Skocz do zawartości


Zdjęcie

Creepypasty(urban legends)

Creepypasta Opowiadania Telewizja

  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
1611 odpowiedzi w tym temacie

#1231

tomxd.
  • Postów: 8
  • Tematów: 2
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Śmierć Kurta Cobaina

Nie jest to creepypasta ale bardzo zaintrygowało mnie to:

Te wydarzenia, dotyczące śmierci Kurta Cobaina, są wypełnione kłamstwami, przeciwieństwami logiki i niezliczonymi niezgodnościami. Oto tylko niektóre, o których nigdy nie będzie wam powiedziane:

COURTNEY LOVE STAŁA W OBLICZU ROZWODU - Kurt był w trakcie opuszczania Courtney i Seattle kiedy został znaleziony martwy. Courtney wiedziała, że Kurt chciał wycofać się z małżeństwa. Zaledwie kilka tygodni przed śmiercią Kurta, zapytała jednego ze swych pełnomocników o "najpodlejszego, najbardziej złośliwego prawnika rozwodowego" jakiego może znaleźć.

KTOŚ UŻYWAŁ KARTY KREDYTOWEJ KURTA - Kiedy znaleziono ciało Kurta, brakowało jednej z jego kart kredytowych. Ktoś próbował użyć brakującej karty po śmierci Kurta, ale zaprzestał prób kiedy znaleziono ciało.

COBAIN BAŁ SIĘ O SWOJE ŻYCIE - Strzelba znaleziona na miejscu, została zakupiona zanim Kurt wyjechał na odwyk do Los Angeles, a nie po jego ucieczce jak podały niektóre źródła. Strzelba była w pełni naładowana trzema pociskami. Została kupiona i naładowana do obrony, nie do popełnienia smabójstwa. Policja stwierdziła, że nie było czytelnych odcisków palców na strzelbie! Faktycznie nigdy nie sprawdzono odcisków palców na strzelbie aż do 6-tego maja, prawie miesiąc od znalezienia ciała Kurta.To jedna z wielu rzeczy wskazujących na bardzo luźne podejście policji do śledztwa.

NIE BYŁO ŻADNEGO LISTU SAMOBÓJCZEGO!!- Notatka znaleziona na miejscu przez policjantów została natychmiast oznakowana jako "list samobójczy". Raport policyjny twierdzi, że została ona "wyraźnie napisana przez Cobaina do jego żony oraz córki, z wyjaśnieniem dlaczego się zabił". Notatka ta nie była adresowana do żony i córki Kurta i nie mówi niczego o odebraniu sobie życia! Notka ta została napisana do fanów Kurta aby powiedzieć im, że opuszcza on biznes muzyczny. Jest krótki przypis do Courtney i Frances, ale pismo w tych linijkach zostało zakwestionowane przez ekspertów grafologów.

COURTNEY MIAŁA INNĄ NOTKĘ OD KURTA, KTÓRĄ TRZYMAŁA W TAJEMNICY! - Courtney była w posiadaniu drugiej notki znalezionej po śmierci Kurta. NIE POWIEDZIAŁA NIKOMU o istnieniu tej drugiej notatki, aż do czasu kiedy kilka miesięcy poźniej informacja o niej wydostała się podczas wywiady z Rolling Stone Magazin. Ta druga notatka, którą Courtney trzymała w tajemnicy, jasno określa tą pierwszą znalezioną na miejscu śmierci Cobaina. Ta druga notka od Kurta wyraźnie wskazuje, że chciał on opuścić Courtney i Seattle. NIE opuszczał on planety!

COBAIN MIAŁ WSTRZYKNIĘTĄ POTRÓJNĄ, ŚMIERTELNĄ DAWKĘ HEROINY! - Poziom heroiny (morfiny) we krwi Cobaina wynosił 1,52 mg na litr. Wymagało to podania 225 mg heroiny, potrójnej śmiertelnej dawki, nawet dla ekstramalnych narkomanów! W systemie krwionośnym Cobaina znaleziono również Diazepam.

OCZYWISTE PYTANIA:

1.Jeśli Cobain sam sobie wstrzyknął w zamierzony sposób tą zbyt dużą dawkę heroiny, to dlaczego również strzelił sobie w głowę, zostawiając swoją małą córeczkę - miłość jego życia - ze straszliwym obrazem jakim go zapamięta? Dlaczego po prostu nie "zasnąć" z przedawkowania i nigdy się nie obudzić?

