Mam nadzieję, że nie zanudzę tekstem o misterium smierci...
Teoretycznie było o tym wiadomo już od dawna, w szkołach w latach 90' uczyli, że mózg po zatrzymaniu serca obumiera stopniowo, utrzymujemy świadomość nawet do 15 min, zostało to potwierdzone oficjalnie naukowo dosyć niedawno patrząc na ten temat... Są przypadki, że mózg umiera, a serce potrafi bić i pompować krew utrzymując przy tym cały organizm, chociaż mózg jest martwy. Wyobraźcie sobie, że nie możecie niczym ruszyć, a macie świadomość tego że żyjecie, cały czas słyszycie i widzicie to co dzieję się wokół, ale nie możecie nic z tym zrobić, swoją drogą, jest to przerażające, ale prawdziwe...
Jest bardzo blisko, że dane nie są tylko zapisywane w mózgu, ale też w całym naszym ideowym schemacie organicznym, pytanie oscarowe brzmi, czy świadomość i umysł to to samo?
Doświadczyliśmy jedynie życia, więc lękamy się śmierci - nieznanej i obcej. Zadajemy sobie pytanie: jak przebiegną ostatnie chwile i co się stanie potem?
Sherwin B. Nuland przeżył szok, gdy zmarł jego pierwszy pacjent. Ten młody student medycyny miał zająć się 52-letnim Jamesem McCartym, który dostał zawału serca. Nuland właśnie przysiadł na łóżku pacjenta i studiował historie choroby, gdy chory wyrzucił z siebie nieartykułowany okrzyk.
Jego twarz i szyja obrzmiały i przybrały purpurową barwę. James McCarty wziął jeszcze jeden głęboki oddech...
Lekarze rozpoczęli akcję reanimacyjną. Bezpośredni masaż serca w nagłych wypadkach był w latach 50. normalną praktyką. Rozgorączkowany Nuland ujął drgające serce w dłonie. Wyczuł migotanie komór - ostatnie spazmatyczne skurcze mięśnia, który zatrzymuje się na zawsze. McCarty zmarł. Serce nie wytrzymało stresu i choroby. W chwilę później jednak dopiero co zmarły odrzucił głowę do tyłu i wydał chrapliwe rzężenie. Był to dźwięk wywołany przez powietrze wydobywające się z obrzmiałych płuc, które zapadły się pod ciężarem zwiotczałej klatki piersiowej. Jakby McCarty chciał powiedzieć lekarzowi: "Zaprzestań daremnych wysiłków. Jestem już martwy". Źrenice pacjenta, nieruchome i rozszerzone, świadczyły o śmierci mózgu. Młody student medycyny rozpłakał się.
Kilkadziesiąt lat później ten sam Sherwin B. Nuland, już jako renomowany profesor chirurgii na amerykańskim uniwersytecie Yale, napisał książkę o różnych obliczach śmierci - "Jak umieramy". Książka uhonorowana nagrodą Pulitzera jest trzeźwym, a jednocześnie emocjonującym raportem medycznym o procesach, które prowadzą do zgonu.
W każdym stworzeniu tyka wewnętrzny zegar. U niektórych gatunków wyznaczony czas jest bardzo krótki - to tylko kilka godzin potrzebnych, żeby się rozmnożyć. Żyjące dziko zwierzęta rzadko dożywają starości. Ludzie są nietypowymi zwierzętami - żyjemy o wiele dłużej niż to konieczne do wydania potomstwa. Ta długowieczność ma wytłumaczenie - istoty ludzkie w podeszłym wieku wciąż są przydatne całej społeczności: przechowują i przekazują wiedzę, a także pomagają opiekować się najmłodszym pokoleniem, zwiększając szansę jego przeżycia. Długowieczność człowieka to tak naprawdę osiągnięcie ostatnich wieków - człowiek kopalny czy nawet starożytny Rzymianin rzadko dożywali 40 lat. Dziś żyjemy znacznie dłużej, ale jedno się nie zmieniło -wciąż wszyscy musimy umrzeć.
