Boski Szpital – dzieło własne, nie kopiować!
Ósmego dnia,
gdy wszystko zawiodło,
Bogowie zeszli na Ziemię,
by doświadczyć i być doświadczanymi.Ciemny, mały pokój śmierdział spleśniałym sushi i odorem niemytego ciała. Wszędzie walały się pudełka po pizzy, ulotki knajp typu fast food, butelki po napojach gazowanych i brudne ubrania. Na jedynym wolnym od syfu krześle w pokoju - w sumie to na jedynej wolnej od niego powierzchni płaskiej - spoczywało wielkie, nieumyte, owłosione cielsko maniaka informacji.
„Dziennikarz śledczy”, tak kiedyś o nim mówiono. Był młody, przystojny, nieustępliwy i kroczył światłą drogą kariery. Potem apartament musiał zamienić na to obskurne mieszkanko, ale nie narzekał. Nadal codziennie czekał, czekał na kolejne dawki danych zamieszczane w sieci. Gdy odkrył, że nie musi nawet wychodzić z domu, by dowiedzieć się wszystkiego, bez żalu to poświęcił. Dopiero trzy miesiące po przeprowadzce wyjaśniono mu, że takich jak on nazywa się nolifami, ludźmi bez życia poza siecią. Niespecjalnie nim to wstrząsnęło.
Liczył się tylko nieskrępowany dostęp do informacji, do miliardów terabajtów informacji. Trzęsienie ziemi w Malezji? Wiedział o tym w godzinę po jego ostatnim wstrząsie. Atak terrorystyczny w Miami? Śledził wydarzenia na bieżąco. Jakiś nastolatek w Singapurze popełnił samobójstwo przed kamerą telewizyjną – widział to, na żywo i w kolorze. Był wszędzie i nigdzie, nie ruszając się ze swojego krzesła obrotowego.
Niestety, jego egzystencji zaczął zagrażać trywialny problem, brak pieniędzy. Wszystkie jego oszczędności były na wyczerpaniu, nikt ze znajomych nie chciał już mu udzielić pożyczki ani poświadczyć za niego w banku. Jeść mógł mniej, a rachunki za gaz i wodę ignorować, ale gdy nadeszło wezwanie do zapłaty za prąd, z adnotacją iż zostanie on odcięty jeśli do końca miesiąca rachunek nie zostanie uregulowany, uznał, że musi działać. Nie wyobrażał sobie swojego życia bez dostępu do sieci. Nie na tym etapie.
Zadzwoniłby do swojego byłego szefa, ale telefon odcięto mu miesiąc wcześniej; musiała wystarczyć wymiana maili. Ustalili, że będzie mógł uzyskać posadę weryfikatora, dzięki której mógłby zarobić na rachunki i pracować w swój ulubiony sposób, zbierając w sieci informacje i konfrontować je z artykułami innych dziennikarzy. Etat miał dostać po znajomości, więc nie byłoby tak źle, gdyby nie jeden problem - konkurencja do tego stanowiska była duża, wszyscy chcieli je zająć, traktując jako spokojną przystań na stare lata. Praca w domu za godziwe pieniądze, nieregulowany czas pracy i brak codziennej kontroli szefa - skusiło się na to stanowisko więcej niż trzydziestu kandydatów i każdy miał coś do zaoferowania redakcji. Oczywistym było, że nie mógł zostać z tyłu. Postanowił napisać artykuł który byłby jego przepustką do spokojnego życia z jego ulubionymi danymi.
Problem pojawił się gdy po trzech dniach przeszukiwania Internetu; nie mógł trafić na swój wymarzony temat, wszystko było już zbyt… opisane. To co kochał, informacje, były w sieci już gotowe, podane w sposób nie pozwalający na większe zgłębienie tematu. Jak u licha miał napisać coś innowacyjnego i ciekawego, jeśli zawsze gdzieś tam był ktoś, kto już o tym napisał?
- Psia krew, mocz i sperma! – Wrzasnął uświadamiając sobie, że sieć nie dostarczy mu tym razem tego co chciał i że trzeba się wysilić bardziej niż na początku zakładał. Nie lubił gdy rzeczywistość nie chciała się dopasować do jego planów. Postanowił zmienić taktykę.
Zaczął pisać e-mail do jednego ze swoich dawnych znajomych z redakcji, Johna Talbota, świetnego reportera i okropnego karierowicza. Co prawda Talbot był mu winien kilka przysług, ale szanse, że zgodziłby się za pierwszym razem były minimalne.
„
Witaj John!
Pewno już słyszałeś, że znów staram się o etat w redakcji. Mógłbyś mi pomóc? Będę bardzo zobowiązany”
Uznał, że minimalistyczna forma i niewypowiedziana prośba zmuszą tego szczura do oderwania się na chwilę od wyścigu, w każdym razie, na tyle, by pochylił się nad jego sprawą.
Zawsze tak było, że w dziennikarskim fachu kierowano się zasadą „Przyjaciół miej blisko siebie, a konkurentów niszcz”. Pracując w takich warunkach, z takimi ludźmi, wciąż udając koleżeństwo i dobre stosunki ze wszystkimi, łatwo było o pomyłkę, a każda z nich mogła być tą ostatnią w karierze. Bo czyż jest coś lepszego, niż bat ukręcony przez tego, kto miał być nim rażony?
Tak pochłonęły go te rozmyślania, że nawet nie zauważył, kiedy jego ciało, poza zasięgiem jego woli, samo przemieściło się na drugi koniec pokoiku i zaczęło przeszukiwać kartony w których trzymał większość swoich rzeczy. Nadal nie rozpakowane, choć od przeprowadzki minęło już pięć miesięcy. Grzebał w nich dobrych kilka chwil, nie pamiętając, co chciał znaleźć.
-
Masz wiadomość! – przemówił głosem syntetyzatora jego komputer, a on, nie wypuszczając z ręki tego, co aktualnie w niej trzymał, wstał i ruszył do biurka, potrącając stopą pojemnik po burgerze.
Wiadomość była iście skąpa, jak gdyby Talbot oszczędzał nawet na literach.
„
Nie ma możliwości zysku = nie ma interesu. Przykro mi.”
„Przykro mu”, akurat! Ta kanalia ze swojego ojca zrobiłaby rogatego szatana, gdyby to oznaczało nagłówek na pierwszej stronie. Patałach z gatunku tych, co to kiedyś zgubią świat.
Z drugiej strony, czego się niby spodziewał? Wiedział, że tak mniej więcej będzie wyglądał początek, był na to przygotowany. Każde negocjacje zaczyna się od zastrzeżenia, że żadnego interesu nie będzie – normalna sprawa. Rzecz w tym, żeby się uspokoić, bo w złości można trzasnąć drzwiami, które się pragnęło otworzyć.
Nie chciał znów zaczynać surfowania po sieci, nie w takiej chwili. To mogłoby go wciągnąć zbyt mocno i odebrać mu inicjatywę. W końcu, jak zawsze, zapomniałby o bożym świecie i zawalił sprawę. Kwestia dotyczyła tego, że musiał znaleźć coś, co by go uspokoiło, na chwilę odciągnęło uwagę od zawszonego padalca po drugiej stronie monitora.
