywiadzie dla Vox. – Wtedy nie moglibyśmy odpowiedzieć. Dlatego wymyślili, że około tuzina bombowców B-52 z bombami nuklearnymi na pokładzie będzie w powietrzu przez cały dzień. W razie ataku samoloty te mogłyby uciec zniszczeniom na ziemi, polecieć nad ZSRR i wyrzucić bomby.

Ale ten pomysł niósł za sobą oczywiste ryzyko dla USA. – Narażaliśmy się na przypadkowe rozbicie samolotu nad Stanami Zjednoczonymi z bombami na pokładzie. Program zakończył się w 1968 roku po katastrofie B-52 z czterema bombami w Grenlandii i zanieczyszczeniu części lodów Arktyki plutonem.

Schlosser wspomina przy tym, że do początku lat 70. członkowie załogi bombowca mogli zadecydować o ataku na ZSRR, bez rozkazów „z góry”. Jego zdaniem możliwe byłoby realne wprowadzenie w życie scenariusza filmu Stanleya Kubricka „Doktor Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę”. – Niesamowite ile stworzyliśmy broni nuklearnej, ile mieliśmy z nią problemów i jak blisko było katastrofy. […] To niesamowite, że od Nagasaki w 1945 roku żadne większe miasto nie zostało zniszczone przez broń nuklearną.

Oddech z ulgą

Szacuje się, że wedle danych z początku lat 60. w wyniku wybuchu bomby o sile czterech megaton w okolicach Goldsboro mogłoby zginąć około 28 tysięcy ludzi, a dodatkowe 26 tysięcy odniosłyby rany. Liczba potencjalnych ofiar mniejsza jest niż w Hiroszimie i Nagasaki, ponieważ wylądowały bomby ze stycznia 1961 roku wylądowały na dużo mniej zaludnionym terenie niż japońskie miasta w okresie II wojny światowej.


„Nuklearny, niefortunny wypadek”
Znacznie gorzej wyglądałyby poboczne skutki wypadku. W razie niekorzystnych wiatrów opad promieniotwórczy po wybuchu takiej bomby mógłby sięgnąć Waszyngtonu, Filadelfii, a nawet Nowego Jorku. John ReVelle szacuje, że niedoszła eksplozja zniszczyłby wszystkie budynki w promieniu czterech mil oraz zabiłby wszystkich ludzi w promieniu ośmiu i pół mili.

Trudno wyobrazić sobie skutki polityczne i społeczne, gdyby u szczytu napięć zimnej wojny doszło do tak opłakanego w skutkach błędu ze strony Amerykanów. Trzy dni przed startem feralnego B-52 swoją kadencję prezydencką zainaugurował John F. Kennedy, który na swoje szczęście na dzień dobry nie musiał zająć się nuklearnym problemem (który w pełnej krasie wróci do niego w czasie kryzysu kubańskiego z 1962 roku).

Wypadek pod Goldsboro zebrał swoje ofiary. Zginęło trzech z ośmiu członków załogi feralnego B-52. Dziś w tych okolicach stoi tablica, która nijak nie oddaje powagi sytuacji.

 

http://polimaty.pl/2...earny-niewypal/


  • 1





Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości, 0 anonimowych