Śmierć jest wpisana w nasze istnienie tak samo, jak narodziny. Bez niej nie moglibyśmy normalnie funkcjonować - nasze komórki (np. skóry) codziennie umierają i są zastępowane nowymi. Już w łonie matki niektóre grupy komórek muszą popełnić "samobójstwo" zwane apoptozą, żebyśmy np. mogli mieć palce. A jeśli jakieś zwykłe komórki zbuntują się i "zapragną" nieśmiertelności, ich niekontrolowane podziały doprowadzą do nowotworu. Zdrowe komórki ciała są śmiertelne, ich materiał genetyczny może się podzielić tylko ograniczoną liczbę razy. Wyjątek stanowi linia komórek rozrodczych - te mogą dzielić się prawie w nieskończoność, w każdym pokoleniu wypróbowując nowe kombinacje genów.
Dzięki temu możliwe jest ciągłe doskonalenie się życia: gdyby stare organizmy nie odeszły, zabrakłoby miejsca dla młodych. Zrozumienie i pogodzenie się z tym odwiecznym cyklem istnienia pomaga pogodzić się ze śmiercią.
Co przeżywa umierający człowiek?
Dokładne opisy tego, co czuje się tuż przed śmiercią, można znaleźć w tybetańskiej Księdze Zmarłych. Nauczyciele religijni, czcigodni lamowie - konając już - dyktowali własne odczucia uczniom. Tak powstały raporty różnych stanów, przeżywanych na łożu śmierci przez buddyjskich mnichów.
W pierwszej fazie tak zwanego zewnętrznego rozpadu, konającego opuszcza zdolność widzenia i słyszenia. Nie rozróżnia już poszczególnych słów, a otaczające go przedmioty postrzega jedynie w zarysach.
Zmysły powonienia, smaku i dotyku zaczynają słabnąć, po czym również zanikają. Umierający traci siły - nie może utrzymać we właściwej pozycji głowy, czuje się jak przygnieciony gigantycznym ciężarem, nawet otwieranie i zamykanie oczu przychodzi z wielkim trudem. Jakakolwiek pozycja przestaje być wygodna, a umysł na przemian znajduje się w stanie pobudzenia, to znów zapada w odrętwienie. Zaraz potem umierający zaczyna tracić kontrolę nad płynami ustrojowymi. Cieknie mu z nosa i oczu, nie można powstrzymać oddawania moczu i kału. Język nieruchomieje, usta i gardło stają się lepkie i zatkane, wskutek czego zaczyna doskwierać pragnienie. Całe ciało ogarnia drżenie. Wszelkie wrażenia zmysłowe rozpływają się w korowodzie bólu i rozkoszy, gorączki i zimna. Umysł staje się niespokojny, pobudliwy i bardzo nerwowy. W kolejnej fazie język i usta całkowicie wysychają. Konający nie może już niczego wypić, zawodzi trawienie. Kończyny stygną, poczynając od dłoni i stóp, następnie opada temperatura całego ciała. Rozróżnienie czegokolwiek znajdującego się w zewnętrznym świecie staje się coraz trudniejsze - umierający nie rozpoznaje już krewnych ani przyjaciół. W ostatnim stadium oddychanie przychodzi z najwyższym wysiłkiem - oddechy są płytkie i przerywane. Oczy wywracają się do góry i nieruchomieją, zanika kontakt ze światem zewnętrznym. W tym stanie mogą pojawić się wizje - negatywne bądź pozytywne, w zależności od tego, jakie życie mamy za sobą. Potem następuje powolny, ostatni wydech, po którym funkcje oddechowe całkowicie ustają.
Według Księgi Zmarłych wyzwolenie z więzów ciała odpowiada procesowi narodzin, tyle że w odwrotnej kolejności. Zamiast wdzierać się do świata i doświadczać całej powodzi wrażeń zmysłowych, opuszczamy go, a nasze odczucia zanikają jedno po drugim.
W gasnącym ciele przestaje krążyć krew...
Niezależnie od tego, czy człowiek umiera z powodu zapalenia płuc, udaru mózgu, urazów wewnętrznych czy też nowotworu, przyczyna śmierci jest podobna: do kluczowego organu - mózgu - przestaje dopływać krew przynosząca tlen oraz substancje odżywcze.
