Mam dziś świetny humor, więc oczekujcie większej ilości past, niż zwykle. Mam nadzieję, że się Wam spodobają
Pop-upChciałbym wam opowiedzieć historię, która przydarzyła mi się około miesiąc temu. Wszystko zaczęło się gdy siedziałem przed komputerem, jak zwykle przeglądając różne strony w internecie. W pewnym momencie na monitorze pojawiła się reklama pop-up (wyskakujące okno – przyp. tłum.) ze zdjęciem uśmiechniętego mężczyzny na czarnym tle i napisem „Gratulacje! Zostałeś wybrany na zwycięzcę!”. Reklama wyskoczyła na jednej ze stron, na które często wchodzę. Nie przywiązałem do niej zbytniej uwagi i wyłączyłem ją. Gdy wszedłem na następną stronę, ta reklama znów się pojawiła. Powtarzało się to na kilku następnych stronach, aż się wkurzyłem i wyłączyłem stronę, którą przeglądałem. Wszystko zaczęło być dziwne gdy wszedłem na YouTube. Zwykle na tej stronie nie pojawiają się żadne pop-upy, przynajmniej ja się z nimi tu nie spotkałem. Jednak teraz wyskoczył właśnie ten pop-up. Wtedy się zaniepokoiłem. Zacząłem wchodzić na różne strony, nawet Google – za każdym razem pojawiało się to samo.
Przestraszyłem się, że mój komputer ma jakiegoś wirusa, więc go przeskanowałem. Po długim i żmudnym procesie antywirus nic nie wykazał – komputer wydawał się być w porządku. Jednak ta reklama nie zniknęła, więc zresetowałem komputer. Niestety, bezskutecznie, bo to dziadostwo nadal tam było. To było już irytujące, szczególnie ten uśmiechnięty facet, którego mógłbym opisać jako „wilka w owczej skórze”. Nie było w nim nic ciepłego ani przyjaznego i mógłbym przysiąc, że jego uśmiech był udawany. Nie wiedziałem, co o tym myśleć, ale przyszło mi do głowy, że reklama zniknie, jeśli na nią kliknę, a potem wyłączę stronę. Kliknięcie zamknęło reklamę i otworzyło nową kartę, na której nie było nic więcej poza linkiem do pobrania. W normalnej sytuacji po prostu bym to wyłączył, ale zauważyłem, że plik nazywał się „prize.rar”. Z tego co wiem, pliki .rar są nieszkodliwe, dopóki się ich nie rozpakuje. Zaciekawiło mnie to. Ściągnąłem plik, żeby go zbadać i przeskanowałem go antywirusem, który nic nie wykrył. Obejrzałem zawartość pliku poprzez WinRAR i znalazłem tylko plik tekstowy nazwany „Prize.txt”.
Plik tekstowy? To wszystko? Pliki tekstowe chyba nie mogą być zawirusowane - pomyślałem. Być może się myliłem, ale skoro antywirus nic nie wykrył, rozpakowałem go i otworzyłem. Tak, jak się spodziewałem, plik zawierał tylko krótki tekst, ale nigdy nie zapomnę tego uczucia w żołądku.
„Gratulacje, zostałeś wytypowany na szczęśliwego zwycięzcę tego miesiąca! Nagroda została przygotowana dla ciebie i zostanie dostarczona pod podany adres.”, poniżej był mój dokładny adres. Kilka sekund później ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Siedziałem nieruchomo przez kilka minut, podczas gdy walenie nie ustawało. Nie wiem ile upłynęło czasu, aż się skończyło. Jak wspomniałem wcześniej, działo się to miesiąc temu i od tego czasu nie wydarzyło się nic podobnego. Ja jednak wciąż się boję, wiedząc, że ktokolwiek to był, wie gdzie mieszkam. Pomyślałem, że podzielę się z wami tą historią, żeby ostrzec was przed reklamą. Jeśli zdecydujecie się pobrać ten plik, upewnijcie się, że macie zamknięte drzwi i nie otwierajcie ich. Cokolwiek było po drugiej stronie, na pewno nie miało dobrych intencji.
Twój błądJohn prowadził monotonne życie. Był uczniem pierwszej klasy liceum i po powrocie ze szkoły z nudną miną klikał w kolejne linki. Interesowały go zjawiska paranormalne, był więc udzielającym się użytkownikiem na każdym forum o tej tematyce. Po jakimś czasie uznawał się już za wielkiego
znawcę i komentował każdy nowy post.
Kiedy znudzony czytał najnowsze teksty, zobaczył trzy wykrzykniki w polu tematu. Już przygotowywał się do poważnego zgnojenia autora, kiedy zauważył jej Nick: Margaret.K. To był pseudonim jego internetowej koleżanki, z którą nie raz rozmawiał na Skype, a nawet kilka razy się spotkali. Przestała odwiedzać forum rok temu, a od Johna nie odbierała telefonów. Przed zniknięciem z internetowego świata była nerwowa, jednak za każdym razem, kiedy chłopak pytał o powód jej zachowania, twierdziła, że przecież nic nie robi.
W jej temacie był filmik zatytułowany Twój Błąd. Kamera nagrywała obraz w dobrej jakości, ale dało się słyszeć tylko szum. Dziewczyna znajdowała się w pokoju zupełnie innym niż ten, który ze wspólnych rozmów zapamiętał John. Ściany w pomieszczeniu wyglądały jak zrobione z poduszek, wszystko przypominało pokój w szpitalu psychiatrycznym, tylko tutaj przeważał kolor czerwony. Miało się wrażenie, że źródłem światła są właśnie jaskrawe ściany. Pośrodku leżała dziewczyna, autorka tematu. Jej kończyny były nienaturalnie powykrzywiane, włosy dłuższe niż zapamiętał to John. Miała na sobie czarne ubranie, które stanowiło kontrast wobec jej białej skóry.
Ruszyła się.
Chłopak obserwował istotę z zapartym tchem. Jej ciało czołgało się w kierunku kamery, nogi wydawały się bezwładne.
Szum w tle stopniowo gasł, w jego miejsce zawitał syk i jęk. Bolesny jęk należał do dziewczyny, ale źródła drugiego dźwięku nie udało mu się ustalić. Chłopak nie zastanawiał się nad tym zbyt długo, patrzył na zbliżającą się postać. W pewnym momencie, kiedy jej ciało zajmowało znaczną część monitora, dziewczyna podparła się rękami i zaczęła podnosić głowę.
John przerażony odsunął się od monitora. Twarz dziewczyny z filmiku wyrażała kompletne przerażenie i ból. Jej skóra była miejscami popękana, oczy miały jasnoniebieski kolor, jak u ślepca.
Ta osoba poruszyła ustami. Jej cichy głos przepraszał, z przerażających oczu lały się łzy. Ostatnie dziesięć sekund filmiku stanowił jej szloch i niepokojące słowa, które niewyraźnie sączyły się z jej ust.
Słowa te brzmiały : On wyszedł po ciebie.
Filmik się skończył.
Syk nie ustał.
PeronNiedaleko miejsca mojego zamieszkania, przez wiele lat czynny był niewielki przejazd kolejowy połączony ze stacją. Do roku 1995 kursowało tu dość dużo pociągów. Była to jednak stacja końcowa, co oznacza, że właśnie tu kończyły się tory, a właściwie w oddalonej o niecałe 4 km jednostce wojskowej. W trakcie jej funkcjonowania bawiło się tam sporo dzieciaków z okolicznych domów i blokowisk. Dochodziło do poważnych wypadków, jeden zakończył się śmiercią. Jednak nie to spowodowało zamknięcie peronu ...
25 marca 1994 roku, pewna grupka uzbrojonych w latarki, łomy i inne narzędzia, mężczyzn próbowało „zarobić na torach”. Chcieli po prostu je wyrwać i sprzedać na złom. Tyle wiedzą wszyscy. Dzień po „skoku” znaleziono ich zmasakrowane ciała. Śledztwo tutejszej policji wykazało zwykłe zabójstwo. Jednak było to bardzo dziwne i pogrążone milczeniem władz morderstwo, które nie tak łatwo dało się wyjaśnić. Nie wiadomo wiele. Mimo to postanowiłem zagłębić się bardziej w tę tajemnicę.
