Czesław Jankowski, ilustracja do "Dziadów"/ źródło: Wikimedia Commons
Aleksandra Kozłowska: Gdyby Adam Mickiewicz w listopadzie trafił na Kaszuby, byłby zachwycony. Tak jak w swej słynnej balladzie miałby raz trupa, co „po drodze bez głowy się toczy”, „to znowu głowę bez ciała”. „To lubię” – rzekłby – „To lubię”...
Dr hab. Anna Kwaśniewska*: Rzeczywiście, nie brakuje tam upiorów i duchów. W wierzeniach kaszubskich przetrwało sporo elementów z czasów przedchrześcijańskich. Resztki tych wierzeń funkcjonują do dziś. W kaszubskiej tradycji koncepcja duszy bliższa jest tej dawnej, prasłowiańskiej, pozostającej w relacji duchowej i fizycznej z żywymi, z kolei zmarli uczestniczą – od czasu do czasu – w życiu tych, co wciąż przebywają na ziemi. Okresem wyjątkowej aktywności zmarłych jest czas listopadowy – od 1 do 8. Wtedy dusze zmarłych odwiedzają świat doczesny.
Zarówno dobre, jak i złe, potępione dusze?
Głównie dusze z czyśćca, czyli te, które pozostają w stanie zawieszenia – pomiędzy zbawieniem a potępieniem. Dlatego wracają na ziemię często z prośbą o modlitwę. Starsi Kaszubi do dziś wierzą, że zmarli przychodzą zwłaszcza w nocy z 1 na 2 listopada, która zwana jest nocą duchów. Wówczas w pustych kościołach odbywają się msze duchów. O północy dusze wracają do swojego parafialnego kościoła, nabożeństwo odprawia dla nich ostatni zmarły proboszcz. Przebywanie w okolicy takiego kościoła, nie mówiąc już o wejściu do niego, było dla żywych bardzo niebezpieczne. W opowieściach krążących na ten temat powtarza się fragment o tym, jak to duchy rozszarpały ciekawskiego człowieka; miał wielkie szczęście, jeśli tylko go wystraszyły i pogoniły. Następnego dnia znajdowano jego płaszcz porzucony gdzieś na cmentarzu.
Wierzono też, że zmarli przychodzą na swoje groby. Należało je zatem starannie przygotować przed tą wizytą – wysprzątać, umyć, ustroić kwiatami – kiedyś robiono wieńce z mchu i kwiatów wykonanych z kolorowej bibuły usztywnianej woskiem, dziś często kładzie się kwiaty plastikowe – i lampkami. Dusze sprawdzały to bowiem dokładnie, chciały wiedzieć, że rodziny dbają o ich miejsca pochówku.
A jeśli nie dbały?
Wtedy należało się spodziewać kary z zaświatów, a nikt nie chciał jej doświadczyć. Porządki na cmentarzu są więc do dziś stałym przedlistopadowym rytuałem.
Czy poza sprzątaniem przygotowywano też jakiś poczęstunek dla dusz? Stawiano na grobach miseczki z miodem, kaszą lub kutią, tak jak podczas dziadów u wschodnich Słowian: na Białorusi, Ukrainie czy w Rosji?
Na grobach raczej nie. Przynajmniej w tym czasie odnotowanym w literaturze etnograficznej (czyli od połowy XIX w.), natomiast zostawiano jedzenie dla zmarłych w domach. W niektórych regionach, zwłaszcza na środkowych Kaszubach, w okolicach Kartuz jeszcze w latach 50., 60. XX w. zostawiano na noc na stole chleb, masło, miód i ciasto drożdżowe – kaszubski kuch. Nie można było tylko zostawiać ostrych przedmiotów, żeby dusze się nie pokaleczyły.
Wierzono, że w Dzień Zaduszny dusze odwiedzają swoje rodziny, domostwa, gospodarstwa. Dlatego radzono, by wieczorem nie wychodzić z domu, a jeśli ktoś już musiał iść gdzieś po zmroku, powinien trzymać się środka drogi, poboczami bowiem wędrowały dusze. Nie można było też w tym czasie spuszczać psów z łańcuchów, by duszom nie stała się krzywda, ani wylewać wody za próg – żeby jakaś zabłąkana duszyczka nie została ochlapana.