2. Jeśli Cobain wstrzyknął sobie potrójną śmiertelną dawkę heroiny, to czy MÓGŁBY unieść strzelbę i strzelić do siebie? Czy nie byłby natychmiast bezsilny? Opierając się na poziomie heroiny (morfiny) we krwi Cobaina, badania wskazują, że Kurt Cobain był natychmiast ubezwłasnowolniony. Nie byłby w stanie unieść strzelby. Nie mógłby pociągnąć tego spustu!

NA DODATEK...

KURT COBAIN NIE BYŁ "ZABARYKADOWANY" WEWNĄTRZ POKOJU JAK POINFORMOWAŁY MEDIA - Stołek, który przypuszczalnie "blokował" drzwi, był akurat ustawiony na przeciwko dwóch par odblokowanych drzwi, które jako jedyne prowadziły na balkon.

KURT COBAIN NIE ZOSTAWIŁ NA WIERZCHU SWOJEGO PRAWA JAZDY DLA UŁATWIENIA IDENTYFIKACJI, JAK PODAŁY MEDIA - Pierwszy oficer policji na miejscu znalazł portfel Cobaina zamknięty, otwarł go aby wyjąć prawo jazdy Kurta i położył aby zrobić zdjęcie.

POMIMO TEGO W CO UWIERZYŁEŚ

Policja i ekspert medycyny sądowej nie mieli prawnych dowodów potwierdzających, że śmierć Cobaina była samobójstwem. Z drugiej strony jest pokaźna liczba dowodów potwierdzających, że Kurt został zamordowany. Oficjalne orzeczenie "samobójstwa" wynikało z pośpiechu sądu, który stworzył autentyczność raportów nazywanych "copycat" (copycat effect - zjawisko zaobserwowane w kryminologii odnoszące się do kopiowania przez przestępców zachowań, które wcześniej poznali z relacji w środkach masowego przekazu. - przyp. tłumacza). Jeśli badasz tą sprawę uważnie, dojdziesz do odkrycia informacji podawanych przez media dotyczących wydarzeń otaczających śmierć Kurta Cobaina, jako bardzo nieścisłych. Po ponad trzynastu latach żadne informacje lub szczegóły zawarte w tej publikacji nie zostały obalone.
  • 0

#1232

Kronikarz Przedwiecznych.

    Ten znienawidzony

  • Postów: 2247
  • Tematów: 272
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 8
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

*
Popularny

Podobnie jak ten wyżej, to mój osobisty tekst - nie pasta, ale może się komuś spodoba :)