Przekopałem tutejszą bibliotekę w poszukiwaniu historii stacji. Odnalazłem tekst źródłowy, traktujący o jej powstaniu i działaniu aż do roku 1980. Mój niepokój całą tą sprawą został wzmocniony przez opowiadania Stanisława Grabińskiego, znanego w niektórych kręgach pisarza. Jego opowieści i ballady są nazywane kolejowymi. Siły, które przedstawia on na tle właśnie takich malutkich peroników, były dla mnie niepojęte. Ale wróćmy do źródła, które jeszcze bardziej wzmożyło moje przekonanie o tym, że Grabiński pisał prawdę.
Tekst zawierał informacje o powstaniu całej stacji w roku 1939, kiedy to hitlerowcy zbudowali ją dla siebie i zamieszkującej ten teren ludności niemieckiej. Polacy nie mieli tam wstępu, czego pilnowała Żandarmeria Wojskowa. Po wojnie peron przejęła ówczesna władza. Cała historia nabiera tajemniczego wymiaru dopiero w roku 1970, kiedy to miał miejsce straszliwy wypadek, jakim było wykolejenie się pociągu na samej stacji. Zginęło sporo osób - prawie połowa znajdująca się wtedy w pociągu. Jednak aż do 1974 r. o sprawie nic nie słyszano. Na peronie odnajdywano okaleczone ciała. Byli to złodzieje torów. Dziwne jednak jest to, że ludzie, wiedząc o tajemniczych zabójstwach, dalej próbowali okradać stacje. Do roku 1975 zanotowano 15 niewyjaśnionych morderstw. Przesłuchiwano konduktorów pełniących służbę, ci jednak twierdzili, że nic nie słyszeli ani nie widzieli. Podano parę nazwisk, co ciekawe, wszyscy konduktorzy byli ze sobą spokrewnieni. Prawdopodobnie zawód był przekazywany z ojca na syna. Udałem się do jednego z nich w celu pozyskania dodatkowych informacji. Stary konduktor plątał się w zeznaniach i nie był dobrym towarzyszem dyskusji. Nawet drobna zapłata nie rozwiązała mu języka. Ja jednak nie poddawałem się i drążyłem starca jak się tylko dało. Przypomniały mi się dzieła Grabińskiego i napomknąłem o dziwnych siłach, które mogły nawiedzić stacje. Wtedy zrobił duże oczy i udawał, że nie słyszy co do niego mówię. Ładnie podziękowałem i wyszedłem z jego domu. A, byłbym zapomniał, stary konduktor mieszkał zaraz obok stacji. W domu kolejarza, bo tak to się kiedyś nazywało.
Postanowiłem spędzić noc na peronie. Najpierw jednak dobrze rozejrzałem się po całym, rozpadającym się przejeździe za dnia, aby móc znaleźć sobie dobrą kryjówkę do obserwowania Tego Czegoś co mogło tam być.
Uzbroiłem się w dobrą latarkę, zapas baterii i ostry nóż. Przed 22.00 byłem juz na stacji i zabunkrowałem się w niewielkim hangarze, z którego miałem świetny widok na całą okolicę. Mój strach był spotęgowany częstym stukaniem metalowych drzwi i odgłosami, które prawdopodobnie wydawały jakieś insekty. Do około drugiej w nocy było w miarę spokojnie, nie licząc tych dźwięków i paru pijaczków przechadzających się przed moją kryjówką. Byłem trochę śpiący, ale czujny. W momencie kiedy wkładałem nowe baterie do latarki, w oddali na peronie zobaczyłem chodzące w dwie strony światełko, które migotało jasnym blaskiem. Zdziwienie całą sytuacją było tak wielkie, że upuściłem latarkę, która z głośnym trzaskiem upadła na drewniane podłoże. Zamarłem. Zamarło również światło przechadzające się po peronie. Ktoś lub coś uniosło je do góry i wtedy ujrzałem czyjąś twarz. Była to twarz owego starego konduktora, który o tak dziwnej porze przechadzał się po stacji. Na szczęście, jeżeli można to tak nazwać, starzec nie podążył w moją stronę. Jednak w końcu zdałem sobie sprawę z jednej ważnej rzeczy - „Co do cholery o tej porze robi tu stary pryk, z jakąś dziwną latarnią?” Cel jego wizyty zaraz miał się objawić, przynajmniej ja tak myślałem.
Około godziny trzeciej stało się coś dziwnego i nie całkiem udaje mi wierzyć się, że jeszcze żyje. Na stację bezgłośnie wjechał pociąg! Nie mogłem wykrztusić z siebie nic, ani krzyku ani nawet cichego pisknięcia. Był to najprawdziwszy pociąg z lokomotywą. Gdy podjechał na peron, usłyszałem tylko przerażający krzyk, rozdzierający spokojną noc. Nie wytrzymałem tego wszystkiego i wybiegałem z hangaru potykając się o jakieś śmieci. Podążałem w stronę najbliższych domostw. Po paru minutach wyczerpującego biegu przystanąłem obok jakiegoś domku i oparłem się o płot. W głowie miałem mętlik. Nie widziałem czy powinienem dzwonić na policję, czy też komuś o tym powiedzieć. Stwierdziłem jednak, że nikt mi nie uwierzy, muszę mieć mocniejsze dowody. Wróciłem na peron. Nie było starca i pociągu. Podszedłem bliżej do stacji...
To co zobaczyłem zszokowało mnie i wyssało moje siły psychiczne. Byłem pewien, że śnię, ale to się działo naprawdę. Wszystkie opowiadania Grabińskiego i tekst źródłowy znaleziony w bibliotece krążyły w mojej głowie. Widziałem, że to co zobaczyłem nie jest dziełem ludzkich rąk, tylko jakichś nadprzyrodzonych sił.
Na peronie leżały dwa całkowicie zmasakrowane ciała ludzkie. Twarzy nie było w stanie zidentyfikować, a zapach unoszący się w pobliżu zwłok był nie do opisania i powodował odruch wymiotny. Domyśliłem się tylko, że ci ludzie chcieli okraść peron. Coś im zabroniło i wymierzyło karę. Uciekłem.
Następnego dnia obudziłem się zlany potem. Nocne wydarzenia wymęczyły mnie strasznie. Ubrałem się jak najszybciej i pobiegłem na peron. Z daleka słyszałem syreny policyjne. Na miejscu stała karetka, wnoszono do niej dwa przykryte czarnym materiałem ciała. Zdałem sobie sprawę, że to jednak prawda. Tajemnicza, niewyjaśniona prawda, która nie daje mi spokojnie zasnąć. Uczucie wiedzy ciążące na moim skołatanym umyśle. Teraz wiedziałem, dlaczego peron został zamknięty...
InstynktDo opuszczonego domu dotarliśmy w środku nocy. Może nie było to aż tak straszne - w końcu byliśmy dużą grupą, i chcieliśmy zostać tam tylko na jedną noc.
Kiedy spotkałem się ze wszystkim, zauważyłem, że trzy dziewczyny trzymają się na uboczu i szepczą do siebie. Niedługo później wróciły do grupy i powiedziały - "odchodzimy".
Zapytaliśmy je dlaczego zmieniły zdanie, jedna z dziewczyn powiedziała: "Instynkt". Bały się, że coś złego wydarzy się w tym domu. Z racji na fakt, że były współlokatorkami wsiadły do samochodu i odjechały.
To zmieniło moje plany, skłoniło do refleksji. Kiedy reszta grupy zaczęła wchodzić do domu, ja pożegnałem się i wsiadłem do auta. Nie zostaję w tym domu!
O poranku oglądałem wiadomości. Zauważyłem coś znajomego. Mieszkanie trzech dziewczyn, które wczoraj odjechały wcześniej. Okazało się, że zostały brutalnie zamordowane we śnie, przez niezidentyfikowanego zabójcę. To by było na tyle, jeśli chodzi o ich przeczucia…
Chwile później zadzwonił telefon - to był jeden z facetów z naszej grupy. Słyszałem złość w jego głosie, mówił, że dziewczyny byłyby bezpieczniejsze w opuszczonym domu.
Okazało się, że wziął on ze sobą broń. Lekko zaszokowany zapytałem go po co to zrobił. Odpowiedział: "Instynkt". Przez chwile rozmawialiśmy. W telewizji podano więcej szczegółów odnośnie zbrodni. Kobiety nie tylko zostały zamordowane, ale niektóre części ich ciał zostały wycięte. Powiedziałem o tym koledze, był wyraźnie obrzydzony.
Kiedy przyrządzałem śniadanie zacząłem myśleć o całej sprawie. Jeśli morderca zdecydowałby się zaatakować ludzi w opuszczonym domu, prawdopodobne zostałby zastrzelony.