Naturalnym odruchem było obejrzenie się za siebie, w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia dla rąk. Gdy jednak oczy ogarnęły bałagan panujący w pokoju, ręce skapitulowały natychmiast. W drugiej kolejności sprawdził, co właściwie trzymał w lewej dłoni. Bloczek czystych wizytówek, gotowych do zadrukowania od zaraz. To było to.
W pół godziny zaprojektował sobie wizytówkę, podłączył do komputera drukarkę i uruchomił procedurę druku. Przez cały ten czas większość emocji opuściła go, a miarodajny dźwięk urządzenia i zapach świeżo zadrukowanych arkusików sztywnego papieru wypchnęły z jego umysłu ostatnie wizje rozwalonej młotem głowy Talbota. Wziął głęboki oddech i odpisał na maila.
„
Zysku nie oferuję, ale proponuję coś przeciwnego – brak strat poniesionych przez Ciebie..
Pamiętasz jeszcze ten reportaż z Kambodży? Jak myślisz, wrzuciliby na pierwszą stronę informację o tym jak zdobyłeś tamte zdjęcia? ”
- Tak będzie dobrze. – Powiedział poprawiając okulary na tłustym od łoju i potu nosie i uśmiechnął się szatańsko. Zostało w nim jeszcze coś z tego zawadiackiego „dziennikarza śledczego”. Nadal miał dryg do negocjacji. Odpowiedź przyszła po trzech minutach, co obwieścił komputerowy komunikat.
-
Masz wiadomość!„
Pierdol się.”
To było takie podobne do tego ograniczonego bubka. Talbot nigdy nie radził sobie z presją, wybuchał nim zdążył się uspokoić i dlatego przegrywał, o ile nie mógł oszukiwać.
Teraz jednak znać było, że nie ma szans. Albo wykona rozkaz, albo straci to, za co prawdopodobnie zaprzedał diabłu owo skarłowaciałe coś, co robiło u niego za duszę. Wystarczy tylko poczekać.
-
Masz wiadomość! – powiedział komputer, w chwili gdy ostatnia z wizytówek właśnie opadła na stertę tych wcześniej zadrukowanych. Jaki ten John był przewidywalny!
„
Ok., wygrałeś. W czym Ci pomóc? ”
Czy to tylko złudzenie, czy wraz z tym mailem doszedł do jego małego mieszkanka trzask pękającego kręgosłupa? To było tak proste, że aż chciało się płakać.
Że niby ten nędzny karierowicz, o twarzy tyłka orangutana i mentalności urzędasa z kołchozu miał należeć do tego samego gatunku co on? Kpina i wolne żarty. Ewolucja musiała gdzieś, kiedyś zawieść…
- Swoją drogą, ciekawe co tam w temacie o Darwinie na 4chanie? – zZapytał sam siebie, odruchowo klikając na ikonkę czerwonego O na pulpicie. Nie pamiętał czy już tam pisał, ale chciał bardzo wrzucić pewien obrazek, który kilka miesięcy wcześniej krążył po sieci w formie łańcuszka…
Stop! Nie powinien tak postępować. Powinien skupić się na zdobyciu tego czego potrzebował. MUSIAŁ się skupić, inaczej skaże sam siebie na odcięcie od Internetu. Wyłączył przeglądarkę i wrócił do klienta e-mail.
„
Potrzebuję czegoś naprawdę mocnego z twojej fioletowej teczki. Nie obchodzi mnie, jaką nagrodę sobie za ten temat wymarzyłeś, ile za niego dałeś i czy dałeś dupy. Ma być mocny, ciekawy i całkowicie świeży.
Zresztą, wiesz w czym rzecz. Ja dostaję temat, a ty możesz o mnie spokojnie zapomnieć. Wyślę Ci nawet kopię tej umowy z Kambodży, żebyś mógł sobie osobiście ją spalić, czy co tam zamierzasz.
Czekam. ”
Komunikat prosty i zarazem jasno określający warunki. Gdy klikał „wyślij” był z siebie zadowolony. Mało kto umie tak gładko rozwiązywać takie sprawy, jak on! Proszę, umiał jak ta lala, nawet nie musiał się specjalnie fatygować! Właściwie, nic dziwnego, przecież sieć to ostatnia składowa cywilizacji.
Gdyby nie Internet, ludzie nadal żyliby w zaściankowych wioskach, bez perspektyw i możliwości porządnej komunikacji. Ten cudny wynalazek sprawił, że nikt nigdy nie był sam, że niewiedza nie mogła karmić się ludzkimi słabostkami. Po prostu, dwa kliknięcia i już był wszędzie, wiedział i widział wszystko, a najnowszy odcinek True Blood oglądał dwa dni przed premierą w telewizji.
Czy nie tak to powinno wyglądać?
-
Masz wiadomość! – to zadziwiające, jak tchórze potrafią dostosować się do każdej sytuacji. Chwile wcześniej zadziorny, potem ugodowy, a teraz… milczący dupowłaz pospolity.
„
Aleja Lincolna 21b, Grand Forest Town . Nie lubią reporterów.
Powodzenia.”
Talbot odszedł w zapomnienie, tam gdzie jego miejsce. Teraz najważniejszy był ten adres, aleja Lincolna 21b…
W wyszukiwarkach było bardzo mało informacji na temat tej instytucji. „Szpital psychiatryczny.”, „Leczenie trudnych przypadków”, „Przekaż darowiznę na…”. Nic co wskazywałoby powód, dla którego John tak bardzo zainteresował się tym miejscem. Nawet zdjęcia w Google Earth nie pokazywały praktycznie niczego ciekawego. Ot, podłużny budynek, ze spadzistym dachem, pomalowany na kremowo, położony na kompletnym odludziu. Wyglądało to tak, jak gdyby nawet niedalekie miasteczko, do którego przypisano ten szpital bez patrona, chciało się od niego odsunąć. Wszystkie nowe budynki budowane były w przeciwną stronę niż ostatnia budowla przy długiej jak londyńskie metro alei Lincolna.
- No to trzeba będzie się przejechać… - wymruczał sprawdzając połączenia autobusowe i możliwe kwatery do wynajęcia. Wiedział, że oto nadeszła pora by opuścić swoje bezpieczne gniazdo. Dla większego dobra.
Grand Forest Town było miejscowością turystyczną, a biorąc pod uwagę fakt, że kalendarz wskazywał na środek października i sezon skończył się ponad dwa miesiące wcześniej, bez problemu znalazł wolny pokój do wynajęcia za rozsądną cenę. Zresztą, nie planował długiego pobytu, a jedynie dwa, może trzy dni śledztwa i powrót do siebie. Artykuł wolał pisać w swojej własnej norze, tam przynajmniej nie musiał sobie zawracać głowy drobnostkami, jak pościelenie łóżka czy mycie się.
- Spodoba się panu u nas- trajkotała niemiłosiernie jego gospodyni. – Mamy tu piękne lasy, jezioro, woda czysta jak kryształ! A jak zobaczy pan „Uszczerbioną Szklankę”, taki nasz klub miejscowy, to panu oko zbieleje! Lepiej jak w stolicy, ręczę. No i… tego, jakby pan chciał kogoś przenocować… My z mężem jesteśmy liberałowie, więc wszystko ok., tylko nie za głośno proszę…
Świetnie, miał pierwszy kontakt. Wiedział już, że tak naprawdę nie było tam nigdy nic ciekawego, a tylko miejsca gdzie mieszczuchy odreagowywały nieudane kariery i nocowanie na kanapie. Wiedział też, że życie miejscowych koncentrowało się wokół tego ich pseudoklubiku i że można tam spokojnie znaleźć chętne panienki, wyczekujące na księcia z bajki, który zabierze je gdziekolwiek, byle dalej od tego miasta. Szkoda tylko, że za cholerę nie interesowały go takie sprawy.
