Życie jest pełne ironii. Całkiem nieźle gotuję, z najprostszych składników potrafię skomponować kulinarną symfonię. Od małego uwielbiałem przesiadywać w kuchni, obserwować rodziców, a szczególnie matkę, która w sobotnie popołudnia wertowała swój pękający od przepisów zeszyt, by przygotować coś wyjątkowego. Z czasem ja przejąłem tę rolę. Świat smaków, delicji, przypraw - to krainy, po których poruszam się bez trudu.
A oto ironia: uważam się za świetnego kucharza, ale z poprzedniego mieszkania właściciel wyrzucił mnie na bruk, kiedy z mojej winy spłonęła kuchnia.
Musiałem jak najszybciej znaleźć sobie nowy kąt. Zaopatrzywszy się we wszystkie lokalne gazety, zaszyłem się w jednej ze śródmiejskich kawiarni. I oto, po niespełna dziesięciu minutach, stał się prawdziwy cud.
Wiele ogłoszeń, ale jedno - wyjątkowe. „Kawalerka z dużym oknem. Wyposażona. Wszelkie wygody. Tanio”. Telefon odebrała starsza kobieta. Miała senny głos. Jeszcze przed południem przeniosłem swoje rzeczy.
Uważałem się za nieprzyzwoitego szczęściarza. Kawalerce, istotnie, niczego nie brakowało. Łazienka była niewielka, ale czysta. Pokój - zalany światłem wpadającym przez szerokie okno, z widokiem na ulicę i osiedlowy market. Przy ścianie nowa kanapa, poza tym biurko i mały stolik. A kuchnia? Ideał. Kuchenka pierwszej klasy, do tego mikrofalówka, wszystkie potrzebne garnki i patelnie, jak również zestaw noży, czystych i lśniących.
To wszystko za połowę kwoty, którą wcześniej płaciłem za jeden pokój w obskurnym mieszkaniu.
- Nie zależy mi na kokosach - powiedziała staruszka, uśmiechając się, choć w tym uśmiechu było coś dziwnego. - Tylko tyle, żeby opłacić czynsz i liczniki.
Myślałem, że popołudnie zleci mi na gruntownych porządkach, ale kawalerka była wypucowana na ostatni połysk. Przetarłem tylko szmatką wszystkie meble, bardziej w geście symbolicznym, niż praktycznym. W międzyczasie zadzwonił telefon. Robert, dobry znajomy ze studiów, nie mógł uwierzyć, że wszystkie problemy
rozwiązały się tak gładko. Rozmawialiśmy dobry kwadrans, często wybuchając śmiechem, lecz przez cały ten czas pewna część mojego umysłu trwała w zadumie. Jakby nad myśli nadciągnął nieokreślony cień.
- To co, kiedy to oblewamy? - spytał Robert.
Nie odpowiedziałem. Milczałem, zrozumiawszy nagle, co zburzyło mój spokój.
Właścicielka uśmiechała się przez cały czas, ale ani razu nie spojrzała mi w oczy.
* * *
Słońce kryło się za horyzontem, niebo spływało soczystą czerwienią. Siedziałem przy oknie, pijąc kawę i obserwując te fascynujące, płomienne mozaiki. Jedna z moich znajomych, studentka sztuk pięknych, powiedziała kiedyś, że prawdziwa sztuka opiera się na umiejętnej grze kontrastów. W takich chwilach rozumiałem, co miała na myśli. Niebo tonące w karminowej smudze, blask, ostre promienie słońca, przebijające się przez betonową szarość wieżowców - wszystko miało w sobie pierwiastek magii, snu i nieuchwytnej poezji.
Czymkolwiek jednak było to wrażenie, prysło bez śladu w momencie, gdy zauważyłem kobietę biegnącą w stronę ulicy. Wyglądała na czterdzieści lat. Zbyt długa spódnica krępowała jej ruchy, jednak ona zdawała się nie zwracać na to uwagi. Pomimo odległości widziałem czerwoną z wysiłku twarz.
Odstawiłem kubek.