Cóż za szczęście, że wybrałem kobiece mięso zeszłej nocy. Instynkt?
Siódme piętroJak na co dzień wracałem po południu z pracy. Po wejściu do bloku skierowałem się do windy. Tej typowej, szarej polskiej windy. Przez prostokątne okienko świeciło się światło, była na parterze. Po chwili znalazłem się w środku tego małego, zniszczonego przez czas pomieszczenia. Odruchowo wcisnąłem przycisk z numerem 4. Zwykle przycisk ten zaczynał świecić, tym razem jednak nic się nie stało. Zacząłem więc wciskać go raz drugi, trzeci, dopóki drzwi się nie zamknęły i winda ruszyła ociężale do góry. Lampka się spaliła - pomyślałem. Byłem zbyt zmęczony, by głębiej się nad tym rozwodzić, więc po prostu stałem i czekałem, byleby tylko stamtąd wyjść i udać się prosto do mieszkania, odpocząć. Jednak winda jechała dłużej niż zwykle. Kiedy podniosłem głowę zaniepokojony, zaczęła się zatrzymywać, a moim oczom ukazały się drzwi, których nigdy wcześniej nie widziałem. Były bardzo zniszczone, przerdzewiałe. Nie wiedziałem, co się dzieje, ale mimowolnie pchnąłem je, żeby zobaczyć gdzie się znalazłem. To co zobaczyłem wryło mi się w czaszkę jak stara śruba... Moje uszy dudniły od dźwięku przypominającego uderzanie młotkiem w blachę, słyszałem mężczyznę wrzeszczącego na zapłakaną kobietę, przez to wszystko przeplatały się wesołe melodie płynące z jakiegoś starego radia... Całe piętro było ciemne i zrujnowane, ściany pokryte drucianą siatką, z podłogi widniały wydarte dziury... Jedyne światło padało z windy, w której stałem sparaliżowany strachem. Nagle klamka w obdrapanych, zgniłych drzwiach, na które padał snop światła zaczęła się szarpać, więc w panice puściłem drzwi windy i zacząłem całą dłonią uderzać w przycisk z numerem 4, który tym razem się zapalił. Zanim drzwi się zatrzasnęły, ujrzałem przez ułamek sekundy potwornie chudego, nagiego, bezwłosego, przeraźliwie dyszącego.. człowieka(?) kulejącego panicznie w moją stronę. Winda ruszyła w dół. Na przerdzewiałych drzwiach dojrzałem niewyraźny numer 7. Później pojawiły się drzwi z numerem 6.. 5.. 4.. i winda się zatrzymała. Czwarte piętro. Bez oporu pchnąłem drzwi i ruszyłem w stronę swojego mieszkania. Wyjąłem pęk kluczy, wsadziłem właściwy do zamka, przekręciłem, zamek szczęknął. Drzwi się otworzyły, wszedłem do środka, zamknąłem za sobą drzwi. I teraz jestem tutaj. Mija już ósma godzina i nadal nie mogę zrozumieć co się stało. Strach mnie paraliżuje. Boję się wyjść. Nawet do toalety. Co to było? Błagam powiedzcie mi co to było? Gdzie ja się znalazłem? Dlaczego? Może powiecie, że przesadzam? Może wpadam w jakieś paranoje.. Ale.. W tym budynku.. Jest tylko 6 pięter.
Dziwne psie reakcje
Moim ostatnim miejscem zamieszkania była duża, elegancka suterena. Mieszkałam tam z moim partnerem, naszym kilkumiesięcznym synkiem i psem, starym amstafem, bardzo ułożonym, opanowanym i wyszkolonym.
Pies należał do mojego partnera jeszcze zanim się poznaliśmy. Na początku naszego związku opowiadałam Tomkowi, że czasem przydarzają mi się "dziwne" rzeczy. Podchodził do tego sceptycznie, jednak przekonał się wielokrotnie na własnej skórze, że coś jest na rzeczy.
Jeszcze zanim zaszłam w ciążę (mieszkaliśmy wtedy w innym miejscu) to w kuchni w nocy było czasem słychać dźwięk sztućców, jakby nagle uderzyły o siebie. Innym razem znaleźliśmy z rana ładowarkę od telefonu przewieszoną przez klamkę. No i eksperyment z zapałkami: wieczorem na podłodze w kuchni ułożyłam w rządku kilka zapałek, drzwi na noc zamknęłam. Rano zapałki były w totalnym nieładzie, porozwalane po podłodze w rożne strony. Jak to z rana zobaczyliśmy to ciarki przeszły nam po plecach!
W tym okresie pies dziwnie się zachowywał, często był niespokojny, przestraszony, po spacerach bywało, że nie chciał wejść do mieszkania, piszczał. Wszystko się nasiliło po urodzeniu synka i przeprowadzce do sutereny. Z racji tego, że mieszkanie jest nisko to do wejściowych drzwi są schodki w dół, obok drzwi okno bez żadnych firanek czy zasłonek. Bywało, że słyszałam głośne pukanie do drzwi mimo, że nie widziałam przez okno by ktoś schodził po schodkach, a pies zamiast szczekać to nerwowo piszczał i się trząsł.
Mimo tego otwierałam drzwi, nigdy nikogo nie było. W nocy włączało się radio, nigdy o tej samej godzinie, nigdy o okrągłej, zawsze koło 3. Bywało, że mój partner o mało zawału nie dostał w takiej chwili. Potem był w domu totalny zakaz używania radia.
Było też tak, że Tomek poszedł spać, a w pokoju obok zostawił włączoną lampkę przy biurku. Wkurzyło mnie to i poszłam wyłączyć, on spał, a ja jeszcze coś w necie oglądałam. I co? Po jakimś czasie lampka znów była włączona! Zauważyłam to idąc do toalety. Szczerze mówiąc ja już się trochę do tych wszystkich sytuacji przyzwyczaiłam, ale Tomek nie.
Ostatnie wydarzenie to szklanka od piwa stojąca na środku biurka, nie na skraju, dosyć daleko od krawędzi. Spadła i rozbiła się w drobny mak. W jaki sposób? Pies w tym momencie kompletnie ześwirował ze strachu, z podkulonym ogonem siedział w sypialni, nie chciał wyjść. Od tego momentu Tomek nie tknął piwa. Weterynarz uznał, ze z psem jest wszystko ok, nie wykazuje cech jakiejś psiej demencji czy innego psiego świra. To, że pies nigdy się tak nie zachowywał potwierdzili synowie Tomka, którzy mieszkali z psem od małego. Czy boi się czegoś co powoduje te wszystkie dziwne rzeczy? Podobno zwierzęta to wyczuwają. Ja i Tomek też jesteśmy normalni więc skąd te sytuacje? Przecież nic sobie nie wmówiliśmy, nie bierzemy prochów, a świadkami takich rzeczy były już 2 inne osoby. Myślałam już o zamontowaniu kamery, ale boję się tego co mogłabym zobaczyć...
GrzybobranieKrzysztof Biecki zjechał na pobocze. Zsiadł z roweru i spojrzał na tabliczkę. Była tak zardzewiała, że nic nie można było na niej odczytać. W dodatku znajdowały się na niej dziury, jak gdyby ktoś do niej strzelał. W lewym górnym rogu była, zdawać by się mogło, nadgryziona. Na prawo od niej znajdowała się wąska ścieżyna wiodąca do lasu.
Mężczyzna spojrzał za siebie. W chwili, gdy obracał głowę, tuż obok niego z zawrotną prędkością przemknął samochód. Biecki podskoczył, a serce ze strachu podeszło mu do gardła. Ponownie spojrzał wstecz. Droga biegła prosto. Żadnych zakrętów, jedynie gładki asfalt otoczony po obu stronach gęstym szpalerem drzew. Idealne miejsce na młodzieżowe wygłupy. Może nawet na nocne wyścigi. Kto pierwszy straci z nerwów kontrolę nad pojazdem i rozbije się o drzewo? Stawiam dziesięć do jednego na Bartka, a ty?
Krzysztof podszedł do tablicy i spojrzał w głąb lasu. Ścieżka wiła się i skręcała, po kilku metrach ginąc w zieleni. Biecki zastanowił się chwilę. Jakie są fakty?
1) Jest dziesiąta rano;
2) Obecnie znajduje się na drodze prowadzącej w serce lasu;
3) Ma słabą orientację w terenie;
4) Wybrał się na grzybobranie, bo ma ochotę na zupę grzybową, a nic tak nie smakuje jak zupa ze świeżych, własnoręcznie zebranych grzybków, mniam;
5) Nikomu nie powiedział o tej wyprawie.