- A niech mi pani powie, czytałem, ze macie tu taki… pensjonat? Szpital dla ludzi z problemami? – Starał się udawać jak umiał najlepiej, ale chyba nie wychodziło mu to „uprzejme zainteresowanie”. Gospodyni, Kate, nawet nie zwróciła uwagi na fałsz w jego głosie i żądne wiedzy spojrzenie, pewno nie zauważyłaby zebry w trykocie spider-mana, gdyby przebiegła jej przed nosem; należała do tych, co jak się rozgadają, to gubią nawet sens własnego istnienia.
- Ano mamy, mamy! Budynek jak z obrazka! – Po chwili naszła ją refleksja związana z miejscowym tabu, obecnym w każdej małej mieścinie. Zawsze jest coś, czego boją lub wstydzą się miejscowi i o czym się zwyczajnie nie mów, chyba, że szeptem. – Bo wie pan… tam za wiele ciekawego nie ma, tylko to to ładnie wygląda. – Dokończyła, dumna z siebie, że tak zwinnie, jak jej się wydawało, wybrnęła z sytuacji.
Taka odpowiedź go nie satysfakcjonowała.
- No ale, coś więcej pani o tym wie? Kogo tam leczą? Czym? – Gdy lewa brew kobiety uniosła się w zdumieniu ku górze, zrozumiał, ze wszedł na bardzo grząskie pole minowe. – Bo wie pani, ja to jestem taki hobbysta trochę… Zbieram fotografię takich szpitali, wiem, dziwne, ale kto nie ma jakiegoś hobby?
Takie tłumaczenie była w stanie zaaprobować. Każdy ma pełne prawo mieć hobby i nic nie stało na przeszkodzie, aby było ono dziwne. Ona, jako że kochała plotkować, uwielbiała wyraziste osobistości i ich wyraziste zachowania. Nie mniej, tabu to tabu, trzeba zachować chociaż pozory.
- Wie pan… - Zaczęła konfidencjonalnym szeptem, nachylając się do niego tak, że rad nie rad, musiał oglądać pomarszczoną od słońca i ze starości skórę na jej olbrzymim dekolcie. – Tam zwożą dziwaków samych, takich no, tego… postrzelonych. Nigdy nikt nie widział, żeby oni stamtąd wychodzili, a co poniektórzy gadają, że tam się na nich eksperymenty robi.
Nie do końca o takie informacje mu chodziło; wolałby coś realnego, ale i miejscowy folklor można by umieścić w artykule. Czytelnicy kochali takie bzdury.
Dlatego, na poły z wymuszonej zniżką na pokój grzeczności, na poły z zawodowej ciekawości, wysłuchał historii o czarnych karetkach podjeżdżających w nocy do szpitala. Dowiedział się, że szpital często odwiedzali miejscowy pastor, rabbi, ksiądz i imam i że żaden z nich nie chciał nigdy rozmawiać na ten temat… Gdy w końcu kobieta skończyła snuć swoje baśnie, był późny wieczór i odwiedziny w szpitalu należało przełożyć na następny dzień. Pożegnał się z gadułą jak umiał najgrzeczniej i poszedł do siebie, kompletnie nie zwracając uwagi na to, że z jego kieszeni wypadła wizytówka, którą zachłanne kobiece dłonie natychmiast podniosły do oczu. A gdy wzrok już odcyfrował jej zawartość, obie brwi poszybowały w górę czoła, niknąc w czarno siwej grzywce.
On zaś wtoczył się do wynajętego pokoju, szerokim łukiem omijając łazienkę, którą powinien był odwiedzić ze względu na kwaśny zapach potu, jaki roztaczał dookoła siebie. Kiedyś taka sytuacja byłaby dla niego nie do pomyślenia, teraz miał higienę w tym samym miejscu co najbzdurniejsze bajania gospodyni.
Gdy włączył swojego laptopa i zauważył, że nie wykrywa żadnej sieci bezprzewodowej, zaklął na czym to świat stoi i ruszył się jednak w stronę łazienki. Tego wieczoru pierwszy raz od miesięcy wziął porządną kąpiel i nawet skusił się na umycie pleców drewnianą myjką.
Dzień był paskudny. Nie chodziło o pogodę, ta była „ok.”. Świeciło słońce, było ciepło, ale nie gorąco, wiał lekki wietrzyk - marzenie każdego dzieciaka w pierwszym dniu wolnym od szkoły, jak to w sobotę. Niestety, on nie był uczniakiem, był dziennikarzem i choć obszedł już całe miasto, nigdzie nie mógł złapać zasięgu, przez co był odcięty od Internetu. Nie wiedząc co ma ze sobą zrobić - wszak nie miał co liczyć na to, ze w dzień wolny od pracy ktoś z nim w szpitalu porozmawia - nie mając też dostępu do swojego okna na świat, zabłądził… pod mury szpitala.
- Skoro już tu jestem… - Wymruczał, uznawszy, że nie zaszkodzi spróbować. Włączył komputer i, o dziwo, znalazł niezabezpieczoną sieć bezprzewodową! Szybko znalazł ławkę na której przysiadł i zaczął zagłębiać się w wiadomości, które ominęły go z powodu podróży, paplania Kate i porannego krzątania się po Grand Forest Town. Gdy skończył, uświadomił sobie, że jest już po 23:00 i siedząc tak, nie tylko zmarzł, ale i całkiem nieświadomie trzy razy wymieniał baterię. Wyłączył więc laptopa i powlókł się na kwaterę.
Następnego dnia wypadała niedziela, i choć lało jak z cebra, znów pojawił się pod szpitalem z laptopem w ręku. Tym razem usiadł jednak nie na ławce, a na zadaszonych schodach prowadzących do jednego z bocznych, technicznych wejść do budynku. Siedział tam, aż nie padła mu bateria w laptopie. Choć wymienił ją na naładowaną, po kilku godzinach i jej nadszedł kres. W takim wypadku, kryjąc się pod czarnym, kupionym w kiosku parasolem, wrócił na kwaterę.
Tego dnia, tak jak poprzednio, obserwowała go para bystrych, stalowoszarych oczu.
Poniedziałek był, w przeciwieństwie do niedzieli, bardzo ładny. Słońce wysuszyło kałuże, zmieniło błoto powrotem w ziemię, a wiatr uprzejmie zamiótł liście i śmieci, które sam nawiał wcześniej. Mieścina znów wyglądała na wyciągniętą z jakiejś przesłodzonej pocztówki wysyłanej z wakacji do samego siebie.
Drogę do szpitala przyroda szczególnie wyróżniła. Wszędzie rosły niezapominajki i stokrotki, okolone zewsząd dywanem koniczyny. Śpiewy ptaków mieszały się z miłym dla ucha cykaniem koników polnych i bzyczeniem pszczół. Ot, uroczy dzień na prowincji, kompletnie niedoceniony przez dziennikarza „o oślich uszach”, idącego aleją Lincolna w stronę szpitala.