Proces ten może trwać zaledwie sekundy - np. rana serca powoduje, że mięsień jest "nieszczelny" i nie może dłużej pracować. Częściej jednak zdarza się powolne umieranie (np. na nowotwór niszczący narządy lub infekcję, która rozszerza swój zasięg coraz bardziej zatruwając krew toksynami). Gdy jakiś wypadek przerywa ciągłość układu krwionośnego, wycieka krew i powoli zaczyna spadać jej ciśnienie. Serce najpierw próbuje zrekompensować spadek ilości krwi zwiększoną liczbą uderzeń. Mimo to, jeśli krwotok nie zostanie w porę zatamowany, w końcu krwi będzie za mało, żeby odżywić serce pracujące w szalonym tempie. W niedotlenionym mózgu pojawi się uczucie senności. Skutkiem jest masowa śmierć komórek nerwowych, które przestają sprawować kontrolę nad narządami wewnętrznymi. Cały precyzyjny mechanizm ciała staje (czas zależy od intensywności krwotoku).
Podobnie dzieje się, kiedy krew nie przenosi nowych porcji tlenu, bo człowiek nie może oddychać (ma zablokowane drogi oddechowe) albo oddycha powietrzem, w którym brakuje tlenu (np. w szczelnym pomieszczeniu). Przed śmiercią następuje wówczas utrata przytomności.
Również serce Jamesa McCarty'ego przestało bić, ponieważ nie otrzymało dostatecznie dużo tlenu. Naczynia krwionośne (m.in. wieńcowe), które otaczały jego serce, straciły elastyczność i zostały zwężone przez odkładające się od lat osady oraz zwapnienia. Przyczyną takiej miażdżycy tętnic są często papierosy, dieta bogata w tłuszcze, brak ruchu, nadciśnienie tętnicze krwi oraz obciążenia dziedziczne.
Złogi wapienne w pewnym momencie odrywają się od ścianek tętnicy i płyną z prądem krwi. Wokół dryfującej cząstki zaczyna tworzyć się skrzep, który ostatecznie czopuje już i tak przewężone naczynie wieńcowe (podające krew do serca). Jedno z takich krótkotrwałych zakłóceń w utlenianiu mięśnia sercowego może doprowadzić do jego częściowego obumarcia. Konsekwencją są zaburzenia normalnego rytmu, chaotyczne migotanie i zaraz potem - ustanie pracy serca.
Kilka minut po zatrzymaniu serca określa się mianem śmierci klinicznej. W ciągu tego czasu lekarze, o ile znajdą się przy chorym, przeprowadzają dramatyczne akcje ratunkowe: jeden z członków ekipy pogotowia ratunkowego rozpoczyna zewnętrzny masaż serca. Jeśli jego próby spełzną na niczym, wprowadza się do tchawicy rurę respiratora, tłoczącego tlen do płuc, lekarz przykłada elektrody do piersi pacjenta i za pomocą elektrowstrząsów próbuje przywrócić pracę serca. Wszystkie te zabiegi reanimacyjne muszą odbywać się błyskawicznie - jeżeli niedotlenienie potrwa dłużej niż cztery minuty, mózg umiera.
Umierający toczy ostatnią walkę. Zgon zwykle jest poprzedzany przez tak zwaną fazę agonalną. Słowo "agon" pochodzi z języka greckiego i oznacza walkę, jest to bowiem ostatni zryw umierającego ciała.
Nawet po wielomiesięcznej chorobie organizm nagle zbiera siły, by wyrazić swój sprzeciw wobec rozstania się z życiem. Niekiedy całym ciałem jeszcze raz wstrząsają skurcze, klatka piersiowa i ramiona unoszą się, zaś życie uchodzi z ciała wraz z ostatnim oddechem. Serce staje. Koniec walki ze śmiercią sygnalizują źrenice umierającego, które przestają reagować na światło i nieruchomieją. Już po chwili zaczynają obumierać komórki mózgu, a potem i reszty ciała. Oblicze zmarłego robi się trupio blade, a w ciągu 2-5 godzin pojawia się "rigor mortis", czyli stężenie pośmiertne, spowodowane przez przemiany chemiczne zachodzące w mięśniach zmarłego.
Stężenie ustępuje w dwa-trzy dni po zgonie. Ciało zaczyna się rozkładać: najpierw "zmieniają się w proch" miękkie tkanki. Ostateczny rozkład może trwać, w zależności od warunków, od miesięcy po całe wieki, ale w końcu nawet najtwardsze części ciała - kości - rozpadną się i znikną.