Stał oparty o rower i wpatrywał się w ścieżkę. Zdawała się go hipnotyzować. Mówiła: „wejdź, zobacz, co tu mam, wejdź, proszę. Wejdź. Mam tu coś dla ciebie. Zobaczysz, spodoba ci się. Takich grzybków jeszcze nie widziałeś. Musisz tu wejść.”
Dlaczego nie wziął ze sobą telefonu?! Ścieżka kusiła go, ale i napawała lekkim strachem. Co jeśli się zgubi? I nie będzie mógł liczyć na niczyją pomoc? Przecież nikt nie wie, że tu jest. Westchnął. Teraz, gdy przebył te kilkanaście kilometrów nawiedziły go wątpliwości. Nie był pewien, czy nie ryzykuje zbyt dużo. Co ma do stracenia? Pyszny obiad? No tak, ale co jeśli się zgubi? A co mu w tym lesie grozi?
Może się zgubić.
Będzie się trzymał blisko ulicy.
Taa, pewnie. Uważaj, bo przy jezdni znajdziesz ładne okazy.
Wejdzie głębiej.
Będzie cały czas szedł prosto, a potem się obróci i grzecznie wróci na ulicę.
No, zobaczymy.
Krzysztof wsiadł na rower i wjechał do lasu.
Od razu poczuł ten specyficzny zapach ściółki delikatnie zmieszany z tym wyjątkowym, zdrowym leśnym powietrzem.
Na ścieżce były koleiny, więc musiała być używana. W pewnym momencie przednie koło niefortunnie ześlizgnęło się z zaschniętego odcisku. Biecki o mały włos się nie przewrócił. Postanowił zsiąść z roweru i iść dalej na piechotę.
Wziął głęboki wdech rozkoszując się powietrzem. Nie schodząc ze ścieżki rozglądał się na boki w poszukiwaniu grzybów. Oczywiście ich nie widział, więc zwolnił i wysilił wzrok, marszcząc czoło. Dalej nic. Obrócił się za siebie i spojrzał w kierunku ulicy. Tablica majaczyła między drzewami. Niebieski pas asfaltu ciągnął w nieskończoność w obie strony. Przeniósł wzrok na ścieżkę. W jego oczach pojawiła się tęsknota. Chciałby iść dalej, ale boi się, że się zgubi.
Postanowił, że zaryzykuje.
Wolnym krokiem ruszył dalej. Nie zwrócił uwagi, kiedy droga i stara tabliczka za jego plecami zamieniły się w nieprzenikniony pas zieleni.
Było dziesięć po dziesiątej.
---
Mijały minuty. Krzysztof szedł przed siebie nie myśląc już o powrocie. Jego myśli zaprzątnęło grzybobranie. Owszem, gdzieś głęboko w swoim umyśle miał świadomość tego, ze musi wrócić. Pamiętał, że jeśli będzie wracał tą ścieżką, z pewnością bez problemów wróci na ulicę.
Lecz im głębiej wchodził w las, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że w pobliżu ścieżki nic nie znajdzie.
-
Choroba jasna – mruknął. Miał ładny, delikatny głos.
Pojawia się pytanie: zejść ze ścieżki?
Zapuścić się w głąb lasu?
Mężczyzna pochylił głowę i ponownie zatopił się w rozmyślaniach. „Jeśli zejdę teraz z tej ścieżki… To żeby wrócić, będę musiał najpierw skręcić w prawo, a potem iść prosto. Jeśli po zejściu ze ścieżki skręcę w lewo…”
Uniósł głowę i spojrzał w niebo. Słońce leniwie wznosiło po nieboskłonie.
„…to żeby potem wrócić też będę musiał kierować się w na wschód. Tak? Chwila…”
Z rozmyślań wyrwało go odległe wycie wilka.
- Wilki…? – szepnął.
Świadomość, że gdzieś tam grasują te bestie pogłębiła jego niepokój. Znalazł się na rozstaju dróg. Iść dalej i narazić się na śmiertelne niebezpieczeństwo, czy wrócić na drogę i spokojnie pojechać do domu? Krzysztof był skonsternowany. Z reguły był niezdecydowanym człowiekiem, więc starał się nie podejmować zbyt trudnych decyzji, gdyż wiedział, że mógłby ich potem żałować. Nie lubił ryzyka. Jednak tym razem poziom podniecenia wywołany grzybobraniem był znacznie większy. Jakaś cząstka jego umysłu, tak mała, że nie miał nad nią kontroli, w instynkcie samozachowawczym przeczuwała, że Krzysztof odkąd wszedł do lasu jest sterowany przez jakąś siłę. Nie ma (jeszcze) nad nim całkowitej władzy, ale jest na dobrej drodze, by całkowicie podporządkować go swojej woli. Władza ta jest jednak wystarczająco potężna, by umiejętnie i skrycie kontrolować jego ruchy. Biecki miał jeszcze wolną wolę, jednak im głębiej zagłębiał się w las, tym mniejszy wpływ miał na swoje poczynania.
Oczywiście jemu wydawało się, że wszystko robi według wcześniej podjętych decyzji. Nie miał pojęcia, że te jego „decyzje” są w rzeczywistości poleceniami narzuconymi jego umysłowi przez ową Siłę. Energię. To coś.
Mężczyzna skręcił kierownicą i powoli zszedł z drogi. Odetchnął głęboko, jak po długim biegu, po czym nieco śmielej wszedł głębiej.
Wkrótce także i ścieżka za jego plecami została pożarta przez wszechobecną zieleń.
Buty szorowały po mchu. Nie zwracał na to uwagi. Umysł miał zaprzątnięty jednym, nadrzędnym celem. Celem, który przyćmiewał wszystkie inne.
„Grzyby. Szukaj grzybów.”
Pochylił się. Po kilkunastu krokach natknął się na pierwszego podgrzybka. Kilka kroków dalej dostrzegł następnego. Jednym susem do niego doskoczył, wyciągnął z kieszeni kurtki nożyk i ostrożnie odciął trzonek grzybka przy samej ziemi. Przypominał królika, który skacze tu i tam w poszukiwaniu coraz to zdrowszej trawki.
Uniósł zdobycz do góry i dokładnie jej się przyjrzał.
Dobry, zdrowy grzyb.
Nagle naszła go dzika ochota, by odgryźć kapelusz, zatopić w nim zęby i rozkoszować się jego smakiem.
Niemal natychmiast skarcił się w duchu za tę absurdalną myśl.
Oczyszczonego grzyba wrzucił do torby, którą miał na lewym ramieniu i ruszył dalej. Po chwili znów się nachylił; tym razem znalazł, jak to się mówi – całą rodzinkę. Rosły jeden obok drugiego, niemal w idealnym kole, w środku zaś znajdował się… prawdziwek.
Piękny, dorodny, dojrzały prawdziwek. Drżącymi dłońmi wyciął mniejsze podgrzybki, na koniec zostawiając sobie wisienkę na szczycie tortu.
W chwili, gdy jego delikatne (niektórzy znajomi mówili, że są kobiece, ale Krzysztof nie zwracał na to uwagi), nieco drżące palce zbliżały się do trzonu prawdziwka, ponownie rozległo się wycie. Tym razem wyraźnie było słychać dwa. Dwa wilki. I w dodatku… Krzysztof nie był do końca pewien, więc nie mógł przysiąc, ale zdawało mu się, że… że wycie dochodziło z bliższej odległości niż za pierwszym razem. Przełknął głośno ślinę i odruchowo spojrzał w niebo. Pomiędzy drzewami dostrzegł jasne promienie, które ginęły w mrocznej zieleni panującej poniżej ich koron. Do niego docierał jedynie nikły blask.
Choć słonce świeciło jasno, na niebie pojawiło się kilka chmur. Bieckiemu wydawać by się to mogło absurdalne, ale na świecie brakowało około trzydziestu minut do południa.
Wrzucił prawdziwka do torby, wstał i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu kolejnych okazów. Nic nie dostrzegłszy prócz kilku zdradzieckich muchomorów, ostrożnie ruszył do przodu. Przez jakiś czas nie znajdował nic, jedynie gęsto rozsiane pajęczyny między gałęziami drzew.
