Skocz do zawartości


Zdjęcie

Ksiądz-antropolog na krańcu świata


  • Please log in to reply
No replies to this topic

#1

Nick.
  • Postów: 1527
  • Tematów: 777
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 2
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Prof--Wojciech-Beben--W-reku-trzyma-flet-inicjacyj.jpg

Prof. Wojciech Bęben. W ręku trzyma flet inicjacyjny znad rzeki Sepik w północnej Papui Nowej Gwinei. Rzeźba przedstawia przeobrażenie człowieka - na początku występuje on jako ono - ani chłopak, ani dziewczyna. Dopiero po inicjacji staje się mężczyzną. A żeby przejść inicjację potrzebny jest kontakt z duchami - przywołuje je właśnie ten flet. Kobiety nie przechodzą inicjacji, one już są sacrum, ponieważ menstruują, ich rola jako przyszłych matek, tych które rodzą i karmią od początku wpisana jest w ich istotę. Tylko mężczyzna musi poprzez rytuał stać się prawdziwym sobą.

 

 

Którejś nocy przyszedł do mnie wódz i mówi, że ma dla mnie świnię. Wiedziałem już, że tam nie ma nic za darmo, świnia to element wymiany. Spytałem więc, co mam zrobić?Sprawić, że moja córka umrze - odpowiedział wódz.

 

Aleksandra Kozłowska: Bronisław Malinowski, słynny antropolog badający zwyczaje mieszkańców Wysp Trobrianda, autor głośnego "Życia seksualnego dzikich", nie miał najlepszego zdania o misjonarzach. Uważał ich za niszczycieli lokalnej kultury, nie znosił za wtłaczanie naszej zachodniej moralności. Ksiądz też był m.in. na Wyspach Trobrianda. Z jakim skutkiem?

 

Ks. prof. Wojciech Bęben*: Do Australii i Oceanii jeżdżę od połowy lat 70., przede wszystkim jako antropolog i religioznawca. Badam kulturę tradycyjną, wierzenia. Nie jestem naiwnym, by wierzyć, że zmienię ich tradycję, zwyczaje. Nie taka jest rola misjonarza.

 

A jaka?

 

- Misjonarz, oprócz pracy misyjnej i pomocy materialnej, ma być buforem między lokalną kulturą a cywilizacją zachodnią. Czasem tu, w Polsce, ludzie mnie pytają: "A ilu ich tam ksiądz ochrzcił?". - A niewielu - odpowiadam. - Kilku, szczególnie jeśli chodzi o Aborygenów. "To po co ksiądz tam jeździ?!" - reagują z oburzeniem. Według mnie misjonarz powinien zajmować się przede wszystkim chronieniem tamtych tradycji, godności tych ludzi, a nie pochopnym ich przekształcaniem.

 

 

2.jpg

Maska z Papui Nowej Gwinei. Prof. Wojciech Bęben: Maski są postaciami, głowami duchów. Człowiek zakładając je "staje się duchem". To nie jest tylko ubiór czy ozdoba.

 

 

Chronieniem wiary w duchy? Czarów, magii?

 

- Ich systemu wartości! Bez swoich wierzeń ci ludzie nie przetrwają. Wielu tych, którzy szybko zachłysnęli się kulturą zachodnią, wylądowało na ulicach jako żebracy, alkoholicy czy prostytutki. My nie mamy do czynienia z poganami, oni mają wiarę w jednego naczelnego Boga czy ducha, składają ofiary. Na swój sposób wierzą głębiej od nas, co nie znaczy, że nie potrzebują poznać Chrystusa.

 

Sądziłam, że zadaniem misjonarzy jest szerzenie chrześcijaństwa.

 

- Tak było jeszcze w latach 60. Dziś ktoś z takim podejściem musiałby być buldożerem. W Papui-Nowej Gwinei chrześcijaństwo nieprędko wyprze lokalne wierzenia. Chrześcijaństwo i tubylcze tradycje biegną i będą biegły dwutorowo, równolegle. Szaman mówił do mnie: "Idziemy. Ty leczysz swoje choroby, ja swoje". I tak było - on interweniował tam, gdzie uważał, że sprawcami niedomagania są duchy, ja pomagałem tam, gdzie mogły się przydać nasze zachodnie leki. I to działało.