Była już blisko jezdni. Nie zwolniła. Rozejrzała się błyskawicznie i wbiegła na ulicę. Wtedy zobaczyłem beżowy samochód. Jechał szybko, o wiele za szybko. Na początku wydawało się, że kobieta zdąży. Stało się jednak inaczej.
Ulica przebiegała dobre sto metrów ode mnie. Twierdzenie, że kobieta spojrzała wtedy na mnie, jest czystym idiotyzmem, zdaję sobie z tego sprawę.
Ale tak było. W pełnym biegu, spojrzała nagle w moje okno i przystanęła.
Pamiętam tylko migawki: beżowe auto, głuchy odgłos uderzenia, ciało zawieszone w powietrzu, chwilę potem - leżące bez ruchu na asfalcie. Śmierć o wiele minut wyprzedziła przyjazd karetki. Sanitariusze nie próbowali nawet reanimacji, zapakowali ciało w szeleszczący worek. Co dziwne, obraz, który najbardziej wbił się w
moją podświadomość, jest daleki od wszelkiego dramatyzmu: zapamiętałem niewielki, biały przedmiot, który wypuściła z ręki. Potoczył się w dół ulicy.
Poszedłem tam, kiedy karetka odjechała, a gapie rozeszli się do swych domów, by zdać wstrząsające relacje rodzinom. W powietrzu unosił się zapach spalonej gumy. Znalazłem to. Okrągłą, plastikową fiolkę na lekarstwa.
* * *
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Kim była ta kobieta, dlaczego biegła? Czemu nagle stanęła? I dlaczego wrażenie, że tuż przed śmiercią spojrzała w moje okno, mimo swej absurdalności, nie dawało się zagłuszyć głosem zdrowego rozsądku? Zbyt dużo emocji na jeden dzień. Zamyśliłem się; jeszcze wczoraj o tej samej porze krzątałem się po zupełnie innej kuchni, rozmyślając, jakimi delicjami zdusić nocny atak głodu. Potem wstawiłem wodę i wyszedłem na balkon odetchnąć świeżym, nocnym powietrzem. Zapatrzyłem się w gwiazdy, a tymczasem para z czajnika skropliła się na papierach leżących na półce; kilka z nich spadło na palnik, w kilka sekund zajął się cały kredens. Ogień przepełzł na firanki, liznął narożnik, ogarnął całe pomieszczenie, jeszcze zanim zorientowałem się, że dzieje się coś niedobrego. Straż przyjechała bardzo szybko, jednak mimo to kuchnię doszczętnie zwęgliło.
Nowy dom, nowe życie? O, tak. Szkoda tylko, że powitało mnie takim niebanalnym akcentem.
W końcu zasnąłem, ukołysany szumem przejeżdżających w oddali aut.
Sen, który nadszedł, skradał się wyjątkowo powoli. Najpierw poczułem, że tonę w gęstej, ciemnej mgle, aby wynurzyć się w środku nocy, zakopany we własnej pościeli. Pamiętam, że wstałem, zaintrygowany czymś, czego nie potrafię sobie przypomnieć. Usiadłem przy oknie. W żadnym z wieżowców naprzeciwko nie paliło się ani jedno światło; świat spał. Cokolwiek działo się tej nocy, byłem jedynym obserwatorem. Jak na dłoni widziałem ulicę, miejsce tragedii. Puste, bezdźwięczne, martwe.
Wtedy zgasły wszystkie latarnie. Ciemność zalała ulice niczym gęsta, zachłanna maź. Ogarnął mnie lęk, ale nie potrafiłem odejść od okna. Jakaś część mnie powtarzała, że to tylko sen, że niedługo się obudzę i wszystko znów będzie w porządku.
Nagle - jedna z latarni rozbłysła mocnym światłem. Natychmiast zgasła. Zapaliła się, i zgasła ponownie. Mrugała, za każdym razem słabiej, aż krąg światła stał się niewyraźną, rozmazaną plamą widmowego blasku. Powróciła ciemność.