W pewnym momencie, gdy patrzył się pod nogi uważając, by nie rozdeptać żadnego z przypominających małe kartofelki szatanów, wszedł prosto w wielką, rozpiętą między dwiema suchymi gałęziami pajęczynę. Miała średnicę około pół metra, a na jej środku znajdował się on. Najcierpliwszy ze wszystkich myśliwych. Osiem nóg. Gruby, czarny odwłok. Cztery pary malusieńkich, dzikich oczu.
Podniósł głowę, gdy było już za późno. Gęsta pajęczyna oplotła jego twarz, pająk znalazł się wewnątrz jego lekko rozchylonych ust. Poczuł na języku, jak insekt rozpaczliwie przebiera odnóżami, starając się za wszelką cenę wydostać. W mgnieniu oka dostał torsji, zgiął się w pół i czym prędzej wypluł go. Czarna kulka uderzyła w liścia, zostawiając na nim ślad po jego ślinie, po czym zniknęła w ściółce.
Biecki przyłożył dłonie do twarzy i zaczął z obrzydzeniem ścierać z siebie pajęczynę. Wciąż miotany torsjami, postąpił kilka kroków i drżącą ręką oparł się o drzewo. Oddychał chaotycznie, każdy wdech był płytki i nierówny. Przez jego chwilowo sparaliżowany umysł przebiegła samotna myśl: „A jeśli wstrzyknął mi jad?”
Oparł się plecami o pień i osunął na ziemię. Poszukał wzrokiem roweru, który zostawił w miejscu, w którym zobaczył pierwszego grzyba. Nadal dyszał z przerażenia, ale jego oddech powoli zaczynał się uspokajać.
„Jakie jest prawdopodobieństwo, że był jadowity?”
„Niewielkie.”
„Skąd ta pewność?”
„W naszym regionie nie ma jadowitych pająków.”
„A jeśli ten był? Mam dziwny posmak w ustach…”
„Nie był. Koniec dyskusji.”
Częstotliwość oddechu powoli wróciła do normy. Spojrzał do torby. Pięć grzybów na krzyż, jak to się mówi. Pięknie.
Podniósł się i przeciągnął. W jego kolanach rozległo się ciche strzyknięcie. Mimo, iż Krzysztof Biecki był młodym mężczyzną (miał dopiero trzydzieści dwa lata), coraz częściej bolały go kości. W swoim mniemaniu był dość atrakcyjnym facetem, więc nie potrzebował chodzić na siłownię. Zresztą sport i tak go nie interesował. Wolał rozrywki kulturalne. Był mężczyzną o delikatnej naturze, jego ulubionym hobby było chodzenie, a właściwie jeżdżenie, (bowiem w jego mieście nie było ani filharmonii, ani opery), na koncerty muzyki klasycznej. Jego ulubionymi wykonawcami byli Mozart i Chopin. Nie gardził też Orffem.
Przymknął na chwilę oczy. W wyobraźni zobaczył, jak dwa olbrzymie wilki po cichu skradają się do niego. Jeden do niego podchodzi i zaczyna wyszarpywać kawał mięsa z jego szyi. Krew zaczyna tryskać na wszystkie strony.
Wzdrygnął się i otworzył oczy. Siedział pod drzewem, w torbie nadal znajdowało się tyle grzybów, co kot napłakał.
Nie miał o tym pojęcia, ale odkąd wszedł do lasu, minęły niecałe trzy godziny.
Podniósł się ociężale i zarzucił sobie torbę na ramię.
Ruszył dalej.
Przebył kilkanaście metrów, po czym stanął jak wryty. Tuż przed nim, subtelnie zakryta liśćmi znajdowała się pułapka na niedźwiedzie.
Gwizdnął z podziwem. Nie spodziewał się, że w tym lesie znajdują się niedźwiedzie. Chciałby kiedyś zobaczyć jakiegoś „na żywo”, a nie w telewizji. Jednak teraz, gdy widok pułapki spotęgował jego niepokój, ominął ją szerokim łukiem i poszedł dalej. Znalazł kolejną rodzinkę grzybków. Pochylił się i wprawnymi ruchami je oczyścił. Kilka metrów dalej znajdowała się kolejna.
Gdy wycinał ostatniego grzyba, kątem oka dostrzegł coś bladego w mchu kilka metrów przed nim. Wstał, poprawił torbę i ruszył w tamtym kierunku. Zbliżył się do tego na odległość dwóch metrów, ale nadal nie mógł sobie przypomnieć, z czym kojarzy mu się ten podłużny kształt. Podrapał się po głowie i nagle doznał olśnienia.
Przed nim leżała czaszka psa.
Sądząc po długości i kształcie pyska był to owczarek niemiecki. Puste oczodoły, z których wyrastała soczysta, zielona trawa patrzyły na grzybiarza z niemym wyrzutem.
Krzysztof z przerażeniem wpatrywał się w ponure znalezisko.
Dopiero po dłuższej chwili niemego zachwytu nad makabrycznością tego widoku, dotarło do niego, co tak naprawdę widzi.
Owszem, czaszka owczarka z trawą pokrywającą jej górną i lewą część.
Coś tu nie pasowało, ale co…?
W końcu to dostrzegł. A raczej czegoś brak.
Przed nim leżała czaszka, tak, ale w takim razie… gdzie jest reszta szkieletu?
Biecki stał oszołomiony, tępo wpatrując się w szczątki leżące u jego nóg. Omiótł wzrokiem teren wokół czaszki – nie było śladów kopania, ani niczego podobnego. Więc w jaki sposób się tu znalazła? Na oko mogła mieć ze dwa, trzy lata. Przez ten czas mogła zostać przeniesiona w inne miejsce. Pewnie, ale przez kogo? Lub przez co? W jaki sposób się tu znalazła? A jeśli leżała tu od śmierci zwierzęcia, co się stało z resztą szkieletu?
Nie miał zielonego pojęcia. Z trudem otrząsając się z otępienia, przesunął lewą nogę na lewo. Zrobił drugi krok, wciąż wpatrując się w czaszkę. Nie dbał o to, czy szura po ziemi, czy podnosi nogi do góry. W chwili, gdy przesuwał lewą nogę do przodu, coś błyskawicznie zacisnęło się na jego kostce i po sekundzie z cichym świstem poderwało go do góry. Nie zdążył nawet krzyknąć. Padł na plecy. Był w szoku, ale próbował się czegoś złapać. Prawą ręką natrafił na czaszkę.
Cholerna czaszka.
Krzysztof został wyciągnięty w powietrze. Zawisł kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią, głową w dół. Kręcił się w kółko, aż w końcu lina się ustabilizowała. Teraz kołysał się tylko na boki.
Gdy Biecki upadł, torba wyleciała mu z dłoni. Grzyby cicho wysunęły się na mech. Największy prawdziwek wpadł do pustego oczodołu czaszki, tak, że teraz przypominała psią parodię pirata.
Krzysztof był tak oszołomiony, że nie był w stanie krzyczeć.
Jego ciało uderzyło o pień drzewa, odbiło się od niego, by po chwili zderzyć się z drugim. Biecki jęknął i zesztywniał, starając się zahamować kołysanie.
Lina, która go spętała była przerzucona przez jedną z wyżej znajdujących się, grubych konarów. Boleśnie ściskała jego kostkę.
Mężczyzna z trudem rozejrzał się na boki. Z tej perspektywy postrzeganie otoczenia było mocno ograniczone. Szok zachwiał jego zmysłem percepcji.
Nie był do końca pewien, ale wydawało mu się, że na zachód [a może wschód?] od jego pozycji, między skupiskiem gałęzi dostrzega ciemniejszą plamę. Po kilku chwilach, gdy już się nie kołysał, mógł dokładniej przyjrzeć się owemu miejscu.
Miedzy drzewami znajdował się… dom. Zbudowany z ciemnych desek, jednopiętrowy, ze spadzistym dachem. Czy ktoś w nim mieszkał?
- Pomocy!!! – krzyknął Biecki ile sił w płucach.
Jego głos rozniósł się echem po całym lesie. Jeśli w najbliższej odległości znajdowali się inni grzybiarze, musieli go usłyszeć. Postanowił dać im drugą wskazówkę.
- Ratunku, na pomoc!!!
Poczekał, aż ucichnie echo i wytężył słuch. Cisza. Nikt go nie wołał.
Nie tracił nadziei. Napiął mięśnie brzucha i złapał się za kostki. Węzeł, którym był związany był profesjonalny. Lina była gruba, wytrzymała. W tej pozycji nie miał szans go rozwiązać.