 

 

3.jpg

Krzyż z Papui Nowej Gwinei. Prof. W. Bęben: Mieszka tam 820 plemion, tyle samo funkcjonuje języków. Wojny plemienne są zatem na porządku dziennym. Przyczyny wojny? Spór o ziemię, spór o kobietę i zemsta. Zatrzymać wojnę może tylko wódz wychodząc z podniesionymi rękami. W tej właśnie roli - człowieka przynoszącego pokój przedstawiony jest tu Jezus Chrystus

 

 

Ma ksiądz rację z tą dwutorowością. Mimo wysiłków misjonarzy, którzy na Wyspach Trobrianda pojawili się pod koniec XIX wieku, do dziś życie seksualne tamtejszej społeczności, zwłaszcza młodzieży, jest bardzo swobodne, nawet jak na nasze standardy. Reporterka Aleksandra Gumowska w świetnej książce "Seks, betel i czary. Życie seksualne dzikich sto lat później" konstatuje, że znalezienie tam 14-letniej dziewicy jest praktycznie niemożliwe. Równie dobrze ma się wiara w magię i lokalne bóstwa. Ale jednocześnie stopniowo szerzy się zachodni materializm...

 

- Nasza cywilizacja dociera wszędzie; ludzi, którzy jej jeszcze nie znają, trzeba przed nią chronić, trzeba ją im tłumaczyć. Są wobec niej bezbronni, ona niszczy ich tradycyjny system wartości, podkopuje tożsamość.

 

Gumowska wspomina m.in. o modzie na blaszane dachy w wioskach Kiriwiny, jednej z Wysp Trobrianda. Blacha zastępuje tradycyjne liście i jest wyznacznikiem statusu, mimo że w upał straszliwie się rozgrzewa, a w deszcz okrutnie bębni. Każdy jednak chce mieć taki dach, bo inaczej znajomi patrzą z politowaniem, jak na biedaka i nieudacznika.

 

- To prawda. Dzieje się tak m.in. za sprawą turystów. Lokalna tradycja się komercjalizuje, tradycyjne tańce czy święta, takie jak słynny Sing-sing, coraz częściej robi się pod gości z Zachodu.

 

Ale tradycyjny system wartości nadal się trzyma. W nim najważniejsza jest rodzina, wspólnota, klan. I wymiana. Nigdy nie dostaje się niczego za darmo, rewanż może być nawet symboliczny, ale musi być.

 

 

4.jpg

Papuaska rzeźba

 

 

Reporterka opisuje dzielenie się jako główny sposób na budowanie relacji. Zwyczajowym obowiązkiem każdego, komu obrodzą yamy albo kokosy, ma pracę w mieście albo jest wodzem, jest dzielenie się ze społecznością. Rodzina bez najmniejszych oporów dzwoni (bo komórki dotarły już i na Wyspy Trobrianda) do krewnego, któremu się dobrze wiedzie z informacją - bo nawet nie prośbą: "Potrzebna jest plastikowa miska", "Trzeba wyprawić stypę", "Syn się żeni, potrzebujemy pieniędzy na wesele" itp. Ten, kto się dzieli, kto wiele rozdaje, jest wart szacunku, jest po prostu człowiekiem.

 

- Tak. Paradoksalnie dlatego niektóre papuaskie dziewczęta, które poszły do zakonu, zostają prostytutkami. Zakon to przecież ich nowa rodzina, ale ciągle słyszą tam o ubóstwie, nie mają więc czym się dzielić, a to oznacza usytuowanie się poza rodziną, klanem czy plemieniem. Opuszczając zakon, nie mogą wrócić do wioski, bo nie dzieliły się, więc często lądują na ulicy.