Nic się nie liczyło, żaden widok nie był odpowiednio ciekawy, ponieważ liczył się przede wszystkim szpital. Cel u kresu podróży, który miał być rozwiązaniem wszystkich jego problemów.
Laptop, gotowy do pracy, spoczywał w futerale, który tłuścioch przytulał do siebie jak najdroższe dziecko. Musiał być sprawny, ponieważ jego właściciel od kilku tygodni, ze względu na znaczny przyrost masy, miał problemy z odręcznym pisaniem czemu winne były jego spuchnięte i otłuszczone palce. Szedł więc przed siebie, bez konkretnego planu i pomysłu, co zrobić dalej. Tym razem iskra jego dawnej przebiegłości i doświadczenia zawiodła, pozostawiając go na pastwę losu i ludzkich decyzji.
Główne drzwi szpitala wyglądały jak zwykłe drzwi domu jednorodzinnego i choć w górnej części były przeszklone, to powieszono w nich firankę, która skutecznie uniemożliwiała zajrzenie do środka. Prawdę mówiąc, nie przypominało to jakiegokolwiek przybytku medycyny. Zapukał.
Firanka w drzwiach uniosła się niecałe dwie minuty później, ukazując oko o szarej tęczówce, okolone pomarszczoną skórą. Lustracja trwała kilkanaście sekund, w czasie których czuł się jak uczniak na dywaniku u dyrektora. Najwyraźniej, uznany został za osobę nieszkodliwą, bowiem szczęknęły rygle i drzwi się otworzyły.
To była chwila w której należało dać działać instynktowi dziennikarza.
- Witam, jestem… - Zaczął pewnie, starając się wiernie oddać wymyśloną przez siebie historyjkę o poszukiwaniu miejsca dla swojego chorego psychicznie wujka.
Nie od parady wszystkie filmy, kręcone we wszystkich częściach świata nazywały dziennikarzy sępami. Ludzie wykonujący tego rodzaju zawód musieli umieć kłamać lepiej niż mówić prawdę i wyzbyć się sumienia wraz z wszystkimi przyrodzonymi doń częściami człowieczeństwa. „Dobry dziennikarz to dociekliwy dziennikarz, najlepszy dziennikarz to bezwzględny dziennikarz” – jak mawiali najlepsi naczelni świata.
- Witam, witam. Jest pan dziennikarzem. – Odparł mu staruszek w białym kitlu, ze stetoskopem wystającym z jednej kieszeni szpitalnego fartucha i lewą ręką ukrytą w drugiej kieszeni. – Proszę wejść. – Dodał odwracając się od niego tyłem.
To nie powinno się zdarzyć, nie powinni go rozpoznać. Talbot przecież uprzedzał, że nie lubią prasy. Jeśli tak w istocie było, mogło to oznaczać spore komplikacje, jego plany znów by poszły w rozsypkę. Z drugiej strony, zaproszenie było wyraźnym sygnałem świadczącym o chęci nawiązania kontaktu. Nie miał wyboru, od tego tematu zależała jego egzystencja; przestąpił próg i ruszył za lekarzem, który zdążył już odejść od niego dobry kawałek.
Korytarz, w którym się znaleźli, tak jak wewnętrzna strona drzwi wejściowych, pomalowany był na biało i pozbawiony jakichkolwiek ozdób pomagających zaczepić na czymś wzrok. Optycznie wydłużało to i tak długi korytarz. Kafelki na podłodze i nagie ściany były idealnym nośnikiem echa, przez co każdy krok brzmiał jak ruch sporego oddziału żołnierzy. Nigdzie nie było widać okien czy drzwi prowadzących do innych pomieszczeń, zaś ostre światło z podwieszonych pod sufitem jarzeniówek zalewało całą dostępną przestrzeń. Dopiero po przejściu kilkunastu metrów zdał sobie sprawę, że na końcu korytarza znajdują się drzwi, również pomalowane na biało, i to do nich prowadzi go, wtapiając się przy tym w otoczenie, lekarz w białym kitlu. Najpierw zrównał się z nim i, ukradkiem, obejrzał swojego przewodnika.
Miał może z sześćdziesiąt lat i sześć stóp, a układ zmarszczek na jego twarzy sugerował, że często się śmiał. Włosy, choć przyprószone siwizną, zachowały dawny blond kolor, kompletnie nie współgrający z jego szarymi oczami i czerwonym, długim, podobnym do bocianiego dzioba, nosem. Sprawiał wrażenie dobrodusznego dziwadła, które każe nazywać się „dziadkiem” każdemu napotkanemu dzieciakowi.
W milczeniu dotarli do drzwi, które doktor natychmiast otworzył kluczem wydobytym z lewej kieszeni fartucha i gestem zaprosił go do środka, od razu wskazując wygodny, staromodny fotel, przykryty obrzydliwą, buraczaną narzutą. Dziennikarz usiadł, kładąc torbę z laptopem na kolanach; starał się nie rozglądać zbyt nachalnie, a jednocześnie wystarczająco by dowiedzieć się czegoś co mogłoby mu się przydać. W tym celu udawał, ze wodzi wzrokiem za lekarzem, który najpierw przeszedł przez całe pomieszczenie by włączyć coś co wyglądało jak stare radio tranzystorowe, a co okazało się emiterem szumów, potem obszedł pokój jeszcze raz, domykając drzwi i w końcu usiadł za biurkiem, przy którym posadził swojego gościa.
Reszta wnętrza też wyglądała okropnie, choć tu przynajmniej widać było ślady ludzkiej bytności. Tu, w przeciwieństwie do sterylnego, szpitalnego korytarza, jakiś człowiek żył. Ściany pokrywała zielonobiała tapeta w geometryczne wzory, odklejająca się przy suficie i dyplomy, oprawione w szlachetne ramy. Podłogę pokrywał wyleniały dywan sprzed dwóch dekad, zaś na nim ustawiono meble z podobnego przedziału czasowego, okryte narzutami we wściekłych, jaskrawych barwach. Wszystko w tym pokoju wołało o pomstę do dekoratora wnętrz, nie mniej, i tak dawało większy komfort niż to co pozostawało za drzwiami.
- Jest pan dziennikarzem. – Powtórzył lekarz, rozpierając się w swoim fotelu z wyraźną lubością. – Zgaduję, że chce pan napisać o nas artykuł…
Tego było zbyt wiele. Nie wiedział czemu w sumie sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej, ale czuł, że ta sytuacja jest nie fair i bardzo mu się to nie podoba. Nie rozumiał, co się działo i chciał z tym skończyć jak najszybciej. Już otwierał usta by w jakiś zwerbalizowany sposób zgłosić skargę na takie traktowanie, gdy spłynęło na niego olśnienie.
- Talbot do pana dzwonił? – Zapytał nieufnie, uśmiechając się chytrze. – Ten cholernik postanowił zemścić się na mnie w ten sposób za szantaż, co? Co jeszcze pan wie?
Lekarz nie wyglądał na zaskoczonego ale równocześnie nie okazał zrozumienia dla tych słów. Poczekał cierpliwie, aż jego gość skończy mówić i podjął temat.