Należało natomiast napalić w piecu, żeby dusze mogły się ogrzać, i rzęsiście oświetlić dom (podobnie jak cmentarz), by wskazać zmarłym drogę, a jednocześnie odstraszyć złe moce. 1 listopada, po powrocie z cmentarza, w domach odbywały się dodatkowe ceremonie – śpiewano i modlono się za zmarłych, by w pełni poczuli się ugoszczeni i zadbani. Obowiązywał też związany z tym czasem kodeks zachowań.
Jakie maniery obowiązywały?
Poza wspomnianymi już regułami panowało przekonanie, że należy zachowywać się statecznie i powściągliwie – nie urządzano zabaw, imprez, tańców, unikano głośnych śmiechów i żartów. A podczas spotkania z duchem należało zaczekać, aż to on pierwszy się odezwie, a potem nie odpowiadać, a już broń Boże wdawać się z nim w dyskusję. Trzeba było go tylko wysłuchać i zastosować się do jego ewentualnej prośby. Inaczej czekała kara, np. nakaz pójścia w nocy pod krzyż na rozstaju dróg, by tam pomodlić się w intencji zmarłych.
Halloween jest więc w opozycji do dawnych wierzeń. W tradycji kaszubskiej, jak już mówiłam, ze zmarłymi należało obchodzić się odpowiednio, godnie, poważnie. Głośne zabawy czy pochody absolutnie nie wchodziły w rachubę.
Czytałam jednak też o kaszubskim zwyczaju bardzo przypominającym współczesne halloweenowe imprezy z przerażającymi maskami i strojami. Grupy młodzieży przebierały się za różne demony i straszydła i tak wystrojone szły w nocy na cmentarz. Do tego hałasowały niemożebnie, grając iście diabelską muzykę...
Tak, to tradycja rodzima dziś już niespotykana, a żywa jeszcze na początku XX w. na północnych Kaszubach. Wiemy już, że tej najważniejszej dla zmarłych nocy – z 1 na 2 listopada – na cmentarz przychodziły dusze zmierzające na mszę duchów, ale przeszkadzały im w tym wszelkie złe istoty, które czyhały, by porwać owe dusze do piekła; przebrani za maszkary chłopcy mieli za zadanie złe moce odstraszać. Pomagały w tym instrumenty, choćby słynne diabelskie skrzypce i klekotki. Po wojnie zwyczaj ten jednak zaniknął.
Czesław Jankowski, ilustracja do "Dziadów"/ źródło: Wikimedia Commons
Z Halloween kojarzą się też dynie – na Kaszubach również wycinane tak, by podświetlone świeczką tworzyły upiorne gęby, którymi młodzi chłopcy straszyli dziewczęta. To praktykowano przez całą jesień, także w innych rejonach, m.in. w Wielkopolsce.
Czy Kaszubi bali się/boją swoich zmarłych?
Takich dusz, o jakich teraz mówimy, nie. Traktowali je z szacunkiem, dbali o to, by ich nie obrazić, ale ich niemal fizyczną obecność w tym listopadowym okresie traktowali jako coś naturalnego. Jest dość dużo relacji, w tym współcześnie żyjących osób, z przyjścia zmarłych, którzy dają o sobie znać różnymi dźwiękami: stukaniem w ściany, trzeszczeniem podłogi, skrzypieniem drzwi. Jest to interpretowane jako chęć pożegnania się, sprawdzenia, co słychać w rodzinie, prośby o modlitwę.
Natomiast bano się wieszczich, łepich i zmór.
Samo brzmienie tych nazw przyprawia o gęsią skórkę. Kim byli wieszczi, a kim łepi?
Wieszczi był kimś w rodzaju wampira – wysysał żyjącym krew, natomiast łepi (czasem: opi) uśmiercał osoby z rodziny, ale także obce. Jeśli udało mu się dostać do dzwonnicy i uderzyć w dzwon, umierali wszyscy, którzy to dzwonienie usłyszeli. Te wierzenia były bardzo rozpowszechnione, jest bardzo dużo relacji od połowy XIX w. o wieszczich i łepich.
Kto stawał się wieszczim?
Mógł nim zostać np. ktoś urodzony w tzw. czepku. Dla nas „w czepku urodzony” znaczy „szczęściarz”, dla Kaszubów przeciwnie – dlatego ten „czepek” należało od razu po narodzinach dziecka spalić i zakopać.
Wieszczim mógł stać się też człowiek, który urodził się z zębem albo osoby gwałtownego charakteru czy mające za życia czerwoną, nabiegłą krwią twarz. Tacy ludzie byli podejrzewani o to, że po śmierci staną się wieszczimi.