Odpowiedni fragment odbicia



Stając przed drzwiami kamienicy, chłopca obleciał ten sam, co zwykle, paniczny strach. Skulił się w sobie i sięgnął małą rączką do klamki, ledwo trzymającej się na przerdzewiałych gwoździach. Drżąca dłoń nie dotknęła jednak zimnego metalu, zatrzymała się kilka centymetrów od niego. Nie chce tam wracać, nie chce słyszeć skrzypiących drzwi, szurania karaluchów po podłogach, trzepotania oderwanych tapet w sąsiednich pokojach. Nie chce wsłuchiwać się w monotonny dźwięk wybijany kroplami wody o przeróżne szklanki, garnki i miednice. Znów zawinie się w kącie w swoje szmaty i będzie się modlił, żeby szybko umrzeć. Ale najgorsze jest to, że kiedy tam wejdzie, kiedy przejdzie przez krótki hol i spojrzy na jedyny nienaruszony przedmiot w całym domu – lustro, znów to zobaczy, znów wrócą wspomnienia, które schował najdalej jak mógł, w najgłębszych zakamarkach swej małej, wycieńczonej duszy. Jest jeszcze taki młody. Nie powinien o takich rzeczach wiedzieć, ani tym bardziej rozmyślać. Powinien mieć mnóstwo przyjaciół i zabawek. Powinien zawsze się uśmiechać, jeżdżąc na rowerku, czy kopiąc małą, gumową piłkę. Powinien tak jak jego rówieśnicy ganiać po podwórkach, tarzać się w błocie i ciągnąć dziewczyny za włosy. A nie rozmyślać o złych rzeczach i żyć w ciągłym niepokoju.
Pierwsza kropla deszczu uderzyła go w nos. Za chwilę kolejna. Spojrzał w niebo i ujrzał szybko przetaczające się ciemne, burzowe chmury. Jeszcze jedna kropla. Wpadła mu do oka. Szybko opuścił głowę, pocierając je. Ponownie wyciągnął rękę w stronę zakrzywionego kawałka metalu, który miał go wprowadzić w labirynt schodów, mieszkań, trzeszczących desek i gołębi przelatujących tuż nad głową. Zawsze dzielił się z nimi ostatnimi kawałkami chleba, jakie zdążył wyskrobać z piekarni, zakradając się chyłkiem pod tylne drzwi. One były jego jedynymi przyjaciółmi. Ich gruchanie, co wieczór usypiało go i budziło, co ranek. Czasem, kiedy nie miał, co robić i siedział w kącie na zimnej, mokrej podłodze, pragnął być takim gołębiem. Latać wysoko na niebie, gruchać i nie przejmować się niczym prócz kilku okruszków jedzenia i kilku kropel wody. Ale to szybko mijało. Musiał żyć jako człowiek, tak zostało mu to przydzielone i nie miał na to wpływu. Zawsze, kiedy wychodził i wchodził starał się nie patrzeć na to przeklęte lustro. Zgromadzone w nim były całe negatywne emocje tego domu i ludzi w nim kiedyś zamieszkujących. Nie rozumiał tego zjawiska. Ale cóż, miał dopiero 12 lat.
W pewnym momencie chciał już odwrócić się na pięcie i odejść stamtąd jak najdalej. Ale decyzja została już podjęta i nie było odwrotu. Pomacał w kieszeni przedmiot, który udało mu się dziś podwędzić rzeźnikowi.
Zaczynało naprawdę mocno padać i nie chcąc się przeziębić, musiał wejść do środka.
Zebrał się w końcu na odwagę i nacisnął klamkę. Kiedy przechodził przez próg owionął go chłód i poczuł nagły atak samotności? Rozejrzał się po dużym holu. Zawinął mocniej w bezkształtną masę szmat, które były jego jedynym ubraniem. Z lewej strony klatki schodowej jak zwykle leżały stare kartony, pożółkłe gazety, które przeczytał już setki razy, a które teraz służyły już tylko grzybowi porastającemu je i wspinającemu się powoli po ścianie. Po prawej stronie minął zniszczone drzwi mieszkania numer 4. Cały czas szedł slalomem, by jak najmniej brudzić sobie buty, a właściwie stopy, bo ciężko nazwać to, co na nich miał butami, ptasimi odchodami, którymi zaściełana była cała podłoga. Podszedł do schodów i spojrzał w górę. Zobaczył ten sam widok, który widział tysiące razy. Brudne, również obsiane odchodami kamienne stopnie, ledwo trzymające się poręcze i gdzieś w górze stary żyrandol, opuszczony już maksymalnie na drucie wiążącym go z sufitem. Wchodząc na swoje drugie piętro, zawsze zastanawiał się, kiedy żyrandol urwie się i roztrzaska do reszty na dole.
Kiedy pokonał już wszystkie schodki i postawił stopy na zimnej podłodze holu na drugim piętrze zatrzymał się. Przed nim po obu stronach wąskiego korytarza znajdowały się cztery pary starych, spleśniałych, i na wpół zeżartych przez robactwo, drewnianych drzwi. Dywan, który kiedyś był zapewne dosyć ładny, teraz wyglądał jak jęzor jakiegoś potwora, gnieżdżącego się w ciemnym końcu korytarza. Pełno było na nim wszystkiego: strzępów gazet, ubrań, jakieś buty. Ciężko byłoby znaleźć, choć jeden czysty fragment „tkaniny”, żeby zobaczyć, jaki miała kiedyś wzór.
Powoli ruszył korytarzem. O jego stopy ocierały się małe, pokryte futrem zwierzątka. Przechodząc obok mieszkania z numerem17 zobaczył pod jego drzwiami zestaw starych puszek po konserwach, fasoli i czymś jeszcze. Wyblakłe, pożółkłe naklejki informowały o zawartości każdej z nich. Ciekawe, co znajdowało się w nich teraz? Nie chciał wiedzieć.
Wreszcie dotarł do swoich drzwi. Stara, wyblakła i pognieciona tabliczka, wisząca już na jednym tylko gwoździu widniała nad jego głową.