- Nie, niestety, nie znam nikogo o nazwisku Talbot i nikt pana wcześniej nie zapowiedział. Po prostu, to małe miasteczko… Sam pan rozumie, Kate jest bardzo obrotna, jeśli chodzi o rozsiewanie wieści. – Ostatnie zdanie skwitował porozumiewawczym mrugnięciem i, pierwszy raz od kiedy się spotkali, uśmiechnął się lekko. – Wie pan, że jeszcze żaden z pańskich kolegów, a zaręczam, ze było ich tu całkiem sporo, nie wszedł do środka? Jest pan pierwszym dziennikarzem wizytującym nasza placówkę.
- Naprawdę, jestem zaszczycony. – Powiedział dając ujście ostatnim negatywnym emocjom, zrodzonym z zaskoczenia. Szybko jednak zreflektował się i również odpowiedział lekarzowi uśmiechem, choć jego był znacznie mniej subtelny. Miesiące braku kontaktów i innymi ludźmi odebrały mu wprawę w okazywaniu uczuć. – Dlaczego jestem tym wybranym?
- Przede wszystkim, darujmy sobie te wszystkie gierki w wyciąganie informacji i ukryte spostrzeżenia. Obaj jesteśmy chyba zbyt inteligentni, by się w to bawić? – Dziennikarz skinął milcząco głową, a ukontentowany tym faktem lekarz, podjął ponownie temat opierając brodę na złączonych przed sobą dłoniach. – Pozwolę panu się tu rozejrzeć i nawet będę pańskim przewodnikiem i… jak ich nazywacie? Informatorem? No, w każdym razie, opowiem panu wszystko, co będzie pan chciał wiedzieć.
Oferta była świetna, to było to czego tak bardzo potrzebował. Był tylko jeden problem - hak rzeźnicki, jaki w niej niewątpliwie ukryto.
- A w zamian? – Zapytał uśmiechając się życzliwie w stylu „pohandlujmy, potargujmy się, dogadajmy się”.
- W zamian… - powiedział lekarz nadal opierając głowę na splecionych dłoniach, a je na blacie biurka, patrząc gdzieś w przestrzeń, nad prawym ramieniem gościa. – W zamian chcę mieć wgląd w to co pan będzie pisał, na bieżąco. Chcę też mieć prawo dodawania uwag od siebie, rzecz jasna, zgodnie z prawdą i moją wiedzą.
Jeśli to miał być ten hak, bez obaw można się było na niego nadziać. Artykuł okraszony słowami specjalisty i przez niego weryfikowany nie tylko przyciągnie czytelników, ale też zamknie usta krytykom lubiącym wypominać braki w wiedzy autorów. Nie zgadzając się, zostałby synonimem zaprzeczenia dziennikarstwa i zdrowego rozsądku; czuł, że już zdobył tę swoją posadę.
- Umowa stoi. – Powiedział otwierając torbę i wyjmując laptopa zgodnie z starą maksymą środowiska „nie czekaj, pisz póki możesz”. – Prosiłbym jednak o wyrozumiałość. Mój styl pracy wymaga, bym najpierw wykonał notatki w punktach wraz z cytatami, a właściwy tekst napiszę, oczywiście pod pańskim okiem, gdy skończymy.
- Jeśli tak panu wygodnie.
Komputer zaszumiał cicho, niczym zadowolony z miłej pobudki kot, a palce dziennikarza zatańczyły na klawiaturze i touchpadzie. W niecałą minutę, wszystko było gotowe.
- Co może pan powiedzieć o tym szpitalu jako instytucji? – Padło pierwsze pytanie.
Odpowiedź była dość rozwlekła, jak należało się spodziewać, po tak postawionej kwestii.
Ośrodek działał od 1954 roku, początkowo jako szpital psychiatryczny imienia św. Serca dla kombatantów wojennych. W 1960 przekształcono go w jednostkę badawczo-leczniczą, sponsorowaną przez różnorakie instytucje religijne, zajmującą się leczeniem megalomanii i zaburzeń osobowości związanych z religią i teologią. Cały personel placówki mieszka w Grand Forest Town, zaś pacjenci pochodzą z całego świata i dobierani są przez sponsorów, to znaczy, instytucje religijne łożące na utrzymanie ośrodka.
- Czy to znaczy, że przyjmujecie każdego kogo wskażą wam te instytucje? – Gdzieś na obrzeżach podświadomości pismaka zapaliła się czerwona lampka. Nigdy nie lubił wszelakich religii, mając do nich stosunek co najmniej „nieufny”.
- Oczywiście, że nie! Współpracujemy też z innymi placówkami, mamy mobilny ośrodek badawczy w Nowym Jorku i jesteśmy gotowi pomóc każdemu kto się do nas zgłosi. – Wyjaśnił doktor, ponownie odchylając się w fotelu.
Rozmawiali jeszcze przez kilkanaście minut, zagłębiając się w historię placówki i budynku który zajmowała. Pismak poznał nazwiska kolejnych dyrektorów ośrodka, ich miejsce w ogólnokrajowej hierarchii specjalistów i wiele innych, mało ważnych szczegółów, które mogły z powodzeniem służyć za zapychacze w tekście.
- A jakie są wasze metody leczenia? – Padło w końcu pytanie, które od dłuższej chwili wisiało w powietrzu; nie wiedzieć czemu, wydawało się bardzo niestosowne, jak gdyby pytać magika o szczegóły jego sztuczek.
- O, to świetne pytanie! – Odparł z entuzjazmem lekarz, rozwiewając obawy swojego rozmówcy. Chyba faktycznie czekał na to pytanie. – Proszę, pokaże panu kilku naszych pensjonariuszy i wszystko objaśnię…. Tylko proszę, bez zdjęć, zgoda?
- To się rozumie samo przez się. – Odparł zgodnie z prawdą i, tak jak gospodarz, wstał i skierował się do drzwi po prawej stronie tych, którymi weszli do gabinetu. Znów byli w białym pokoju, tym razem jednak węższym na tyle, że opasłe cielsko wizytatora nieomal ocierało się o równoległe do siebie ściany. Korytarz kończył się salą w której ustawiono szafę ze staroświeckim telewizorem, kilkanaście krzeseł i stół do ping ponga, wszystko przykryte grubą ilością kurzu. Z tej sali wychodziły jeszcze dwa inne korytarze, jeden po prawej, kończył się schodami prowadzącymi w górę; drugi prowadził prosto, upstrzony był drzwiami i dużymi oknami, podobnymi do tych montowanych w komisariatach, a kończył się kolejnymi drzwiami, takimi jak te prowadzące do gabinetu doktora.
- Tędy proszę. – Powiedział łapiduch wskazując w lewo.
Po chwili stali już przed pierwszym oknem, a wejście prowadzące do pomieszczenia, jak i pozostałe sześć par drzwi w tym korytarzu, które mogli oglądać, przypominały bardziej wejście do schronu, naszpikowane ryglami i zamkami, niż odrzwia do pokoju pacjenta.
Pacjent, a raczej pacjentka, leżała naga w środku, na górze poduszek i porwanych materiałów. Wpatrywała się tępym wzrokiem w niewątpliwie sztucznego kwiatka, postawionego bezpośrednio na obitej materacami podłodze, takiej samej jak ściany i sufit.