Od kiedy człowiek jest zupełnie martwy?
Powołana w 1968 roku komisja w Harvard Medical School po raz pierwszy zdefiniowała i śmierć jako nieodwracalne wygaśniecie funkcji mózgu. Znamienne, że definicję tę opracowano, gdy zaczęto przeprowadzać transplantacje serca. Określenie czasu zgonu na podstawie pomiaru impulsów elektrycznych w mózgu budzi kontrowersje. Człowiek, którego mózg przestał pracować może jeszcze wydawać się żywy. Przez dłuższy czas serce potrafi bić samodzielnie bez pomocy mózgu, jest też zdolne do podtrzymywania krążenia kiwi i przemiany materii. W roku 1992 zainteresowanie opinii publicznej wzbudził przypadek ciężarnej kobiety, której mózg umarł w następstwie wypadku drogowego. Przy życiu pozostał jednak płód pogrążonej w śpiączce Martiny Ploch. Chcąc uratować dziecko, lekarze kliniki uniwersyteckiej w Erlangen starali się maksymalnie opóźnić śmierć organizmu matki. Mimo to pacjentka dostała gorączki i poroniła. Przypadek ten ukazał zawiłość wszelkiej prawnej definicji śmierci. Okazuje się, że można ją dość dowolnie rozciągać i dopasowywać do potrzeb każdego projektu naukowego. Człowiek jest definitywnie martwy, gdy jego serce na zawsze przestało bić. Tak naprawdę jednak o zgonie osoby decyduje śmierć mózgu. Ludzi, których serce przestało bić, wielokrotnie reanimowano, jednak nikt z obumarłym mózgiem nie powrócił do świata żywych, chociaż wielu wegetuje przez długi czas dzięki aparaturze podtrzymującej życie.
Czy czeka nas życie po życiu?
Ludzie, którzy mają za sobą śmierć kliniczną i zostali przywróceni do życia przez lekarzy, niekiedy opisują ją jako najpiękniejsze doznanie. Twierdzą, że już nie odczuwają żadnego strachu przed umieraniem. Amerykański psycholog Kenneth Ring, który przebadał setki przypadków tak zwanych "przeżyć na skraju śmierci", rozróżnia kilka stadiów śmierci klinicznej. W pierwszych stadiach ludzie mają wrażenie unoszenia się ponad własnym ciałem i zatopienia w pokoju, błogości i pogodzie ducha. W kolejnych docierają poprzez coś w rodzaju tunelu bądź strefy ciemności do światła, w kierunku którego poruszają się z coraz większą prędkością. Tytko nieliczni (około 10%) byli w stanie śmierci klinicznej wystarczająco długo, by wstąpić w to światło. Raporty o ostatnim etapie umierania zawierają najrozmaitsze treści, jednak w większości pojawiają się dwa motywy: wielu opowiada, że doświadczyli "po drugiej stronie" ogromu miłości, której nie sposób wyrazić słowami, a ponadto otrzymali natychmiastową odpowjedź na wszelkie pytania.
Najbardziej fascynujące jest to, że wszyscy, którzy osiągnęli ostatnie stadium, po powrocie "stamtąd" sprawiają wrażenie ludzi o nadzwyczaj wyrazistych osobowościach. Wielu z nich jest zdania, że to dramatyczne doświadczenie pozwoliło im skupić się na tym, co w życiu naprawdę ważne.
Poza tym "powróceni życiu" wręcz tryskają witalnością i energią, której nie mieli wcześniej. Niektórzy lekarze przypuszczają, że ten niespodziewany przypływ sił może być skutkiem działania chemicznych związków, które mogą się wydzielać podczas agonii.
Pojawiło się pytanie: czy przeżycia na skraju "tamtego świata" mogły być nie tyle dowodem na pośmiertny byt, co skutkiem przemian biochemicznych w umierającym ciele?