 

Papuasi nigdy nie będą katolikami takimi jak my i głupotą jest tego oczekiwać. Opowiadałem kiedyś komuś, że moim najlepszym katolikiem na papuaskiej wyspie Biem jest wódz. "Ale on ma przecież trzy żony!". Na co ja: - Gdybym teraz ogłosił, że musi mieć jedną żonę, byłby skończony. On wierzy, że słońce ma trzy żony, a on jako wódz jest z tym słońcem powiązany, więc też musi mieć trzy żony. Gdyby ich nie miał, straciłby poważanie wśród swoich ludzi, stałby się nikim.

 

Adwentyści Dnia Siódmego, którzy na Papui też prowadzą misje, nauczają Ewangelii bardzo dosłownie, odwołując się często do Starego Testamentu. Mówią np., że świnia jest nieczysta. A tymczasem tam jedna trzecia ludności wierzy, że ich przodkiem była świnia. Jak więc można im mówić, że przodkowie są nieczyści?

 

Pracowałem w Instytucie Melanezyjskim, ucząc przybywających tam kandydatów na misjonarzy, jak nie niszczyć lokalnych tradycji. Dla wielu księży zgłaszających się na misjonarzy taki wyjazd to przygoda, brakuje im jednak przygotowania. A wejść w tubylczą kulturę jest bardzo trudno. To nie jest zadanie na krótki pobyt, a tak jest często w przypadku misjonarzy. Tu trzeba zanurzenia się w społeczność, przyjęcia ich punktu widzenia.

 

 

5.jpg

Obraz aborygeńskiego artysty z okolic Tennant Creek, lata 70. XX w. Jest to przedstawienie Sądu Ostatecznego. Ludzi wyobrażono jako bumerangi, te z białymi otoczkami to chrześcijanie. Biały kształt w centrum to Chrystus. Aborygeni, choć nie są chrześcijanami (nie chcą przyjąć chrztu ponieważ zostali skrzywdzeni przez białych chrześcijan) znajdują się bliżej Jezusa, bo żyją w zgodzie z jego nauką

 

 

Malinowski tak właśnie robił. Był pionierem badań bezpośrednich, terenowych. Mimo to cały czas czuł się tam obcym.

 

- Mnie w pełni zaakceptowali po tym, jak podczas jednego ze spotkań w moim domu do wnętrza wpadł nagle koliber i usiadł na półce za mną. Poruszeni ludzie spytali, czy mój ojciec żyje. Odparłem, że nie. Na co oni, że tak myśleli, bo on właśnie tu wleciał pod postacią kolibra. A skoro tu przyszedł, to trzeba mu wyprawić święto! I tak też zrobili, nawet grób chcieli mu wykopać. Wtedy poczułem, że jestem ich częścią.

 

Z czasem powierzali mi swoje sekrety, zdradzali przeróżne zaklęcia. Patrząc z ich punktu widzenia, z taką wiedzą mógłbym wybić pół wyspy: spowodować huragan, ściągnąć burze, wywołać ogromne fale.

 

Na Biem, gdzie znalazłem się jako pierwszy biały etnolog, zostałem nawet wodzem.

 

 

6.jpg

Papuaska rzeźba przedstawiająca Pramatkę Papuasów

 

 

Wodzem?!

 

- Tak. Przez przypadek. Którejś nocy przyszedł do mnie wódz i mówi, że ma dla mnie świnię. Wiedziałem już, że tam nie ma nic za darmo, świnia to element wymiany. Spytałem więc, co mam zrobić. "Sprawić, że moja córka umrze" - odpowiada wódz. Trzy lata tam żyłem, a o jego córce nie miałem pojęcia. "Chodź" - mówi wódz. Zostawiliśmy więc świnię na werandzie i poszliśmy do domu wodza. Wchodzimy, jest jego córka. Nigdy wcześniej nie widziałem tak mocno zdeformowanej istoty ludzkiej. W Papui kalekie dzieci są zabijane, nie przeżyłyby w tamtych warunkach. "Ja niedługo umrę, ona beze mnie nie przeżyje. Musisz sprawić, że ona umrze, bo nie ma nikogo, kto się nią zajmie" - wyjaśnił wódz.