„C.S. Winston”
Rodzice.
Po policzku spłynęła mu mała, słona łza. Szybko ją otarł i sięgnął do klamki. Ale w tym momencie okno, które znajdowało się tuż obok jego drzwi, przesłonił czarny kształt. Chłopcu wydawało się, że to jakiś ptak, ale jakie latające stworzenie może tak zasłonić całe okno? Nie znał takiego...
Wrażenie trwało tylko chwilę, gdyż czarny kształt szybko zniknął, znów wpuszczając do holu światło. Chłopak przysiągłby, że widział dwie, czerwone plamki w tej czarnej masie.
Był zmęczony, od dawna nie jadł ciepłego posiłku. Może ma jakieś przywidzenia. Spojrzał na drzwi do swojego mieszkania. Wyglądały fatalnie, jak wszystko w tym budynku. Na dole i górze, woda i wiatr wypaczyły je tak, że światło z wewnątrz wypływało i łączyło się z tym na korytarzu. Zamek był do reszty zardzewiały a na klamce, tylko w jednym miejscu pozostał ślad po farbie. Nacisnął ją, drzwi zaskrzypiały i otworzyły się lekko. Za chwilę poczuł opór. Jak zwykle. Woda wypacza wszystko. Nie uniknęły tego klepki podłogi i podniosły się, jakby chcąc wspiąć się na drzwi. Tylko, po co? A może wyciągały się tylko w niemym geście tęsknoty. Może ktoś mógłby je stamtąd zabrać?
Jego umysł potrafił wytwarzać najróżniejsze, najprzedziwniejsze historie. Teraz powstała ta o dręczonych drewnianych panelach podłogowych.
Pierwsze, co zobaczył wchodząc do mieszkania, było lustro. Przeklęte, wielkie, pozłacane, włoskie lustro. Ojciec przywiózł je kiedyś z jednej ze swoich licznych wypraw do Włoch w sprawie pracy. Nigdy jej tam nie dostał. Nigdy w ogóle nie dostał żadnej stałej pracy. Ciągle przynosił do domu resztki tych marnych groszy, których nie udało mu się utopić w kolejnych szklankach wódki. Matka nie piła. Ale za to narkotyzowała się. Zaczęła jeszcze, kiedy mały był u niej w brzuchu. Po jego urodzeniu nie wystarczały jej miękkie narkotyki. Trawkę paliła jakby to był zwykły papieros. Sięgała więc po coraz to twardsze narkotyki. Zaczęła miewać halucynacje i mary, którymi z czasem zaraziła dziecko.
Nie żyli od trzech lat. Nie widział jak umarli. To znaczy, nie widział pierwszego razu. Potem obraz ich śmierci pojawiał się przed jego oczyma ilekroć spojrzał w lustro. Musiał stanąć w odpowiednim miejscu. W jednym jedynym punkcie zniszczone podłogi, dwa kroki od drzwi frontowych i pół stopy od drewnianej szafki na buty. Kiedy w tym miejscu podniósł wzrok na lustro, widział jak ojciec zakrada się do łóżka matki którejś nocy, mamrocząc coś pod nosem. Matka wykręca się, spazmatycznie łapiąc oddech, zapewne uciekała we śnie przed jakimiś potworami, które czasami jemu także się objawiały. Nie koniecznie we śnie...
Ojciec wyjmuje z tylnej kieszeni spodni nóż kuchenny i zataczając się sięga do gardła matki. Po chwili nikt już się nie szamocze ani nic nie mówi. Z gardła kobiety powoli wycieka życie. Ojciec wyrzuca nóż za okno i wychodzi z pokoju i z domu.
Potem chłopak dowiedział się, że tego samego wieczora, jego ojciec zginął pod kołami ciężarówki z meblami. Wybiegł prosto pod jej koła. Ale jemu nikt nie musiał tego mówić. Widział to już wtedy kilka razy. W lustrze.
Tak jak widział dziewczynę spod 5, pannę Crets, którą pewnego wieczora napadło i zgwałciło trzech wysokich mężczyzn. Malec stał wtedy przed lustrem i krzyczał w nie, aby uciekała. Wiele razy zdarzało mu się zemdleć przed lustrem. Te widoki wymieszane ze wspomnieniami i makabrycznymi wizjami, jakich doświadczał przez lustro, doprowadzały go na skraj szaleństwa. Przecież był taki młody.
Praktycznie cały czas bolała go głowa. Czasami tak bardzo, że mógł tylko leżeć i płakać. Zapewne tak samo bolała głowa pana Timbury’ego, kiedy wykryto u niego guza mózgu. Ile to razy chłopiec widział przez lustro, jak przez wiele godzin w ciemnym pokoju w mieszkaniu numer 11 porusza się jedynie kołdra, przykrywająca grubego pana Timbury’ego. Aż w pewnym momencie przestała się unosić i opadać. Kolejna igła dźgała wtedy mózg i serce małego chłopca. Były już podziurawione jak sita. Albo jak pan Smith, który zginął w czasie napadu na bank. Miał nieszczęście tam pracować i podczas rabunku, postanowił zagrać bohatera. Skończyło się na 73 dziurach na całym ciele. To było na pokaz. Nigdy nie złapano złodziei.
To wszystko, te wszystkie makabryczne, niesamowicie smutne i męczące myśli, kotłowały się w małym umyśle dwunastoletniego dziecka. Nie myślał już o zabawie, nie myślał nawet o jedzeniu. Tylko to ciągle krążyło wśród jego szarych komórek. Śmierć. Zabójstwa. Morderstwa. Przemoc. Był tym wypaczony. Cały jego środek był zbitą masą zła, jakie jego oczy widziały za pośrednictwem lustra przez te kilka lat nędznego życia.
Ale postanowił już. To się skończy. To się skończy już niedługo. Może wtedy będzie mu lepiej. Może odnajdzie bratnią duszę i w końcu zacznie się śmiać.
Sam dziwił się sobie, że nie wpadł na to wcześniej.