Niezależnie od tego, czy po kimś spodziewano się, że zostanie wieszczim, czy nie, na wszelki wypadek wkładano zmarłym do grobu różne przedmioty – były to albo ulubione pamiątki, albo przedmioty służące powstrzymaniu ewentualnego wieszcziego przed jego niecnym działaniem. Były to: sieci rybackie, by zajął się ich rozplątywaniem zamiast krwiopijstwem, dzianina, którą miał pruć, lub kartka z modlitwą, pod którą brakuje słowa „amen”, by odmawiał ją bez końca.
Powszechną praktyką antywampiryczną było wkładanie zmarłemu krzyżyków z wosku pod pachy i na piersi bądź krzyża z osiki.
Przypomina się osikowy kołek, którym przebijało się serce wampira.
Tak, według wierzeń ludowych krzyż, na którym zmarł Jezus, był zrobiony z osiki – drzewo miało mieć zatem niezwykłe właściwości.
Po śmierci odbywała się pusta noc, czyli czuwanie przy zwłokach. Dziś to obrzęd coraz rzadszy – ludzie umierają w szpitalach, potem przewożeni są do kaplic czy domów pogrzebowych. Ale zdarza się, że na życzenie rodziny (lub samego zmarłego, który zastrzegł to sobie w testamencie) firma pogrzebowa przywozi trumnę ze zmarłym do domu, by pusta noc mogła się zgodnie z tradycją odbyć. Przychodzą rodzina, sąsiedzi i śpiewacy – bo to głównie mężczyźni, wszyscy zasiadają przy stole, około północy jest poczęstunek. Jednak najważniejsze są specjalne pieśni związane z tą okazją – śpiewano do rana.
Ale też przez cały czas pilnie obserwowano nieboszczyka, czy np. nie zmienia się na twarzy. Jeśli zamiast śmiertelnej bladości prezentował skórę zdrowego, normalnego koloru lub wręcz rumieniec, należało mieć się na baczności. Wówczas trzeba było pokropić go święconą wodą. Zdarzały się też bardziej dramatyczne przypadki, gdy zmarłemu osunęła się ręka wcześniej pobożnie złożona na piersiach, co miało świadczyć o tym, że staje się wieszczim bądź łepim. Wtedy należało odciąć z niej palec, a krew po kropelce dodać do kubków z kawą, by rodzina wypiła. To miało zabezpieczyć jej członków przed działaniem wieszcziego czy łepiego. Czasem też wzywano księdza, by odprawił egzorcyzmy i uderzył zmarłego stułą.
I po tym wszystkim można już było odetchnąć z ulgą?
Nie zawsze. Zdarzało się, że mimo tych profilaktycznych działań po pogrzebie umierała kolejna lub więcej osób z rodziny zmarłego. Był to znak, że łepi jednak działa. Nadchodził czas na radykalne kroki. Rodzina zbierała się w nocy i ruszała na cmentarz, by odkopać grób i dokonać dekapitacji. Głowę należało odciąć jednym uderzeniem torfowej łopaty, po czym (tę głowę) umieścić między nogami zmarłego.
Często to się zdarzało?
Relacji jest dużo. Spotkałam się z nimi podczas badań terenowych. Usłyszałam, że do tego typu zdarzeń dochodziło jeszcze po drugiej wojnie światowej. Oczywiście było to sprzeczne z prawem – jako bezczeszczenie zwłok, nikt więc wprost się do takich praktyk nie przyznał, mówił jedynie, że ktoś o tym opowiadał. Udokumentowane postępowanie prawne wobec takich przypadków miało miejsce m.in. w 1819 r. w Sierakowicach, w 1845 – w Strzepczu, a na początku XX w. – w Pucku.
Ale tego typu działania wobec zmarłego to sprawa dość uniwersalna. Miały miejsce m.in. w Afryce: Gabonie, Rodezji, Kenii, a także w średniowiecznej Danii i Anglii oraz Grecji i Macedonii. Na Kaszubach przetrwały wyjątkowo długo. Wiąże się to z izolacją kulturową tego rejonu zdominowanego przecież przez kulturę chłopską, z drugiej strony to efekt germanizacji, a raczej oporu przed nią objawiającego się m.in. zamykaniem się we własnych tradycjach, wierzeniach, obrzędach. Kaszubi przetrwali jako duża grupa, w rozległym skupisku, gdzie nie byli poddawani oceniającej kontroli osób odmiennego pochodzenia, np. migrantów z innych części kraju.
Wiem już, jak bronić się przed wieszczim i łepim. A co ze zmorami?
