Weny twórczej dostałem więc zapodaję nowy temacior który ma dotyczyć wszelakich zjawisk paranormalnych w dziedzinie motoryzacji.
Dziedzina tak ciekawa jak i szeroka. Temat dotyczy sytuacji z życia za kierownicą, eksploatacji samochodów, niewyjaśnionych historii, przepisów, absurdów i podobnych. Oczywiście temat rodem na wesoło by nie było wojen ale z nastawieniem bardziej ku "paranormalce" by się nie zrobiło klasycznie i nudno.
Zacznę może od siebie...
Dawno temu za kajtka gdy szoferowałem za sterami poczciwego Fiata 126p pewnej zimowej nocy miałem kolizję.
W dniu dzisiejszym nadal się zastanawiam "z czym" miałem te kolizję...
Wracałem starą poniemiecką autostradą (o ile tak to można nazwać) na trasie Braniewo > Elbląg która prowadzi do Gdańska (odnoga E7, potocznie zwana Berlinką). Znałem te trasę bo jako młodziaszek pracowałem w Rosji i zajmowałem się importem towarów
a raczej towaru (gdybym nie pił i nie palił w tamtych czasach mógł bym nazwać import "hurtem")
Tamtej felernej nocy miałem, że tak to nazwę kolizję z powietrzem! Jadąc na wprost kompletnie pustym pasem, pustym i bardzo szerokim jak przystało na Berlinkę ukatrupiłem mojego maluszka. Nie było by w tym nic dziwnego gdybym się zapatrzył, zasnął, miał brudne szyby, brak świateł czy coś w ten deseń. Po prostu było wielkie buuum i maska, pas przedni, zderzak i prawa lampa potłuczone.
Pamiętam, była sobie wtedy godzina 5 z kawałkiem (nad ranem). Zero żywej duszy ponieważ trasa ta ze względu na to że dalej na niej był zarwany most po wojnie - była nie uczęszczana. Wystałem się tam do białego rana.
No i rano, nim nadjechał jakikolwiek pierwszy samochód postanowiłem sprawdzić w co przywaliłem. Prędkość z jaką się wtedy poruszałem to było gdzieś na oko około 40km/h. Zima, betonówka prawie jak lodowisko, biało w okół i zimno.
Zacząłem szukać śladów zwierzyny w rowach i na poboczach. Po lewej miałem lasek a po prawej tylko i wyłącznie łąki. Śnieg wtedy nie padał i pamietam że dość solidnie trzymał mróz.
Nim nadjechał pierwszy pojazd minęło około 3 godzin i tyle właśnie zeszło mi na szukaniu śladów zwierzęcia w które mogłem przytłuc.
Niestety nic! Zero śladów, zero krwi, zero czegokolwiek!
Gdyby poniżej pasa widoczności bardzo nisko przebiegł mi mały dzik to nie miał bym aż takich zniszczeń.
Gdyby było to coś większego, z pewnością bym to zobaczył.
Zasnąć na bank nie mogłem ponieważ nie dojechałem do Ruskich zawracając sprzed granicy (za duża kolejka powrotna i "zła" Polska zmiana więc pakować się na 2,3 dni postoju nie było sensu). Byłem wyspany i wypoczęty.
Do dziś nie wiem co to było.
Gdyby to jednak była jakaś sarna to wiem że mogła skakać w ucieczce dość solidnie lecz na pewno na polanie i w ogóle w okolicy zostawiła by jakieś ślady a tam były tylko czyściuteńkie zaspy. Nie sądzę też że sarna czy jeleń przeskoczy rów o długości ponad 4 metrów a nawet i gdyby to zaraz po wylądowaniu musiały by zostać jakiekolwiek ślady.
Nie wiem do dziś co to było...