Kobieta była, lekko mówiąc, olbrzymia. Wyglądała na dobrze ponad 250 funtów żywej wagi. Jej brzuch, uda, piersi, wszystko rozlewało się wokoło niej, a szarawa cera twarzy i zmierzwione, czarne kołtuny na głowie, wraz z owłosionymi stopami, nogami i wzgórkiem łonowym były jedynym kontrastem od różowej, jak na Azjatkę, pulchności jej cielska wieloryba.
- Nie podam panu żadnych nazwisk, ale powiem na co chorują. – Przypomniał doktor zwracając się do zapatrzonego w tuszę gryzipiórka, a następnie odwrócił się z powrotem do okna. – Uważa się za Boginię Matkę, od dwudziestu lat jest w ciąży urojonej. Co jakiś czas zmuszeni jesteśmy usypiać ją i chirurgicznie usuwać nadmiar płynów i zanieczyszczenia z jej ciała. Po każdym takim zabiegu twierdzi, że „urodziła kolejny świat”. – Zaskrzeczał, najwyraźniej naśladując głos pacjentki. Pierwszy raz od kiedy wyszli z jego gabinetu zmienił ton na inny niż beznamiętny, podobny do syntetyzatora głosu w komputerze.
- Czy ja mogę… czy można z nią porozmawiać? – Zapytał niemal siłą odrywając wzrok od zwałów ciała po drugiej stronie szklanej tafli.
Coś w jej wyglądzie, zachowaniu, czy może jego braku, hipnotyzowało i zmuszało do patrzenia, choć widok był co najmniej odrażający.
Właśnie, pierwszy raz od miesięcy, poczuł odrazę i prawdziwe zaskoczenie, choć jego umysł pominął je jako nieistotne, w obliczu widoku „tej” wagi.
- O, w żadnym wypadku. – Padła uprzejma odpowiedź. – Widzi pan, usypiamy ją nie bez powodu. Jest niebezpieczna, zanim zachorowała trenowała wschodnie sztuki walki i reaguje agresywnie na każdego kto wejdzie do jej pokoju; z tego co mówi, chce bronić tego kwiatka.
Rzeczywiście, ten wzrok wbity w plastikową imitację rośliny mówił to samo. Ta kobieta zawęziła swoje życie do tego jednego, małego obiektu.
Ruszyli dalej, do okna po przeciwnej stronie korytarza.
Za tą taflą szkła znajdował się pokój łudząco podobny do pierwszego, tyle, że tu nigdzie nie było widać słonicy w zaawansowanej ciąży bliźniaczej. Zamiast niej, na podobnym stosie poduszek znajdowało się trzech nagich mężczyzn, wijących się w miłosnych uściskach i pieszczotach.
Blondyn, najwyższy i najbardziej muskularny, ssał penisa chuderlawego bruneta i jednocześnie był penetrowany analnie przez otyłego rudzielca z wielkim pieprzem na czole, nadającym mu wygląd parodii cyklopa.
- To nasza Trójca Święta. – Powiedział lekarz z uśmiechem ojca oglądającego zabawy swoich pociech na placu zabaw. – Wierzą, że dokonają aktu stworzenia świata w akcie miłosnym, interpretowanym przez nich jako akt seksualny. Rudy to Ojciec, Blondyn to Syn Boży, a Brunet to, jak pewnie się pan już domyślił, Duch Święty. Chce pan z nimi porozmawiać?
- Chyba nie powinno się im przeszkadzać…
- Nonsens! Wie pan, oni to robią praktycznie bez przerwy, bo wyobrażają sobie, że jeśli uda im się utrzymać stosunek przez siedem dni bez przerwy, co nawiasem mówiąc nigdy im się nie udaje, bo nie robią nawet przerw na jedzenie czy wypróżnianie, to uda im się ukończyć ich „dzieło”. Jeśli pan tam wejdzie, to w najgorszym razie zostanie pan zignorowany, a w najlepszym, będzie pan miał całkiem niezły wywiad.
Argument może był i dobry, ale ponownie odezwało się w nim jedno z uczuć, zapomnianych przez ostatnie miesiące. Odezwał się w nim wstyd, którego nie umiał przezwyciężyć. Pokręcił przecząco głową, nie odzywając się i nie pozwalając lekarzowi uchwycić swojego wzroku. W milczeniu ruszyli do trzeciego okna.
Tym razem nie było ścian i podłogi obitych materacami, nie było też nagości. Za szybą znajdowała się stara, wykafelkowana toaleta szpitalna, z rzędem niczym nie odgrodzonych sedesów, między którymi krzątał się starszy, smagłolicy hindus, ubrany w pomarańczowe, powłóczyste szaty.
- Budda? – Zapytał żurnalista z niemal stuprocentową pewnością.
Lekarz potwierdził chrząknięciem w chwili, gdy obserwowany przez nich osobnik ustawił się w takiej pozycji, że mogli zobaczyć, co robi. Konkretniej rzecz ujmując, wybierał po kawałku stolca, który był w każdym sedesie i przenosił do innego, tworząc z nich mozaikę kolorów.
- Z nim porozmawiam. – Postanowił, obserwując poczynania chorego człowieka. W końcu oderwał się od szyby, zapisał coś szybko na komputerze, coś przeczytał a chwilę później doktor otworzył pokój i granica ze szkła przestała oddzielać obserwatora i obserwowanego. Choć obaj widzieli się, żaden z nich nie wymówił przez pierwsze kilka chwil ani słowa, poświęcając całą uwagę na wzajemną obserwację. Dziennikarz jako pierwszy przerwał milczenie.
- Możemy porozmawiać? – Liczył, że odpowiednia postawa pozwoli mu na wyjaśnienie kilku kwestii, które interesowały go niekoniecznie zawodowo.
Wydumany Budda przez kilkanaście sekund nie odrywał wzroku od oczu swojego gościa, jak gdyby próbując zajrzeć mu w duszę. Tak jak w poprzednich dwóch wypadkach, jego szaleństwo, bo cóż innego mogło to być?, wydawało się hipnotyzować. Ten człowiek wierzył w to, co robił, niezależnie od tego, jakie były ku temu powody. Pacjent z kałem na rękach z wolna przytaknął uśmiechając się promieniście.
- Jesteś Buddą? – Padło pierwsze i najważniejsze pytanie, mające wysondować, stan chorego.
Potwierdził, a to oznaczało, że było tak, jak mówił lekarz.
- Zdajesz sobie sprawę, że ja, ludzie za tym lustrem – tu wskazał na szybę, która okazała się lustrem weneckim- i inni nie wierzymy Ci?
Uzyskał potwierdzenie i odrobinę mniejszy uśmiech.
- Wiesz, że są tu inni? Wiesz, że mają się za bogów? – Kolejne przytaknięcie i jeszcze szerszy uśmiech. Tym razem gryzipiórka naszły wątpliwości, czy ten człowiek go w ogóle rozumiał, wszak przytakiwać można niemal w każdej sytuacji. Postanowił zapytać w taki sposób, by rozmówca musiał się odezwać.
- Dlaczego więc jesteś tu z nimi? Budda nie był bogiem. – Nie był do końca pewien własnych słów, teorię tą ukuł na podstawie przeczytanych chwilę wcześniej na Wikipedii informacji; nie mniej, nie miał na podorędziu niczego lepszego.