Zmory przychodzą w nocy, nie tylko w listopadzie, przez cały rok i duszą śpiącego. Siadają mu na piersi i przyciskają, aż brakuje mu tchu. To złe duchy, raczej niełączone ze zmarłymi.
Jest jakieś antidotum na zmorę?
Tak. Spotkałam się z radą, by przy łóżku ustawić kapcie odwrotnie, czyli tak, żeby ich położenie sugerowało, że człowiek już wstał i że nie ma kogo dusić. Tych opowieści jest dużo, nawet dziś stykam się z nimi, gdy prowadzę badania. Racjonalne wytłumaczenie ataku zmory to dość banalny bezdech nocny.
Czy Pani zdaniem to, co zostało z kaszubskich wierzeń i tradycji związanych ze zmarłymi, ma szansę przetrwać w dobie Internetu, rozwijającej się sztucznej inteligencji i lada chwila wczasów na Marsie?
Myślę, że tak. Zakończyłam w tym roku duży projekt – badania dotyczące dziedzictwa niematerialnego Kaszub i nawet część osób młodych nadal w to wierzy, co więcej – podtrzymuje różne praktyki magiczne. To wprawdzie trochę inne zagadnienie niż wiara np. w wieszczich, niemniej równie interesujące. Chodzi o rzucanie uroków oraz ich odczynianie. To ciekawe i powszechne zjawisko. Wydaje mi się, że przyczynił się do tego m.in. postmodernizm ze swoim odejściem od racjonalizmu, stawianiem na medycynę alternatywną i tego rodzaju praktyki.
Jak się rzuca urok?
Zazwyczaj przez spojrzenie. Osoba rzucająca może nawet nie mieć świadomości, że to robi. Można też rzucić urok, chwaląc dzieci czy zwierzęta gospodarskie. Bo może być tak, że ktoś niby chwali, a w gruncie rzeczy zazdrości i wobec tego może zapeszyć. Wiedząc, że jest to rozpowszechnione przekonanie, wchodziłam na teren gospodarstwa, bardzo się pilnując, by nie pochwalić np. pięknego ogródka albo dorodnego cielaka.
Ratunkiem przed złym spojrzeniem jest od wieków stosowana czerwona wstążeczka wiązana na łóżeczku albo na rączce dziecka bądź medalik na czerwonej wstążeczce. Rzadziej spotykana praktyka to położona na progu obory siekiera lub miotła ustawiona do góry nogami. Jeżeli ktoś podejrzewał, że podczas wizyty jakaś sąsiadka rzuciła urok, dobrze było wyjść za nią, splunąć i powiedzieć: „Kus mne w rzec”, czyli „Pocałuj mnie w d...”.
A jak już dojdzie do rzucenia uroku, to są osoby – zwykle kobiety – specjalizujące się w ich zdejmowaniu. Na wsiach mówi się o nich otwarcie, tak samo otwarcie z ich usług się korzysta. Była taka słynna pani w Parszkowie, w powiecie puckim, dwa lata temu zmarła, co zmartwiło wiele znających ją osób: „Do kogo będziemy teraz chodzić?” – pytano.
*Dr hab. Anna Kwaśniewska, prof. UG, pracuje w Zakładzie Etnologii i Antropologii Kulturowej w Instytucie Archeologii i Etnologii na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Gdańskiego. Wśród jej zainteresowań badawczych są m.in.: etnologia Kaszub i Pomorza Wschodniego, niematerialne dziedzictwo kulturowe Pomorza, antropologia społeczności rybackich, antropologia społeczności postmigracyjnych, socjologia kultury, małe narody i grupy etniczne basenu Morza Bałtyckiego. Za chwilę ukaże się książka pt. Niematerialne dziedzictwo kulturowe Pomorza Wschodniego. Katalog i monografia, trzytomowa praca zbiorowa pod red. A. Kwaśniewskiej pokazująca aktualnie znane i praktykowane zwyczaje, obrzędy, wierzenia, wydarzenia wpisane w pamięć zbiorową dziedzictwa kulturowego, które przetrwały w formie autentycznej oraz zrekonstruowanej. Publikacja jest rezultatem badań, które objęły zarówno ziemie „stare” Pomorza, zamieszkałe przez autochtoniczne grupy etniczno-kulturowe (Kaszubów, Kociewiaków, Borowiaków Tucholskich), jak i „nowe”, zasiedlone po drugiej wojnie światowej przez ludność przybyłą z różnych regionów Polski, w tym z przedwojennych Kresów Wschodnich.