 

Wierzył, że przez to, że zna część imienia istoty najwyższej, ma moc, z której nie potrafi się oczyścić przed zbliżeniem się do żony. Skutek był taki, że żona rodziła mu kalekie dzieci. Gdyby jego syn przejął po nim wodzostwo, moc przeszłaby na niego i też rodziłoby mu się kalekie potomstwo. Dlatego zaproponował, żebym to ja, osoba żyjąca w celibacie, został wodzem.

 

 

7.jpg

Obraz aborygeńskiego malarza "Kobiety tańczące wokół ognia". Kręgi oznaczają skupiska ludzi, obraz jest także mapą okolic Alice Springs wskazującą jak dojść do ludzi

 

 

I ksiądz się zgodził.

 

- Tak. Co ciekawe, on wkrótce rzeczywiście umarł. Pamiętam, że było to w środę, jego kaleka córka zmarła zaś w czwartek.

Do Aborygenów w Australii od dawna jeżdżę jak do swoich. Jestem tam co roku, na kilka miesięcy. Nie muszę wtedy niczego udawać, mogę czasem zabluźnić, mogę powiedzieć, że jestem zajęty, mogę chodzić tylko w krótkich spodniach, bez koszuli.

Owszem, pierwszych kilka dni po przyjeździe zawsze zajmuje mi wejście na nowo do wspólnoty. Obserwują mnie, patrzą, czy się zmieniłem, testują: "Zjesz kawałek nietoperza?", "Napijesz się wody tej, co my pijemy, z kałuży?".

 

Czego możemy się od nich nauczyć?

 

- To ludzie, których cały czas łączą silne więzy, tam nikt nie jest "samotną wyspą", żeby przywołać słowa Thomasa Mertona. Tam normalne jest podejście: "Prawie wszyscy się już ochrzcili, to ja też. Muszę być przecież we wspólnocie". Tam być człowiekiem to żyć we wspólnocie. To żyć w sferze sacrum. W naszym zindywidualizowanym świecie to rzadkość. Ale czy jesteśmy gotowi nauczyć się czegoś od nich? Musielibyśmy zacząć patrzeć na nich jak na równych sobie ludzi, odrzucić postawę wielkiego, białego człowieka.

 

 

8.jpg

Maska z Papui Nowej Gwinei.

 

 

Nie idealizuje ksiądz trochę tych społeczności? Nie patrzy na nich jak na szlachetnych dzikusów, niczym Jean-Jacques Rousseau?

 

- Nie, absolutnie. Oni też zabijają, kradną, gwałcą. Ale jednocześnie sacrum jest cały czas niezwykle mocno obecne w ich życiu. Mają swoje święte miejsca, święte rytuały. Gdy będąc wśród Aborygenów odprawiałem mszę w kościele, przychodziło siedem-osiem osób. Gdy postawiłem krzyż na pustyni, przyszła cała wieś. Oczyszczenie poprzez spowiedź do nich nie przemawiało, ale rytuał oczyszczenia poprzez dym z ogniska jak najbardziej.

 

Misjonarz musi wyszukiwać elementy ich systemu wartości wspólne z naszym. Dlatego gdy przygotowywałem kazanie, Chrystusa przedstawiałem jako Papuasa. Nie ma innej drogi, nie mogę pozbawiać ich tożsamości. To zrobiono Aborygenom i do dziś ponoszą tego skutki.

 

Aborygenom odebrano ziemię, która zawsze była dla nich świętością. Nie potrafią bez niej żyć. Mieszkają w miastach, w dzielnicach nędzy. Do 1967 r. nie mieli praw wyborczych, władze Australii traktowały ich jak przedstawicieli lokalnej fauny. Do dziś nie mają praw do ziemi, do dziś australijski rząd nie przeprosił za masowe odbieranie im dzieci. Sami o sobie mówią: "Pokolenie, któremu odebrano tożsamość". Znałem jedną staruszkę Aborygenkę, mieszkała w domu starców. Półtora roku mi zajęło, żeby się do mnie odezwała. To nie był problem języka, bo go znałem, tylko jej zamknięcia się w sobie. Dopiero gdy wyjeżdżałem do Polski i powiedziałem jej, że jadę do mamy, powiedziała: "A ja nie znam mojej mamy".