Klozetowy asceta poważnie zastanowił się nad pytaniem, nieomal pozbawiając swojego rozmówcy nadziei na rzeczową odpowiedź. W końcu jednak przemówił miękkim, ciepłym barytonem, kompletnie doń nie pasującym.
- Nie jestem tu z własnej woli, choć nie chcę uciekać. Nie znam kryteriów wedle których nas wybrano, ale myślę, że zostały źle sformułowane. Nie przeszkadza mi to. – Zapewnił, jednocześnie odsłaniając kolejne zęby w jeszcze szerszym uśmiechu. – Oświecenia można zaznać w każdych warunkach i w każdym towarzystwie.
Ta niespodziewana logika, zawarta w słowach osoby ponoć chorej psychicznie, mocno wstrząsnęła wizytatorem. Nagle zrozumiał, że granicą zdrowego rozsądku w tym miejscu są progi pokoi pacjentów, co za nimi, to wkracza w strefę szaleństwa, gdzie to oni mają rację, a ci z drugiej strony lustra są pomyleni. Szok minął tak szybko jak przyszedł, pozostawiając jednak za sobą pewien kwaśny smak niepewności.
- Czemu robisz… - Tu popatrzył na ubabrane fekaliami dłonie rzekomego proroka buddystów – to?
Teraz nie namyślał się za wiele, zupełnie jakby to zagadnienie już dawno sobie wyjaśnił.
- Bo najważniejsza jest teraz harmonia. – Odparł tajemniczo, skłonił się przepraszająco i wrócił do swojego zajęcia, zostawiając swego gościa z własnymi myślami. Nie minęła minuta, jak znów został w pokoju sam na sam z tym, nad czym tak usilnie pracował.
Tym razem nie ruszyli od razu do kolejnego okna. Najpierw cała rozmowa została zapisana na komputerze, następnie naniesiono na nią komentarze i w końcu, gdy powinni ruszyć dalej, wywiązała się konwersacja.
- W jakim celu trzymacie tu tych ludzi? Nie widzę, byście w jakikolwiek sposób próbowali im pomóc, zwyczajnie pozwalacie im żyć w kłamstwach którymi są karmieni przez własne choroby! – Pierwszy raz od bardzo dawna uniósł się, dając upust emocjom, które niemal u niego zanikły.
Nim uświadomił sobie, że oskarżanie instytucji, która dała mu szansę której tak potrzebował, mogło nie być właściwe, lekarz odpowiedział, spokojnie, bez oburzenia, które byłoby w takiej sytuacji usprawiedliwione.
- Nie przeczę. – Powiedział doktor, zamiast spodziewanego „idź pan do diabła i zamknij za sobą drzwi!”. – Tym tutaj w żaden sposób nie pomagamy. Ich urojenia są w nich zbyt głęboko zakorzenione. Mamy tu też innych, takich jak… takich z okresowymi remisjami choroby. Im pomagamy, bo w czasie remisji są w stanie odczuwać jak dawniej, chcieć sobie pomóc.
To było jak smagnięcie biczem. Ci biedacy, czy też może szaleńcy, których oglądał, byli straceni dla świata. Straceni dla świata, choć wydawało im się, że tak wiele dla niego znaczą.
- Więc czego chcecie od tych najciężej chorych? – Niemal jęknął z powodu ogarniającego go smutku, choć nazwa tego uczucia ledwo odnalazła się w jego skołatanym umyśle.
- Od nich się uczymy. – Wyjaśnił tonem nauczyciela jego przewodnik. – Obserwując ich, jesteśmy w stanie obserwować coś, co być może, kilkadziesiąt tysięcy lat temu zapoczątkowało wierzenia religijne. To dla pana zapewne niesłychane, ale właśnie to jest nasza teoria i ja badamy. – Jego szare oczy cały czas obserwowały dziennikarza. Był niemal pewien, że widzi ten znajomy mu schemat, który wrył mu się w pamięć mocniej, niżby chciał się przyznać przed kimkolwiek.
- A czego chcą od nich wasi zwierzchnicy? Sponsorzy? – To pytanie było już podyktowane jedynie zawodowym obowiązkiem. Choć smutek, wstyd i odraza nadal mieszały się w jego wnętrzu, nie próbował ich uzewnętrzniać, bowiem wciąż miał w pamięci powód dla którego przebywał w tym pomalowanym na biało korytarzu, mogącym prowadzić chyba tylko do piekła.
- Ci co nas opłacają? Bądźmy szczerzy, lubi pan szczerość, wiem to. – Odparł doktorek chowając obie ręce do kieszeń fartucha. – Oni chcą się tylko ich pozbyć.
Tu rozmowa urwała się na dobre. Lekarz ruszył do kolejnego okna umieszczonego, zgodnie z naprzemiennym wzorem, po przeciwnej stronie korytarza, i zatrzymał się tam, czekając aż jego towarzysz spakuje swój komputer i podejdzie do niego.
Informacje, liczą się tylko suche informacje! – napomniał się w myślach dziennikarz, pakując laptopa do torby tak, by znów móc go szybko wyciągnąć. Na jego plecach rozlała się wielka plama potu, przylepiając t-shirt do ciała, czego szczerze nienawidził. Skarcenie się w myślach podziałało.
Obrzydzenie, wstyd, smutek, nienawiść, wszystkie uczucia wypchnął daleko poza granice swojej świadomości, czyniąc z nich jedynie niejasne wspomnienie czegoś bardzo niedobrego. Znów czuł się gotowy do pracy.
Za kolejną szybą widać było dziesiątki wielkich roślin doniczkowych, ustawionych na zielonej wykładzinie, co dawało złudzenie dżungli, potęgowane przez… czarnoskórego, muskularnego mężczyznę, ubranego jedynie w rodzaj spódniczki z liści rośliny podobnej do palmy.
Mężczyzna ten usilnie szukał czegoś, to padając na kolana i chodząc na czworaka między donicami, to wstając i przeszukując przestrzeń między liśćmi pod sufitem. Zachowywał się przy tym bardzo delikatnie, niemal z przestrachem obracając się co chwilę wokoło, jak tropione zwierzę.
- Lugra, afrykańskie bóstwo burzy i wojny. – Powiedział uprzejmie lekarz, nie czekając na pytania laika - Ten tutaj, jest przekonany jest o tym, ze zgubił gdzieś swoją broń, błyskawice. Szuka ich całymi dniami, obawiając się ataku swojej mitycznej siostry, Natuli, bogini-pająka.
- Nie możecie mu wyjaśnić, że nic mu nie grozi? Że jej tu nie ma? – Zasugerował w chwili, gdy bóg wojny znów padł na kolana i w dzikim popłochu rzucił się w stronę największej z donic, usiłując ukryć się za nią.
Lekarz zaśmiał się jakby usłyszał kiepski dowcip, powtarzany po raz setny. Sucho i mało radośnie.
- Niestety, nie dociera do niego, że Natulę trzymamy w innej sali. – Mówiąc to obrócił głowę w prawo, w stronę schodów na drugim końcu korytarza. - Chce pan z nim porozmawiać?
Lugra właśnie wył z przerażenia, biegając dookoła okazałej, doniczkowej palmy jaką swego czasu zapytany miał w swoim apartamencie.