Gdyby do przedpokoju mieszkania chłopca weszła postronna osoba, również pierwszym, czym zajęłyby się jej oczy, byłoby podziwianie pięknego, włoskiego lustra zdobiącego jedną ze ścian.
Nie zauważyłaby nagiego muru ze strzępkami wyblakłej odklejonej tapety.
Nie widziałaby jaśniejszych plam, w miejscach gdzie kiedyś wisiały obrazy.
Nie słyszałaby cichych jęków, skrzypnięć i zawodzenia desek podłogi, o podniesionych wodą, postrzępionych końcach.
Może postawiłaby teczkę lub torebkę na starej, dębowej szafce z dwoma długimi szufladami, znajdującej się pod lustrem.
Nie zauważyłaby jej własnego cienia, wyłaniającego się z korytarza, po długich, wyczerpujących zabawach z ostatnimi promieniami gasnącego słońca.
A może z pierwszymi??
Nie zauważyłaby czternastu cichych, smutnych cieni stojących w pokoju jadalnym i patrzących na nią pustymi oczodołami smutku. Ich głowy są lekko przekrzywione, a ręce zwieszają się bezwładnie wzdłuż ciał.
Widziałaby tylko złoto-świecącą bramę do cudownego świata, w którym ona jest pierwszoplanową postacią i głównym bohaterem.

Z pewnością nie zauważyłaby również, rozmytego czasem, odbicia chłopca przykładającego sobie ostrze małego nożyka harcerskiego do przegubu lewej ręki.
Nie zauważyłaby dwóch mokrych linii, biegnących od obojga oczu do kącików ust.
Biegnących przez bladą, suchą twarz samotnego dziecka.
  • 11



#1233

Katz.
  • Postów: 6
  • Tematów: 1
  • Płeć:Kobieta
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

*
Popularny

Moja pierwsza pasta. Bądźcie wyrozumiali. ;)