 

W Grafton natomiast spotkałem kobietę, która jako dziecko, pod koniec lat 40., przeżyła masakrę Aborygenów. Została adoptowana przez białych Australijczyków, całkowicie odcięta od swojej kultury. Mając 14-15 lat poczuła, że jakaś dawna pieśń do niej wraca w pamięci. Nawet gdy była pod wpływem narkotyków, ta pieśń krążyła jej w głowie. W końcu ruszyła w drogę. Cały czas śpiewając, doszła z Newcastle do Grafton, czyli ok. 300 km. Czuła, że pieśń prowadzi ją do jakiegoś domu. Zatrzymała się tam, z domu wyszedł mężczyzna, śpiewający tę samą pieśń. Okazało się, że to jej wuj. W ten sposób odnalazła rodzinę. Dziś pomaga młodym Aborygenom odnaleźć swoją tożsamość.

 

 

9.jpg

Maska z Papui Nowej

 

 

To chyba jakiś mit?

 

- Nie, prawdziwa historia. Sławny antropolog Claude Lévi-Strauss mówił, że Aborygeni są arystokracją ducha. I tak jest, oni cały czas mają swój świat duchowy. Tego nie udało się zniszczyć, bo to jest w ich wnętrzu. Z ludów, które poznałem, Aborygeni najbardziej mnie pociągają.

 

 

12.jpg

Obraz aborygeńskiego malarza Carla Fieldsa, lata 80. XX w. Praca w symboliczny sposób przedstawia życie kobiet, bo to kobieta poszukuje ryb, łowi je, a przy tym w życiu społecznym pozostaje w ukryciu, niczym ryba w głębinach. W Aborygenów kobieta bardzo często porównywana jest do ziemi lub do pokarmu, którego poszukuje.

 

 

Ma ksiądz w swych zbiorach m.in. obrazy Aborygenów. Obok masek i rzeźb staną się one częścią Muzeum Australii i Oceanii, które zamierza uruchomić Uniwersytet Gdański.

 

- Tak. Główna część moich zbiorów już znajduje się na UG - opracowujemy właśnie poszczególne egzemplarze. Otwarcie muzeum planowane jest w październiku tego roku. W większości znajdą się w nim eksponaty z Papui-Nowej Gwinei, Melanezji i Australii, będą to maski, rzeźby, obrazy. W tym właśnie wspomniane obrazy Aborygenów - malowane przez więźniów. Aborygeni nie potrafią żyć w niewoli, w samotności. Zamknięci popełniają samobójstwo, odwieść ich od tego jest właściwie niemożliwe. Dwa lata temu dostałem pozwolenie na badania Aborygenów przebywających w więzieniu w Grafton, to miasto między Sydney a Brisbane. Za co tam trafiają? Za rozboje, kradzieże albo picie. Nie mają poczucia, że robią coś złego, kradnąc obcemu, nie-Aborygenowi. Więzienie dla Aborygena oznacza utratę wszystkiego, co miał - rozpada mu się rodzina, żona odchodzi do innego, bo sama sobie nie poradzi.

 

 

10.jpg

Maska z Papui Nowej Gwinei.

 

 

Maski, które ksiądz zbiera, nie są dobrze widziane w domu katolika. Pamiętam kazanie pewnego egzorcysty w kościele na Żabiance. Z potępieniem mówił o wszelkich przedmiotach, symbolach i zjawiskach związanych z innymi kulturami, w tym o jodze, medytacji czy sztukach walki Wschodu. Także afrykańskie maski wymienił jako zło. A ksiądz ma ich tyle u siebie w domu.

 

- Maski? Jakie zło? Przecież to nośniki sacrum. W nich nie ma złych duchów. A rzeźby? Proszę spojrzeć - tu jest przedstawienie płodności, tu macierzyństwa, tu matki-ziemi. Gdzie w tym zło? Niestety, częściej szukamy tego, co dzieli, niż tego, co łączy.

 

źródło

 


  • 3





Użytkownicy przeglądający ten temat: 2

0 użytkowników, 2 gości, 0 anonimowych