- Nie, i tak nie powiedziałby mi nic sensownego. – Rzucił nie czekając na swego przewodnika i ruszył do kolejnego, przedostatniego już okna w korytarzu. Być może to było tylko złudzenie, ale wydawało mu się, że zaczyna przyzwyczajać się do jednolitości korytarza, a i lokatorzy tego przybytku nie robili już na nim większego wrażenia niż małpy w zoo.
Choć doktor dołączył do niego po kilkunastu sekundach, z oglądaniem kolejnego pacjenta i wyjaśnieniami należało poczekać. Być może było to niegrzeczne, ale najbardziej liczyły się informacje, a te należało spisać jak najszybciej, póki czuło się w nich posmak pierwszej świeżości.
Przypadek Lugry, jego zachowanie i własne wnioski, jak i słowa eksperta, opisywał najdłużej, choć w rzeczywistości poświęcił im najmniej czasu. To oznaczało tylko jedno - w końcu odrzucił resztki szoku i przypomniał sobie co jest najbardziej chodliwym towarem, co może mu zapewnić nieskrępowany dostęp do informacji.
- Proszę mówić. – Powiedział po schowaniu laptopa i zajrzeniu do piątego pokoju, kompletnie pustego, pozbawionego nawet tynku na ścianach czy wykładziny na podłodze. Były tam tylko nagie cegły i samotny, ubrany w zgrabne, kolorowe szaty człowiek o rysach hinduskich i azjatyckich zarazem, zniekształconych bardzo silnym makijażem i tatuażem przedstawiającym trzecie oko, umieszczonym na czole.
Samotny człowiek trwał w bezruchu, stojąc pośrodku pustego pomieszczenia z zamkniętymi oczami i otwartym, wytatuowanym okiem. Zdawał się spać, a w każdym razie nie zdawać sobie sprawy ze swego położenia.
- Śiwa. – Łapiduch przedstawił pismakowi kolejne indywiduum zamknięte za szkłem. – Ciężko nam powiedzieć o nim cokolwiek, bo ciągle milczy i niszczy wszystko, co jest większe od tacy z jedzeniem…
Tym razem prezentacja nie dobiegła nawet do końca. Komputer znów został wyjęty z etui, palce grubasa zastukały w klawiaturę i urządzenie napowrót wróciło na swoje miejsce. Lekarz nie oponował, nie okazywał też zdziwienia. Zaczynał już rozumieć, a myśl on tym, że Kate miała rację, nie opuszczała go ani na chwilę.
- Doktorze, informacje o tym bóstwie zaczerpnę z Internetu, nie ma chyba potrzeby marnowania czasu, skoro ten osobnik nie wykazuje niczego ponad to co pan już powiedział, prawda?
Nie pozostawało nic innego, jak tylko przyznać mu rację, co lekarz zrobił z jak największą gorliwością. Uznał, że tylko ostateczny test empiryczny może rozstrzygnąć jego i reszty zespołu wątpliwości.
- Proszę za mną, ostatni jest chyba najciekawszy. – Rzucił przez ramię do gościa, stając przy szóstym oknie.
To, co znajdowało się za ostatnią szklaną taflą, mogłoby wprawić w zdumienie niejednego cudotwórcę. Wystrój pokoju aż ociekał złotem, srebrem, wszędzie pełno było pawich piór, drogich mebli w stylu arabskim, a na ścianach przylepiono, poza bogatymi, arabskimi dywanami, wycięte z kartonu sylwetki z nadrukami pięknych, roznegliżowanych dziewcząt, choć niektóre z nich można by nazwać raczej dziećmi.
Pośrodku tego małego pałacu rozpusty i rozpasania siedział dobrze zbudowany, choć może bardziej pasowałoby słowo „otyły”, arab o białej brodzie, ubrany w zwyczajowy strój arabskich imamów, obwieszony złotem i wyraźnie zadowolony z siebie. Stanowił chyba kwintesencję marzeń większości materialistów świata.
- Allah. – Powiedział lekarz czujnie obserwując beznamiętną teraz twarz gościa, na której nie drgnął ani jeden mięsień nawet na ten widok.
Pismak wyszarpnął z torby laptopa, usiadł na podłodze, opierając się plecami o ścianę powyżej której umieszczono okno i zabrał się za pisanie, najpierw jednak kopiując całkiem pokaźny artykuł o Śiwie na początek tekstu, jako własne podpunkty, pod tymi, które napisał chwilę wcześniej sam.
Wyglądało to tak, jakby Allahowi chciał poświęcić najwięcej, wyszukując tylko informacje w sieci i uzupełniając je o własne spostrzeżenia. Słowa lekarza najwyraźniej przestały się dla niego liczyć.
- Może zaciekawi pana, że ten twierdzi, iż poznał sens życia…? – Doktor postanowił dać mu ostatnią szansę. Na odpowiedź czekał jednak kilka minut, a gdy się jej w końcu doczekał – usłyszał odmowę.
Grubas wstał, sapiąc przy tym niemiłosiernie. Tyle chodzenia, stania i myślenia na raz, w jednym dniu, męczyło go. Uznał, że najlepiej byłoby wrócić na kwaterę i rozpocząć ostatni etap prac nad artykułem.
- Dziękuje bardzo doktorze… ? – Zreflektował się nagle; nie znał nawet nazwiska swojego dobroczyńcy i informatora.
- Ben. – Odparł ten drugi wyciągając w jego stronę dłoń w geście pożegnania. – Po prostu Ben. Teraz napisze pan cały artykuł?
- Tak, zapewne, jeszcze dziś będzie gotowy.
- W takim razie… - Odrobina wahania w głośnie, udawany, niepewny rzut oka w bok. – Czy mógłby mi pan zostawić swoją wizytówkę? Przez telefon łatwiej będzie mi panu pomóc.
Mały kawałek utwardzonego papieru z nadrukiem bez słowa trafił w ręce lekarza, który zobaczył na nim to, czego się spodziewał. Różnobarwne, proste graficznie logo. Nie było już żadnych wątpliwości.
- Chwileczkę! – Zawołał za oddalającym się już pismakiem. Dziennikarz odwrócił się powoli i z wyraźnym niezadowoleniem, choć niewidocznym na twarzy, wrócił do lekarza.
- Tak?
Oto była idealna okazja, wystarczyło spytać.
- A może zostanie pan tu, z nami? Mamy tu Internet, dostanie pan kąt dla siebie i o nic nie będzie się pan musiał martwić.
Informacje. – Pomyślał zapytany, choć nie wyzbył się wahania do końca.
- A myśli pan doktorze, że będę tu pasować?
- Bez wątpienia – odparł łapiduch z uśmiechem, jeszcze raz patrząc na wręczoną mu wizytówkę – Bez wątpienia, panie Google.
Tekst jest chroniony na podst. Ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz. U. z 2006 r. Nr 90, poz. 631 z późn. zm.) i art. 17 (i dalszych) “Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych” (Dz. U. 2000 r. Nr 80 poz. 904). Kopiowanie, powielanie bez pisemnej zgody autora jest zabronione. W przypadku niedostosowania się do wyżej wymienionych zasad i/lub ustaw sprawcy grozi odpowiedzialność karna.
Użytkownik Quidam edytował ten post 12.08.2010 - 23:08