Od ostatniego opisanego paraliżu sennego związanego z snem jaki opisałem trochę minęło. Chyba już zaczynam rozumieć znaczy mam jedną teorię na temat tego a druga.... niedługo święto zmarłych nie takie jak kiedyś (dziady itp.) ale zawsze. Oczywiście to ostatnie to tylko takie łączenie faktów i teorie spiskowe.
A więc nie pamiętam całego snu dlatego zacznę tak jak pamiętam. Spałem już wcześniej tak około dwie godziny. Przebudziłem się nażarłem i leżałem próbując znów zasnąć. Naturalnie dziewczyna napisała po pewnym czasie by kolejny raz się się pokłócić przed porankiem. Jakoś tak się stało że przy takim pisaniu przysnąłem (uff). Jestem pewny że śniłem o jeszcze innych pierdołach gdzieś tam urywki za mgłą mam ale nie ważne. Kamera ustawiona na widok pierwszoosobowy więc zaczyna się standardowo. Leżę w moim aktualnie posiadanym łóżku i coś widzę ale ni cholery nie mam pojęcia co bo niby tego nie widzę. Nie wiem jakich słów teraz użyć hmmmm odczuwałem duszenie się, strach, wewnętrzne ciarki jakby coś we mnie wchodziło. Było tak zawsze gdy tylko zacząłem spoglądać w róg łóżka im bardziej skierowałem tam wzrok tym mocniejsze było odczucie. Był tam jakby niby przeźroczysty ale czarniawy obłok niby dymu ale nie tak do końca.(Wpiszcie sobie w google Hermaeus Mora chodzi mi o coś takiego ale bardziej przezroczystego bez oczu, bąbli i macek lol) Widziałem to tylko gdy popatrzyłem w stronę tego czegoś bo normalnie jakby tego nie było. Nie licząc tego odczucia bo cały czas było mniejsze ale było. Niejednokrotnie chciałem to przegonić maskotką (chyba symbolika dzieciństwa to miała być od mózgu) ale to coś ją łapało i nie chciało puścić przez chwilę. Po kilku takich podejściach nie pamiętam czy brat się obok mnie położył czy nagle się tam pojawił tak czy siak spał obok. No to chciałem go obudzić by mi pomógł i chyba wreszcie mi ktoś uwierzył (jakby to się zdarzało nie raz ale mnie olewali). Ni cholery leżał jak zabity. Po jakimś czasie dobudziłem go, powiedziałem co i jak ale mi nie wierzył (no bo nie widział tego, zniknęło sobie bo nie patrzyłem ze strachu). Odpowiedziałem że mu pokażę to a on coś w deseń "ok ale jak nie to..." nie pamiętam. No to machnąłem maskotką w to, złapało a ten mi uwierzył i mi pomógł wyrwać temu czemuś maskotkę. Chyba było mi lepiej i próbowałem zasnąć tylko że braciszek wziął sobie chyba pocieszanie do serca i dwa razy czy trzy próbował mnie złapać za tyłek do snu (nie, nie przez spodnie tylko pod). Oczywiście nie dałem się i najprawdopodobniej zasnąłem. KA-BOOM obudziłem się (w śnie) i to coś chyba go opętało no tak pomyślałem. Zrobił taką minę jakby się uśmiechnął że mi coś zrobi i złapał mnie za ręce (tak tak w łóżku). Nie wiem czy coś się działo dalej czy zapomniałem ale pewnie nastąpił przeskok. Leżałem w łóżku mamy (takie jak mieszkaliśmy dawno temu w mieście gdy byłem mały) ale sytuacja z tym bytem nadal taka sama bo pamiętałem o tym, nadal się tak bałem, te same odczucia i pamiętałem co braciszek odwalił. Tym razem chciałem by to ona mi pomogła (stała sobie gdzieś tam obok). Chciałem jej powiedzieć by patrzyła ale nie mogłem bo jak przy paraliżu oddech niemożliwy do nabrania dusiłem się po prostu. Po chwili obudziłem się cały spocony oddychając jakbym przebiegł maraton możliwe że gdy śniłem o tym jak się duszę rzeczywiście na żywo też mnie to męczyło.
Parę słów wyjaśnienia: brat co prawda nigdy się do mnie nie dobrał ale miały miejsca różne "akcje" dlatego nienawidzę tego <cenzor> a najlepsze że nie żyje bo się zabił przez swoją pseudo girl. Cały sen zdaje się miał miejsce w czasach dzieciństwa a fakt miałem niezbyt szczęśliwe.
Prosiłbym o interpretację gdyby ktoś był chętny zawsze to miło poczytać. Wydaje mi się że takie sny/czasem zwidy dręczą mnie przez to jak psychicznie jestem wykańczany (jestem), mam nieco problemów, zawiodłem się nieraz, parę nieszczęść, obaw itp. Dodam do tego "kochanego" brata, nienawiść do niego, kijowe dzieciństwo i chyba chęć zrozumienia. Nie jestem pewny czy chodzi tu o zrozumienie w dzieciństwie czy w czasie obecnym a może całkowite.