Obudziłem się późno, zaspany, lecz wypoczęty. Prawie cały dzień spędziłem na uczelni. Wracając do kawalerki, zrobiłem skromne zakupy. Wieczorem miałem gościć Roberta i Natalię, nową koleżankę z roku. Chciałem ich zachwycić czymś niekonwencjonalnym, choć niekoniecznie wystawnym. Wybór padł na owoce w cieście.
Na klatce schodowej spotkałem sąsiada, jak się okazało, z naprzeciwka. Pomogłem mu wnieść zakupy. Otworzył drzwi i gestem zaprosił mnie do środka. W mieszkaniu panował półmrok, wszystkie okna były szczelnie zasłonięte. Wszędzie leżały książki. Polskie, angielskie, niemieckie tomy, głównie o mistyce i chiromancji. Były wśród nich zarówno nowe wydania, jak i egzemplarze przedwojenne, z pożółkłymi, rozlatującymi się kartkami.
Postawiłem torby na stole w kuchni; on natomiast trzęsącymi się dłońmi zapalił papierosa i włączył elektryczny czajnik. Cały czas obserwował mnie ze skupieniem entomologa, przed którym leży nowy, unikatowy okaz motyla. Przeszył mnie dreszcz.
W mieszkaniu panowała cisza, którą mącił jedynie szum gotującej się wody. Okna musiały być doskonale szczelne, do środka bowiem nie wpadał żaden dźwięk z ulicy. Mężczyzna odchrząknął i wyciągnął ku mnie rękę.
- Dziękuję.
- Nie ma sprawy - odparłem odruchowo, ściskając dłoń, cienką i suchą jak papirus.
- Kawy?
- Chętnie, ale akurat się spieszę...
Wzruszył ramionami. Wyjął kubek z szafki, wsypał kawę i zalał ją wrzątkiem. W powietrzu uniósł się głęboki, czarny aromat.
- Powiem ci coś, choć będę tego bardzo żałował - powiedział nagle. - Ale jesteś pierwszym sąsiadem spod trójki, który pomógł mi wnieść zakupy. To brzmi idiotycznie, wiem. Ale czasami dochodzę do wniosku, że w dzisiejszych czasach najrzadszym dobrem jest najzwyklejsza w świecie, ludzka przyzwoitość. Widzisz, w moim wieku trochę inaczej patrzy się na niektóre sprawy.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Starzec kontynuował, ściszywszy głos:
- Przy najbliższej okazji zapytaj właścicielkę o to, ile osób mieszkało w tym mieszkaniu przed tobą. Powiedzmy, przez ostatni rok.
- Dlaczego? Mieszkanie jest w dobrym stanie. Nie widzę...
- Widzę, że nie widzisz - przerwał mi. - Ale oni widzą. Wszystko. Widzą też twoje okno - rzekł z naciskiem. Zajrzał do kubka z taką uwagą, jakby to kawa dyktowała mu następne słowa. - Dam ci radę. Krótką, zwięzłą, przyjacielską radę. Wyprowadź się jak najszybciej i zapomnij o tym mieszkaniu.
Owszem. Miał rację, musiałem uciekać. Jednak nie przed wyimaginowanymi zagrożeniami, tylko przed starcem niespełna rozumu. Dlaczego nic nie słychać? Obróciłem się i już miałem ruszyć ku drzwiom, kiedy na ramieniu zacisnęły mi się cienkie palce. Zabolało.
- Posłuchaj starego człowieka - syknął. - Nie wiesz o wielu rzeczach. Opiszę ci pewien obrazek. Wyobraź sobie świat wyplewiony z kolorów, świat szarości i czerni, świat, w którym przebrzmiewają jeszcze echa twojego ostatniego krzyku. Pusty, pośmiertny krajobraz. A teraz pomyśl, że gdzieś wśród tej mglistej monotonii widzisz prostokąt jasnego światła. Wisi nad ziemią, a światło z niego bijące jest soczyste, pełne barw, pełne... Życia. Spróbuj kiedyś nie pić przez dwa dni. Pragnienie zwali cię z nóg, ale wytrzymaj kolejny dzień - opanuje twoje myśli i sny. Potem zostaje tylko szaleństwo, pełne fantazji o jeziorach i wodospadach. Zabijesz za łyk czystej wody. Będziesz skamlał i jęczał, padniesz na kolana, wyzuty z człowieczeństwa. Tak oni się czują. Tylko ich tęsknota dotyczy czegoś zgoła innego...