Gdyby tylko miał przy sobie jakiś nóż…
Nagle doznał olśnienia. Przecież miał przy sobie niewielki nóż do grzybów. Zaczął obmacywać się po kurtce. Nic nie znalazł. Nóż leżał razem z torbą na ziemi.
Poczuł promienisty ból rozchodzący się w górę pleców. Ostrożnie opuścił się na dół. Nie posiadał zbyt dużej wiedzy medycznej, ale wiedział, że nie może zbyt długo zwisać głową w dół, bo dostanie wylewu.
„Dlaczego nie chodzę do siłowni?”, pomyślał. Gdyby chodził do siłowni, nie stękałby przy zwykłym zgięciu się w pół.
Przez kilka minut wisiał w kompletnym bezruchu. „Skąd tu taka pułapka? Najpierw niedźwiedzie, teraz to?”
Starał się myśleć spokojnie. Racjonalnie. Zawsze jest jakieś wyjście. Wyobraźnia jest kluczem do sukcesu, tak. Jesteś w kropce? Użyj wyobraźni. Uwolnij się.
Krzysztof rozejrzał się na boki. A gdyby tak…
Zaczął wykonywać ciałem ruchy zbliżone do ruchów ryby wyrzuconej na brzeg. Powoli zaczął się kołysać w lewo i prawo. Coraz szybciej i szybciej. Już prawie mógł dotknąć pnia drzewa. Nagle usłyszał coś, co mu zmroziło krew w żyłach.
Wycie.
Wilki.
Zesztywniał na całym ciele. Jego oczy były wielkie jak spodki. Nieświadomie zaczął szczękać zębami. Nie było mu zimno, był cały zlany potem. Krzysztof w tej chwili zaczął pojmować znaczenie zwrotu: paniczny strach.
Były coraz bliżej. Już dostrzegał ich szare ciała majaczące między drzewami. Nadchodziły z tej samej strony, z której on przyszedł.
Przynajmniej tak mu się wydawało, z nerwów kompletnie stracił orientację.
Zupełnie jakby go śledziły, choć mógłby przysiąc, że gdy je poprzednio słyszał, znajdowały się przed nim. Czyżby zatoczyły koło, by zajść go od tyłu?
Zobaczył ich pyski. Nisko przy ziemi, węszące. Czuły jego zapach, był tego pewien.
Czuły jego strach. Syciły się nim.
Były dwa. Jeden szary, a drugi niemal czarny, który szedł nieco z tyłu. Szary dostrzegł wiszącego głową w dół Krzysztofa i zawarczał. Były jeszcze dość daleko, więc ich nie słyszał. Ciemniejszy doszedł do partnera i również dostrzegł ofiarę. Oblizał się, jak pies czekający aż pan da mu żarcie.
Ruszyli razem. Łby nisko przy ziemi. Ślepia utkwione w mężczyźnie.
Gdy Biecki zobaczył, że zwierzęta ruszają w jego stronę, drgnął na całym ciele i ponownie zaczął się kołysać. Tym razem jego ruchy były nieskoordynowane, chaotyczne. Mokre od potu palce nie mogły złapać kory drzewa, ciągle się z niej ześlizgiwały. Wilki podeszły pod szamoczącego się Krzysztofa. Ciemniejszy podszedł do czaszki i powąchał ją. Podniósł wzrok na mężczyznę i ponownie się oblizał.
Krzysztof kołysał się z boku na bok. Ręce zwisały swobodnie.
Nim się spostrzegł, szary wilk podskoczył rozwierając paszczę. Zamknął ją w momencie, gdy palce mężczyzny były w środku. Krzysztof wrzasnął z bólu, czując jak ostre kły wilka przebijają cienką powłokę skóry na jego delikatnych dłoniach [moje dłonie, moje biedne dłonie, Matko, jak to boli, o Boże, o Boże, boli, pomocy,
okropne wilki] i krew tryskającą z ran. Wilk mocniej zacisnął szczęki. Jego zęby przebiły się do kości i głębiej, aż do rdzenia, sprawiając Krzysztofowi niewyobrażalny ból. Biecki był bliski szaleństwa. Ból sparaliżował wszystkie jego zmysły, oczy zaszły mu mgłą. Z otwartych ust dobiegał pełen udręczenia wrzask.
Wilk rozwarł szczęki i spadł na ziemię. W jego pysku znajdowała się krew. Ludzka krew. Ciemniejszy podszedł do niego skuszony jej zapachem. Szary warknął na niego groźnie.
Zwierzę spojrzało najpierw na zmasakrowaną rękę mężczyzny, a potem na drugą, ciągle całą i apetyczną. Korzystając z tego, że człowiek nie wiedział, co się dzieje podskoczył i zdecydowanym kłapnięciem zacisnął szczęki na dłoni. Krzysztof ponownie wrzasnął. Był na granicy świadomości. Gdzieś w głębi jego przyćmionego bólem umysłu znajdowała się cząstka, która ciągle była w pełni sprawna. Instynkt samozachowawczy nalegał, by Krzysztof uniósł obie ręce do góry tak, żeby wilki nie mogły ich dosięgnąć. Mózg jednak poprzez zgubny wpływ tak wielkiego cierpienia zdawał się być wyłączony. Nie reagował, nie był w stanie wydawać żadnych poleceń. Wszystkie mięśnie Bieckiego uległy rozluźnieniu. Był podatny na każdy atak zwierząt.
Najgorsze dla niego było to, że ciągle pozostawał świadomy.
I ciągle czuł.
Widział, lecz nie mógł reagować. Nie mógł się bronić. Jego ciało ogarnął paraliż.
Krzyk gwałtownie zamarł w otwartych ustach. Serce niemal rozerwało klatkę piersiową. Krew pulsowała w żyłach. Płuca pracowały pełną parą. Zdrowe, silne płuca. Niezatrute tytoniem. Dotleniały mózg, który niemal niezauważalnie zaczynał na powrót funkcjonować. Pojawiły się pierwsze myśli, najpierw zupełnie bez sensu, [„Kochanie, napijesz się kawy?”] jednak z sekundy na sekundę[„Dlaczego nikt mnie nie słyszy?”] były coraz bardziej adekwatne do sytuacji, w jakiej znajdował się Krzysztof.
Poczucie percepcji nabierało ostrości, [podnieś] dzięki czemu Krzysztof powoli zyskiwał władzę umysłu. Przypomniało mu się, że przyjechał tutaj zbierać grzyby, że przy drodze była stara, zniszczona tablica, z której nie można było nic odczytać. Przypomniało mu się nawet, że minął go wtedy pędzący jak wariat [podnieś] samochód i że cholernie go wystraszył. Potem ruszył zaniedbaną ścieżką, a gdy wszedł głębiej w las, po namyśle postanowił, że zejdzie z niej i poszuka grzybów jeszcze dalej. Nie miał zbyt dobrej orientacji w terenie, więc obawiał się tego, jednak tym razem postanowił zaryzykować. Pamiętał, jak znalazł pierwszego podgrzybka [podnieś je] a po chwili kolejnego. Był podekscytowany znaleziskiem, zwłaszcza, że niedaleko znalazł przecież całą rodzinkę… a potem pięknego prawdziwka… Uwielbiał wyprawy na grzyby. Tylko do tej pory zawsze zbierał w towarzystwie rodziny, lub przyjaciół. Nigdy nie wybierał się na grzybobranie sam. Dziś był jego pierwszy raz. Krzysztof dużo w domu nad tym myślał. Był człowiekiem racjonalnym, [podnieś je podnieś je] więc musiał spokojnie przeanalizować wszystkie za i przeciw. Usiadł sobie w fotelu przy kominku i zatopił się w rozmyślaniach. Spędził tak kilka godzin, aż w końcu przyszła do niego Renia, jego żona i powiedziała, żeby kładł się już spać, bo jest już po północy. Usiadła mu na kolanach i pocałowała w policzek.
- Zaraz przyjdę, kochanie – powiedział i uśmiechnął się do niej.
- Nad czym rozmyślasz? Wydajesz się być nieobecny… - spytała.
- Nie, po prostu siedzę. Idź, zaraz do ciebie dołączę.