Nie ma naukowych odpowiedzi na to pytanie, choć co jakiś czas pojawiają się wskazówki świadczące, że relacje "z drugiej strony" mają uzasadnienie w procesach chemicznych zachodzących w organizmie umierającego człowieka. Sceptycznie nastawieni naukowcy twierdzą, że te wizje "z pogranicza śmierci" to po prostu halucynacje umierającego mózgu. Jak podkreśla Ronald Siegel, psychiatra Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, przeżyć z pogranicza śmierci doznały osoby nie tylko ożywione ze stanu śmierci klinicznej, ale także te, które otarły się o wielkie zagrożenie - górnicy uwięzieni pod ziemią, narciarze, którzy w ostatniej chwili zdołali uciec przed lawiną, zakładnicy w rękach bandytów czy ludzie, którzy cudem, lecz bez poważniejszych obrażeń, uszli z życiem z wypadków.
Mniej sceptyczny profesor Nuland odpowiada na to: "Dlaczego jednak Stwórca nie miałby urzeczywistniać swoich niezgłębionych planów na drodze biochemicznej?
Znamienne, że według relacji po śmierci klinicznej muzułmanie spotykali "w strefie światła" Mahometa, chrześcijanie Chrystusa, a Żydzi Abrahama.
Endorflny czynią śmierć lżejszą
Wydaje się, że natura znalazła pewne drogi, aby uczynić umieranie znośniejszym. Brytyjski badacz i podróżnik David Livingstone doświadczył ich działania w roku 1844 w Afryce, gdy został zaatakowany przez lwa i ocalony w ostatniej chwili.
Opisał to tak: "Lwisko zaryczało tuż przy moim uchu, a potem potrząsnęło mną tak, jak jamnik potrząsa schwytanym szczurem. To spowodowało u mnie pewnego rodzaju znieczulenie. Wprawiło mnie ono w stan senności, w którym nie miałem żadnego wrażenia strachu ani uczucia bólu... To potrząsanie zniosło precz wszelki strach i nie pozwoliło ani na moment przerażenia... tak jakbym został wystawiony na działanie częściowej narkozy pod chloroformem".
Livingstone przeżywał ten stan pod wpływem neuroprzekaźników wydzielanych przez mózg w sytuacji ekstremalnej, jaką stworzył atak lwa. Podobnych uczuć doznawali np. alpiniści zsuwający się w przepaść. Zapewne substancje chemiczne zmniejszają też cierpienia ofiar morderstw i innych przestępstw z użyciem przemocy. Choć nie ma już szans na ocalenie życia, śmierć staje się lżejsza.
Medytacja i pogoda ducha
Najlepszymi przesłankami, aby umrzeć w spokoju ducha, dysponują ludzie, którzy poświęcali dużo czasu na medytację, wprawiali się w czynieniu dobra i okazywaniu współczucia. Indyjski nauczyciel duchowy Govindananda, który w roku 1963 poczuł, że umiera, pożegnał się ze swymi uczniami słowami: "Żyjcie w prawości i módlcie się do Boga". Potem przestał oddychać. Wielu mistrzów wschodniej filozofii zen wyglądało śmierci z całkowitym spokojem - niektórzy nawet ze śmiechem. "A dlaczegóż chcecie wiedzieć, co stanie się z wami po śmierci"? - powiadali swoim uczniom. "Lepiej dowiedzcie się sami, kim jesteście teraz!".
Zmierzch ciała
Jednym z objawów starości jest to, że różne części ciała stopniowo przestają spełniać swe funkcje. Oto organy, które najbardziej słabną w ostatnim etapie życia:
Mózg - stopniowo zanikają komórki nerwowe, działanie mózgu zaburzają złogi białka o nazwie amyloid. Często słabnie pamięć i zdolności umysłowe, a także kontrola
czynności fizjologicznych.
Zmysły - może się pogorszyć słuch i ostrość widzenia.
Układ odpornościowy - z wiekiem człowiek staje się podatniejszy na infekcje i powstawanie nowotworów.
Serce - pojawiają się zaburzenia rytmu pracy serca.
Płuca - obniża się wydolność i pojemność płuc.
Nerki - coraz mniej skutecznie oczyszczają organizm z produktów przemiany materii.
Tkanka tłuszczowa - może wzrosnąć otłuszczenie ciała.
Potrzeby seksualne - najczęściej się zmniejszają, zanika płodność.
Naczynia krwionośne - ścianki arterii i żył twardnieją i stają się mniej elastyczne.
Kości - słabną i są bardzo kruche, łatwo je złamać.
pzdr