Wyrwałem się wreszcie z uścisku, wybiegłem na klatkę schodową. Gdzie moje klucze? Przetrząsałem plecak, a tymczasem staruszek podszedł do drzwi i oparł się o framugę.
- Ja już tam byłem. I niedługo wrócę. Zrozumiesz, kiedy to ja zapukam.
Nareszcie! Znalazłem klucz.
- Co pan bredzi? O kim pan mówi? Radzę udać się do lekarza, do widzenia! - Rzuciłem, szarpiąc klamkę.
- Jak to, o kim mówię? - Uśmiechnął się. - O umarłych.
Trzasnąłem drzwiami.
* * *
- Stary, pieprznięty dziad. Tacy są najgorsi - skwitował Robert, kiedy opowiedziałem całe zajście. Minęły ponad dwie godziny, ale wciąż nie odzyskałem spokoju. Owoce w cieście nie smakowały tak jak powinny, z prostej przyczyny: ciężko było dozować składniki trzęsącymi się dłońmi. Spodziewałem się, że czas spędzony w kuchni pomoże mi odzyskać równowagę psychiczną, tak się jednak nie stało.
- Ale nie przejmuj się - dodał. - Świat należy do nas. Mam tu coś, co niezawodnie poprawi nastroje nam wszystkim.
Sięgnął do plecaka i wyciągnął butelkę czerwonego, chilijskiego wina. Przyniosłem kieliszki. Było wyborne, przyjemnie szumiało w skroniach. Zaczęliśmy zwyczajnym rytmem rozmawiać o zwyczajnych sprawach, wspominać dawne historie - to chyba nadal najlepszy sposób na zmartwienia, czyhające w teraźniejszości. Natalia, którą poznaliśmy niecały miesiąc wcześniej, dorzuciła do puli garść własnych okruszków, anegdot i wspomnień. Rozmowa toczyła się w przyjemnej, relaksującej atmosferze, którą wspomogła w pewnym momencie kolejna butelka. Toast za moje nowe mieszkanie, przyjęty przez aklamację, oklaski. Gości pożegnałem jeszcze przed północą. Natalia mieszkała na obrzeżach miasta, Robert chciał ją koniecznie odprowadzić. Nie musiał nic mówić, znaliśmy się od dziesięciu lat; wiedziałem, co się święci. Niektórzy ludzie w ciągłych zmianach widzą sens swojego życia, a niektórzy po prostu nie zmieniają się nigdy.
Zmęczony pełnym atrakcji dniem, wziąłem szybki prysznic i zakopałem się w pościeli. Myśli płynęły spokojnym strumieniem, po takich wieczorach nieodmiennie ogarniała mnie melancholia. Leżąc z zamkniętymi oczami, wspominałem czasy i chwile, które nie powrócą. Ale czy powinniśmy przywiązywać do nich aż tak wielką wagę? To pytanie często nie dawało mi spokoju.
Tym razem zdecydowanie odepchnąłem je za margines, z pełną premedytacją zanurzając się we wspomnieniach i tym samym izolując się od wszystkich problemów tego świata.
* * *
Sen był bardzo krótki. Znowu usiadłem przy oknie, jednak na zewnątrz panowały absolutne ciemności. Nie wiem, ile czasu siedziałem, wpatrzony w nicość; w pewnym momencie usłyszałem tylko ciche stuknięcie. Krótki dźwięk, i cisza...
Wtem jedna z latarni rozjarzyła się ostrym, wręcz oślepiającym blaskiem. Musiałem odwrócić wzrok. Kiedy znów wyjrzałem przez okno, zobaczyłem ją.
Kobietę potrąconą przez samochód.
Klęczała na asfalcie. Miała poszarpane ubranie, a włosy sklejone zakrzepłą krwią. Usłyszałem szloch, ciche, urywane łkanie. Mogło trwać kilka sekund lub długie godziny. Nie wiem.