Renata wstała i kręcąc biodrami przeszła obok niego. Krzysztof w nagłym przypływie pożądania klepnął ją ze śmiechem w pośladki i z powrotem zapatrzył się w ogień buzujący w kominku. Renia zachichotała i po chwili zniknęła w sąsiednim pokoju. Biecki wstał z fotela [podnieś] i dołożył drewna do kominka. Kucając, gdy na jego twarzy tańczyło światło i cień, ponownie się zasępił. W pewnym momencie jego oczy zalśniły jaśniejszym blaskiem. Podjął już decyzję. Jutro z samego rana, nic nikomu nie mówiąc, [podnieś podnieś podnieś podnieś] wsiądzie na rower i pojedzie do lasu. Weźmie skórzaną torbę Reni i mały nożyk. Może być zimno, więc zarzuci na siebie wiatrówkę.
Nie powie jej o tym, bo z miejsca by chciała jechać z nim, albo wcale go nie puści.
Krzysztof chciał jechać sam.
Wyprostował się i wyszedł z pokoju. Poszedł do sypialni. Renia już na niego czekała. Była przykryta kołdrą, ale domyślał się, że prócz niej nie ma nic na sobie. Uśmiechnął się lekko i ściągnął szlafrok. Podszedł do łóżka i położył się obok niej. Czuł zmysłowy zapach jej włosów i ten specyficzny, przyciągający [PODNIEŚ
KURNA TE RĘCE!] Krzysztof wreszcie uświadomił sobie, że znajduje się w pułapce. Ręce miał tak pokaleczone, że nie miał w nich czucia. Ciemniejsza bestia właśnie spadła na ziemię. Biecki natychmiast zrobił to, co od dawna podpowiadał mu mózg. Ogromnym wysiłkiem woli napiął mięśnie i uniósł dłonie do góry, by wilki nie mogły ich dosięgnąć.
Spojrzał na to, co z nich zostało. Jego udręczony umysł nie do końca pojmował, co widzą oczy. Dla wilków były to dwa kawałki mięsa. Dla Bieckiego były to resztki niegdyś pięknych, delikatnych dłoni, które jeszcze tej nocy pieściły Renię. U prawej dłoni brakowało dwóch, u lewej trzech palców. Zostały odgryzione razem z kośćmi. Krew tryskała wprost na jego twarz, ale on jakby jej nie czuł. Urzekł go widok własnych, zmiażdżonych i połamanych kości.
- Ratunku… - zawołał słabym głosem.
Odwrócił głowę i po raz ostatni spojrzał na szary dom majaczący w oddali. Dochodziła godzina czwarta po południu i zaczynało powoli się ściemniać.
Wydawało mu się, choć nie był tego do końca pewien, mógł to przecież być jakiś figiel zbolałego umysłu, ale… w oknie na piętrze chyba dostrzegł światło.
Już miał krzyknąć ile sił w płucach, gdy nagle poczuł, jak wilcze ciało spada na jego lewe ramię. Pysk zwierzęcia momentalnie znalazł się przy jego twarzy. Krzysztof, choć nie miał pojęcia, jakim cudem zwierzę podskoczyło tak wysoko, robił wszystko, by je z siebie strącić. W czasie, gdy szamotał się z jaśniejszym wilkiem, ten drugi, podążył śladem szarego i ostrożnie wspiął się po sąsiednim drzewie. Gdy znalazł się na wysokości ramion Bieckiego, odczekał, aż ofiara znajdzie się blisko niego, po czym skoczył. Wbił się pazurami w ramię. Krzysztof krzyknął na poły z zaskoczenia i bólu. Szary wilk również wbił pazury w ramiona mężczyzny.
Krzysztof Biecki zaczął się szarpać, starając się za wszelką cenę strącić napastników. Ciemniejszy stracił równowagę i ciągle z wbitymi szponami zaczął zsuwać się w dół. Rwały skórę, przerywały żyły i mięśnie. Wbijały się w kości.
Mężczyzna zawył.
Ostatnią rzeczą, jaką poczuł, był cuchnący oddech zwierzęcia. Spróbował ostatkiem sił go odepchnąć, ale na próżno. Bestia była zbyt ciężka.
Krzysztof opadł z sił. Jego udręczony wzrok dostrzegł zakrwawione zęby zbliżające się do jego twarzy.
Potem zapadła ciemność...
KotMieszkam sobie w najzwyczajniejszym jednopokojowym mieszkaniu, w najzwyczajniejszym prowincjonalnym małym miasteczku. Nie jest to może jakieś straszne zadupie, no ale nie ma tu tylu możliwości, co na przykład w Moskwie. Dziewczyny nie mam, przyjaciół niewielu, a i ci są raczej znajomymi. Moim jedynym przyjacielem, że tak powiem, stał się mój kot. Może wam się to wydawać osobliwe, ale tak mi było dobrze i nigdy nie chciałem tego zmieniać.
Kot był staruszkiem, niedawno skończył równo osiemnaście lat. Okazję tę uczciliśmy każdy po swojemu: on pysznym Whiskasem, a ja butelką taniego piwa. Złożyło się jakoś tak, że zwierzątko moje nazywałem po prostu - Kot. Kiedyś, dawno temu, starałem się wymyślić mu jakieś imię, ale jego pyszczek przyjmował wyrażenie zadowolenia tylko i wyłącznie wtedy, gdy nazywano go Kotem, żadne inne imię mu nie pasowało. Tak więc przeszliśmy z Kotem bardzo wiele, i zdawałoby się, że rozumiemy się w pół słowa, jeżeli nie w pół spojrzenia. I to głównie o nim będzie ta historia.
Pewnego późnego wieczoru wracałem z pracy do domu. Pracowałem wtedy jako stróż na parkingu, praca ta nie była szczególnie skomplikowana ani trudna, no ale trzeba było się się sporo nasiedzieć w stróżówce, czasem nawet dobę, ponieważ stróżów było tylko dwóch. W kieszeni miałem paczuszkę z kocią karmą, a deszcz lał nawet nie jak z cebra, ale jak z tysiąca pomp strażackich. Zmokłem po drodze niesamowicie, zmarzłem na kość, poszedłem więc szybciej, na skróty. Na ganku drżącymi od zimna rękoma otworzyłem zamek i wszedłem do domu.
Gdy teraz o tym opowiadam, tak sobie myślę, że pierwsze, co mnie poraziło, to cisza. Zazwyczaj mojemu powrotowi po dobowym dyżurze towarzyszyło radosne miauczenie, a puszysty kłębek skakał mi z szafy na ramię. Teraz nie było ani jednego, ani drugiego. Słychać tylko milicyjne syreny gdzieś na ulicy. Bez powodzenia starałem się odpędzić głupie myśli, wchodząc do jedynego pokoju. Myślałem, może śpi zwierzaczek. Nikogo. Z ciężkim sercem wszedłem do kuchni i zobaczyłem Kota, rozpłaszczonego w rogu, pod stołem. Przewracając meble, rzuciłem się ku niemu, z nadzieją, że może to taka nowa zabawa, kot zaraz wstanie i spojrzy na mnie chytrym wzrokiem - \"co, nastraszyłem cię?\". Ale nie. Gdy tylko podniosłem puszyste ciało, jego głowa bezwładnie opadła. Nie żył. Upadłem na kolana i zacząłem płakać. Tak naprawdę w życiu płakałem bardzo rzadko. Gdy odszedł mój Tata, nie płakałem. Gdy straciłem pracę, nie płakałem. Lecz teraz klęczałem i płakałem niczym małe dziecko, ściskając martwego kota. Nie pamiętam, ile czasu tak przesiedziałem. Po pewnym czasie po prostu się wyłączyłem, wziąłem łopatę, starą skrzynkę spod butów i poszedłem pochować mojego najlepszego i jedynego przyjaciela.
Ponieważ mieszkałem na samym skraju osiedla, do lasu nie szedłem długo. Wykopałem maleńki grób i złożyłem tam Kota. Zaznaczywszy mogiłkę czymś w rodzaju krzyża z gałęzi oraz obłożywszy ją kamieniami, powlokłem się do domu. Nie rozbierając się rzuciłem się na łóżko i zasnąłem niespokojnym snem. Pamiętam, że budziłem się kilka razy i czułem, jakby ciągle tu był, jakby spał, zwinięty w kłębek. Lecz za każdym razem, kiedy sen odchodził na dobre, czułem dookoła siebie niesamowitą pustkę, a serce mi pękało od bólu, spowodowanego stratą.