Potem znów zapanowała pustka. Żadnego światła. Żadnego dźwięku.
Nic.
* * *
Kiedy budzik zerwał mnie z łóżka, słońce dopiero wstawało. Całe przedpołudnie spędziłem na uczelni, ale kiedy tylko opuściłem jej mury, odwiedziłem Roberta. I tutaj - niespodzianka: człowiek, który otworzył mi drzwi, nie był tym, kogo znałem.
W ciągu jednej nocy mój przyjaciel przeszedł drastyczną metamorfozę.
- Człowieku, to niesamowite! - Powtarzał bez przerwy. - Czego się napijesz? Herbaty? Kawy? Może wina? - Zapytał, ale pokręciłem przecząco głową. - Trzeba to uczcić!
Opowiedział mi całą historię poprzedniej nocy, nie omijając żadnych szczegółów.
- To było oczywiste, od samego początku - uśmiechnąłem się.
- A figę. To przez wczorajszy wieczór. Niesamowite, jak ona ślicznie wyglądała. Anioły chodzą po świecie, chodzą, i czasami jeden z nich trafia nawet do twojej grupy ćwiczeniowej! Kto by pomyślał... Polubiłem twoje nowe mieszkanie. Powiedziałbyś jeszcze wczoraj, że...?
- Tak - stwierdziłem krótko. Cieszyłem się jego radością, była jednocześnie głęboka i niezwykle komiczna.
- Ja na pewno nie...
I tak w kółko, przez następne dwie godziny. Dopiero gdy ochrypł, a słońce schowało się za linią odległych blokowisk, opowiedziałem mu swój sen. Robert pokręcił głową i powiedział:
- Nigdy wcześniej nie widziałeś wypadku, prawda?
- Nie.
- To dla niektórych naprawdę wstrząsające doświadczenie: człowiek umiera na twoich oczach, widzisz, jak opuszcza go życie. Nieważne, czy bezpośrednio w tym uczestniczysz, próbujesz pomóc, czy dostrzegasz to z daleka, chodzi o znaczenie, o symbol. To naukowo dowiedzione: śmierć jest dla nas, młodych, równie realna jak Kubuś Puchatek albo chińska demokracja. A nagle widzisz ją tuż obok. To niezły wstrząs. Jeden z większych... Zapalisz?
Nagle nabrałem ochoty.
Wyszliśmy na balkon.
- A sny? To w większości przypadków - wybacz - pierdnięcia umysłu. Za to, czego nie przetrawi za dnia, mózg zabiera się nocą. Pamiętam, rok temu mieliśmy zajęcia z gościem, który na tych tematach zrobił doktorat i habilitację. Mówił, że gdyby nie sny, po świecie chodziliby sami kopnięci. Każdy ma marzenia senne, tyle że niewielki procent pamięta je po przebudzeniu. Otóż, według jego słów, sny czasami pomagają nam radzić sobie z traumatycznymi wydarzeniami. Są jak echo: jeszcze raz przeżywasz wstrząs, głównie po to, by za którymś z kolei razem uznać, że dosyć, starczy, pewna furtka zamknięta. Budzisz się wtedy wolny od koszmaru, możesz z powrotem normalnie żyć.
- Jest w tym jakaś racja.
- No widzisz. Dlatego, na twoim miejscu, wcale bym się nie przejmował. Sen to tylko sen. Kiedyś zawsze się budzisz. Ale czekaj... - Urwał, słysząc dzwonek telefonu. Wbiegł do mieszkania.
Wszedłem za nim, robiło się chłodno.
- Wybaczysz? Właśnie dzwoniła Natalia... - Zapytał, patrząc w podłogę.
- Pewnie.
* * *
Przed moim blokiem parkował radiowóz i karetka. Ta sama.
Na klatce schodowej stało mnóstwo ludzi. Z trudem przecisnąłem się na swoje piętro. Drzwi od mieszkania starca były otwarte na oścież, w środku krzątało się kilku policjantów. W powietrzu pływały strzępki rozmów:
- Strasznie dziwny człowiek. Spokojny, ale dziwny - starsza kobieta szeptała do moherowej przyjaciółki.
- Zawsze wiedziałam, że coś jest z nim nie tak.
- A wiedziałaś, że już raz prawie umarł? Miał wylew.
- Nie. Dobry Boże - przeżegnała się. - To dlaczego teraz...?
Nagle zamilkły, bo w drzwiach pojawili się sanitariusze. Nieśli długie, przykryte czarną płachtą nosze. Ludzie przerywali rozmowy, ja również poczułem, że moje myśli uciekają w chłodną toń. To nie była anonimowa kobieta, jeszcze jedna twarz z bezbarwnego tłumu, tylko człowiek, z którym rozmawiałem jeszcze dzień wcześniej. Z ramienia nie zszedł mi jeszcze siniak, pamiątka po niespodziewanie silnym uścisku. Mimo tych wszystkich bzdur, które opowiadał... Był ludzki. Z początku uprzejmy. Zaproponował mi kawę!
Stojąc w drzwiach, widziałem wnętrze mieszkania starca. Jeden z policjantów zaproponował koledze:
- No. Zdjęcia zrobione. Mam pomysł. Napiszę za ciebie raport, tylko ty odetnij pętlę, zgoda? Nienawidzę tego.
Nie dosłyszałem, czy propozycja została przyjęta. Zamknąłem się w domu. Byłem bardzo, ale to bardzo zmęczony.
* * *
Przed zaśnięciem długo myślałem nad tym, co powiedział Robert. Zawsze wierzyłem w oczyszczającą moc snu, teraz ta wiara zyskała nieco solidniejsze, bo naukowe podłoże. Należy ufać przyszłym psychologom, prawda? Poza tym, grunt to stoicyzm: będzie, co ma być, w końcu sen to tylko sen, a „kiedyś zawsze się budzisz”.
Starałem się nie myśleć o starcu.
Jednak ostatnią myślą, która przeszyła mój umysł, nim zapadł w nieświadomość, było niewesołe przypuszczenie:
Bardzo możliwe, że to ja byłem ostatnią osobą, z którą rozmawiał.
* * *
Sen. Bardziej realny, niż rzeczywistość.
W pokoju panował zaduch. Wstałem z łóżka. Całe prześcieradło było mokre od potu. Chciałem napić się czegoś zimnego, ale drzwi do kuchni zacięły się i próżno
szarpałem za klamkę. Ciężko oddychając, podszedłem do okna, po drodze zrzucając koszulkę.
Na zewnątrz jedna latarnia, pulsująca słabym światłem, blada wysepka na oceanie ciemności. Przetarłem oczy. Nic. Ale w ciemności coś było. Czułem tę obecność, była tak realna, jak ten ciepły oddech na karku... Ciepły, wilgotny oddech.
Obróciłem się. Nikogo. I wtedy zrozumiałem.
Obrócenie się z powrotem do okna było ostatnią rzeczą, na jaką miałem ochotę. Sny jednak rządzą się innymi prawami. Powoli spojrzałem przez ramię.
Kobieta przyciskała twarz do szyby, niecałe dwadzieścia centymetrów od moich oczu. Widziałem strużki śliny, cieknące z kącików ust, gnijące zęby, policzki poorane szerokimi bruzdami. Nigdy nie patrzyłem na coś równie obrzydliwego. Z ust kobiety wydobywał się obrzydliwy bełkot, drapała szybę długimi paznokciami. Dostrzegłem resztki zielonego lakieru i malutkie naklejki w kształcie kwiatów. W drugiej dłoni trzymała coś, czego z początku nie poznałem. Pustą fiolkę na tabletki.
- Moja Natalka... Chora... Lekarstwo... - Charczała, krztusząc się po każdym słowie. To nie był zwykły głos. Przywodził na myśl wilgotną ziemię i noc na cmentarzu, puste groby, trupie światło gwiazd.
- Odejdź - wyszeptałem.
Jeszcze mocniej naparła na szybę. Wyschnięte oko prawie dotykało szkła.