Jakoś tak nad ranem się obudziłem i usłyszałem ciche cykanie w korytarzu. Takie dźwięki zawsze wydawał Kot, kiedy chodził po gołej podłodze. Cyk-cyk-cyk, maleńkie pazurki stukają o drewno. Cyk-cyk-cyk. Z przyzwyczajenia go przywołałem, obróciłem się na drugi bok, kiedy nagle przeszył mnie dreszcz. Przecież wczoraj go pochowałem! Wyskoczyłem z łóżka, czując jednocześnie radość i przerażenie, rzuciłem się do korytarza. Pusto. Można się zdziwić, jak mocno wpłynęła na mnie strata zwierzątka domowego. No ale Kot nie był tylko jakimś tam zwierzątkiem. Był moim przyjacielem.
Cały następny dzień gapiłem się bezmyślnie w telewizor. Koło wieczora poszedłem do sklepu, kupiłem butelkę taniej wódki i wypiłem ją w samotności, wspominając przyjaciela, który odszedł. Kiedy audycja w telewizorze zmieniła się w śnieg, wyłączyłem pudło i ruszyłem w stronę łóżka. Rozebrałem się do bielizny, i już miałem dać nurka pod ciepłą kołdrę, kiedy to usłyszałem ciche miauczenie. Wzdłuż kręgosłupa przebiegła mi strużka zimnego potu. Drzwi zamknięte, okna i okiennice też, z powodu kiepskiej pogody. Żaden dachowiec nie mógł się tutaj dostać. Na miękkich nogach podszedłem do włącznika światła. Pstryk. Elektryczne światło wydobyło pokój z mroku, pozostawiając cień jedynie w kątach. Nigdzie niczego nie dostrzegłem. Zrzucając winę na tanią gorzałę, wyciągnąłem rękę, żeby światło wyłączyć, kiedy to zobaczyłem w kącie charakterystyczny blask kocich oczu, odbijających promienie światła. Zamurowało mnie. Przestałem oddychać, wpatrywałem się w płonące kocie oczy w kącie. Gdy płuca zaczęły mnie palić od braku powietrza, rozległ się koci pomruk zadowolenia, a blask zniknął, zupełnie jakby niewidzialny dla mnie kot odwrócił głowę albo po prostu zamknął oczy. Drżącą ręką sięgnąłem po latarkę, którą zawsze trzymam niedaleko włącznika, na wypadek problemów z prądem, które tu akurat zdarzają się dość często. Namacałem gładką obudowę, wcisnąłem przycisk, i promień światła rozświetlił kąt, rozganiając cień. Moje nadzieje, że zobaczę tam kota-dachowca okazały się płonne, jedyne co zobaczyłem, to starą, obszarpaną tapetę, brzeg wersalki... i nic więcej. Cicho zakląłem i wyłączyłem latarkę.
Tej nocy spałem przy włączonym świetle. Nie raz i nie dwa dało się słyszeć z korytarza albo z ciemnych kątów kocie mruczenie i ciche stukanie łapek. Po kilku godzinach, zupełnie wyczerpany strachem, zasnąłem. Obudził mnie dźwięk budzika, czułem dziwne ukojenie. Dlaczego? Pewnie dlatego, że słyszałem mruczenie oraz machinalnie głaskałem ciepły koci bok.
Nie tyle otworzyłem oczy, co je wytrzeszczyłem. I nie zobaczyłem nic. Byłem gotów przysiąc, że jeszcze przed sekundą dotykałem miękkiej, jedwabistej, kociej sierści. Czułem, jak zwierzę oddycha. A teraz pustka. Dotknąłem narzuty. Była zimna. Nie, nie zimna. Lodowata, zupełnie, jakby ktoś postawił na niej wiaderko z lodem.
Z dziwnym spokojem wstałem, zadzwoniłem do szefa i wziąłem urlop na żądanie. Jak tylko słuchawka opadła na widełki, na pełnej szybkości wypadłem z mieszkania, nawet nie zamknąłem drzwi. I to właśnie było moim największym błędem.
Kilka godzin szwendałem się po mieście, starałem się zacząć myśleć logicznie. Na głos zacząłem nawet rozmyślać o tym, jak alkohol potrafi zaszkodzić, co bardzo przeraziło pewną starszą panią, która natychmiast przyspieszyła kroku, aby szybciej oddalić się od dziwaka. W końcu uspokoiłem się i postanowiłem, że wracam do domu i przeszukuję tam każdy centymetr. Gdy podszedłem pod swoje drzwi, zauważyłem, że są uchylone. Nie zamknąłem ich przecież, kiedy wychodziłem. Zrobiłem głęboki wdech i wszedłem do środka.
Zmierzchało już - tyle czasu biłem się z sobą, aby się uspokoić i wrócić do siebie, łążąc po mieście. W korytarzu było ciemno, ale spod drzwi pokoju sączył się strumyczek światła. Usłyszałem kroki i ludzki szept. Złodzieje! Kucnąłem, modląc się, żeby nie zaskrzypiały pode mną stare deski i chciałem się wymknąć z mieszkania, aby zadzwonić na milicję od sąsiadów.
Niestety, złośliwość rzeczy martwych znów dała o sobie znać. Przeklęta deska, na której stanąłem, wydała głośny, mrożący krew w żyłach dźwięk. Drzwi się otworzyły i ktoś, złapawszy mnie pewnym chwytem, wciągnął mnie do pokoju.
W moim mieszkaniu tak naprawdę nie było żadnego łupu dla złodzieja, ale przecież dla narkomanów liczy się każda kopiejka. A właśnie tak nazwałbym tych dwóch młodzieńców, którzy zdążyli już przewrócić mój uporządkowany niegdyś pokój do góry nogami. Nerwowe ruchy, napięte mięśnie twarzy, a przy tym rozpaczliwa siła szczura, otoczonego w kącie. Jeden z nich zatykał mi usta, przystawiając mi do gardła mój własny nóż kuchenny, drugi szukał czegoś, co miałoby jakąś wartość.
- Gdzie trzymasz pieniądze,
kurna? - nóż wbił się w skórę, zostawiając na niej niewielkie na razie rozcięcie.
- Ja
pierdziele, weź go
zabij i pomóż mi szukać - rzucił drugi, wyrzucając zawartość szafy na podłogę.
Tak naprawdę nawet się nie przestraszyłem. Nigdy nie byłem tchórzem, jak już umierać, to po męsku - bez strachu i błagania.
W tym momencie zauważyłem dziwne zjawisko w cieniu ponad szafą. Zupełnie jakby cienie skumulowały się i uformowały w kształt małego, puszystego ciała. Błysnęły kocie oczy. Rozległ się nie pomruk, a cichy ryk, jaki czasem wydają z siebie gotowe do bójki dachowce. Skok. Kot dopadł głowy ćpuna i machnięciem łapy rozpruł mu gardło. Skok z ciała, osuwającego się na ziemię w stronę mojej twarzy. Odruchowo zamknąłem oczy, skuliłem się i poczułem na policzku dotknięcie sierści. Drugi, który mnie trzymał, bez słowa osunął się na ziemię. Bojąc się ruszyć, stałem pośrodku pokoju z zamkniętymi oczami, a dookoła mnie rozlegały się miękkie kroki czegoś, co kiedyś było moim kotem.
Usłyszałem pomruk zadowolenia i poczułem jak kot ociera się o moją nogę. Zebrałem się w sobie i otworzyłem oczy. Złodzieje byli na miejscu, jeden stara się coraz słabiej zatamować krwawienie z szyi, a koło mnie leży tułów drugiego. Dokładnie, tułów. Głowa człowieka, grożącego mi nożem, leżała tak z metr dalej. Jednak stworzenia, które tak zmasakrowało dwóch dorosłych mężczyzn nie było nigdzie, i tylko kątem oka dostrzegłem blask. Zupełnie jakby ktoś puścił mi oczko zza szafy.
Nie chcę wdawać się tutaj w szczegóły, jak pozbyłem się dwóch ciał z mojego mieszkania. Powiem tylko, że moi sąsiedzi to porządni ludzie, którzy uważają, że każdy powinien pilnować własnego nosa. Po dwóch dniach, kiedy przywróciłem w mieszkaniu porządek, siedziałem sobie na kanapie i oglądałem jakieś głupie show w telejajku. W jednej ręce trzymałem butelkę piwa, natomiast drugą głaskałem zimne ciało mruczącego w zadowoleniu Kota. Kota, który co wieczór wyłaniał się z ciemności. I razem z ciemnością odchodził każdego ranka.
straszne-historie. pl
Edit:wieczorem lub jutro postaram się wstawić trollpastę. Muszę ją jeszcze dokończyć
A wieczorem dodam kolejne pasty-a co mi tam
Użytkownik black96 edytował ten post 10.05.2013 - 15:42