- Apteka... Jeszcze czynna. Zdążę...
- Nie zdążysz. To już się dawno skończyło.
Wtem latarnia rozbłysła z pełną mocą. Kątem oka dostrzegłem chwiejne sylwetki, powstające z ziemi, przybywające ze wszystkich stron. Były ich setki, jeśli nie tysiące.
- Po tej stronie nic się nie kończy - wychrypiała kobieta. Myśl:
Idą do mnie.
„A teraz pomyśl, że gdzieś wśród tej mglistej monotonii widzisz prostokąt jasnego światła”. Przypomniałem sobie słowa starca. Miał rację. Setki przeżartych przez czas istot pełzły w moim kierunku.
- Otwórz...
Sine palce zaciśnięte na okiennej framudze. Obrzydliwe, mokre odgłosy dochodzące z półmroku. Fale potępionych. Horyzont pojaśniał ciemnoszarą łuną. Przybywali. Po tamtej stronie pojawiała się szansa na świt.
Zacisnąłem oczy, co było błędem. Jeszcze wyraźniej słyszałem pandemonium ohydnych dźwięków. Mlaskanie. Syk.
I jęk zawiasów.
Cichy trzask.
* * *
Usłyszałem pukanie.
* * *
Nad miastem wstawał świt, zza okna dobiegały odgłosy przejeżdżających samochodów. Świat trwał na swoim miejscu, niewzruszony, pędzący, mój.
Czy... Już? Nie dowierzając, rozejrzałem się po pokoju. Wszystko w porządku. Mój pokój, moje krzesło, mój stolik: kilka kubków po kawie, cukierniczka, talerzyk z kawałkami czekolady. Dwie książki, w tym jedna pożyczona z biblioteki, przeterminowana o dobre dwa tygodnie. Na poręczy - zmięta koszula. Nic się nie zmieniło. Mój rzeczywisty, namacalny świat.
A więc, to koniec?
Nic nie może się równać z ulgą, jaką odczuwamy po obudzeniu się z najgorszego koszmaru.
Usiadłem przy oknie. Blask wschodzącego słońca przyjemnie drażnił oko. Młoda blondynka właśnie otwierała piekarnię, drobni handlowcy, zacierając ręce, ustawiali pierwsze stragany i wykładali towar. Do autobusu wsiadła grupka ziewających, wbitych w garnitury studentów. Kochałem ich. W tym momencie kochałem wszystkich ludzi.
Była dopiero siódma. Mimo to zadzwoniłem do Roberta i nie zważając na protesty, opowiedziałem mu wszystko, co zapamiętałem.
- O cholera. Mocne - stwierdził. - Ale wiesz co? Dam głowę, że już po wszystkim. Sporo cię ostatnio spotkało, widocznie twój umysł uznał, że na jawie sobie z tym... Uaa... Nie poradzi. Ale a propos snów, człowieku, jest dopiero siódma, nawet nie wyobrażasz sobie, jaki fajny sen mi przerwałeś.
- Czyli to koniec?
- Założę się o skrzynkę wina, że tak. Swoją drogą, spisz te sny, może z tego wyjść całkiem ciekawy tekst. Mam koleżankę, która od dziesiątego roku życia wszystkie spisuje. Dasz wiarę? Codziennie rano. Uzbierała już ze dwadzieścia zeszytów.
- Może kiedy indziej. Na razie z chęcią powrócę do normalności. Chociaż nie wiem, czy dziś wieczorem zaśnięcie przyjdzie mi z łatwością...
- To wpadnij do mnie - zaproponował. - Mam coś, co niezawodnie pomaga. I opowiem ci, co się działo w nocy. Człowieku, to po prostu niesamowite.
- Zatem nie przeszkadzam ci dłużej, widzimy się wieczorem. Dzięki za wszystko.
Zakończyłem rozmowę. A więc to koniec koszmarów.
Czułem się doskonale wypoczęty. Otworzyłem okno, by odetchnąć świeżym powietrzem i energicznie rozpocząć nowy dzień.
Na parapecie leżał odłamany zielony paznokieć....