OBSESJA

Razem z mężem uznaliśmy, że nazwiemy ją Katarzyna. Wszystko było już przygotowane na jej przyjście na świat. Pokoik pięknie odmalowany na jasno różowy kolor, nowe białe meble, nawet panele położyliśmy. Do porodu został miesiąc. Nie mogłam się doczekać, gdy w końcu będę mogła wziąć ją na ręce, przytulić, nakarmić... Pewnego deszczowego dnia obudziłam się z okropnym bólem. Od razu wiedziałam, że to ten dzień. Mąż szybko zawiózł mnie do szpitala. Poród przebiegł dość szybko, bez żadnych problemów. Pamiętam moment, gdy po raz pierwszy wzięłam ją na ręce. Nie płakała, nie wierciła się, po prostu wpatrywała się we mnie swoimi wielkimi, piwnymi oczami. Byłam taka szczęśliwa jak jeszcze nigdy.
Minęły cztery lata, coraz bardziej się martwię o Kasie. Z dnia na dzień byłam coraz bardziej pewna, że z moją córką dzieje się coś złego. Zachowywała się bardzo specyficznie. Zaczęło się od tego, że obdarła swojego ulubionego misia z materiału, zostawiając tylko kupę wymiętolonej waty ze środka. Tak samo robiła z innymi zabawkami, natomiast ich "skóry" zakładała na siebie w formie np. rękawiczek lub skarpetek. To jeszcze nic, Kasia całymi dniami siedzi w swoim pokoju "tworząc", nie chce nawet wyjść, aby zjeść i napić się. Za każdym razem, gdy przynoszę jej jedzenie, patrzy się na mnie takim dziwnym wzrokiem, milcząc. Powiedziałam o tym mężowi, który całymi dniami bywał w pracy i nie miał o niczym pojęcia - wyśmiał mnie. Uznał, że jestem zmęczona i coś sobie wymyślam. Zdenerwowałam się trochę. Następnego dnia rano, gdy wstałam wcześnie, aby przygotować śniadanie dla Kasi, usłyszałam jakieś głosy dochodzące z przedpokoju. Podeszłam i zauważyłam mojego męża rozmawiającego z jakąś kobietą w drzwiach. Nie zdążyłam zapytać o co chodzi, gdy ten oznajmił mi, że zatrudnił opiekunkę, abym mogła trochę odpocząć. Oburzyło mnie to. Ja jestem matką Kasi i ja się będę nią opiekować. We dwoje jednak przekonali mnie, że taka krótka przerwa dobrze mi zrobi, zadbam o siebie, może jakieś zakupy, albo spotkanie ze znajomymi... Zgodziłam się tylko na tydzień. Po wyjściu poinformowałam Marię jak ma się zajmować Kasią. Na koniec dodałam, że jest dosyć specyficznym dzieckiem. Maria uśmiechnęła się oznajmiając, że da sobie radę i żebym się nie martwiła. Umówiłyśmy się, że zostanie z Kasią do godziny 18, a ja w tym czasie wybiorę się na zakupy.
Dochodziła godzina 16, gdy ja z uśmiechem od ucha do ucha i czterema torbami pełnymi zakupów weszłam do domu. Maria siedziała w gościnnym pokoju na kanapie. Wyglądała na jakąś przygnębioną. Podeszłam i zapytałam czy wszystko w porządku i czy Kasi nic nie jest. Kobieta oznajmiła, że wszytko w porządku i, że się spieszy. Zdziwiło mnie to, że tak szybko wybiegła. Uznałam, że może miała gorszy dzień, po czym poszłam do pokoju Kasi. Jak zwykle siedziała na łóżku, przy zgaszonym świetle, . Zapytałam jak sprawowała się Maria, lecz ona jak zwykle milczała. Położyłam jej na biurku herbatę, po czym wyszłam.
Tak samo wyglądały kolejne dwa dni, lecz trzeciego dnia było coś nie tak. Po wejściu do domu, zastałam Marię już w drzwiach. Nerwowym tonem oznajmiła mi, że nie będzie się już zajmować Kasią i szybko wyszła. To było bezczelne! Nawet nie zdążyłam jej zapłacić na dzisiejszy dzień. Nagle na ziemi zauważyłam bransoletę Mari. Szybko wychyliłam się za drzwi, krzycząc, że jej wypadła. Wróciła się. W momencie, gdy wyciągnęła rękę, zauważyłam na niej rany i zaschniętą krew. Nie wiedziałam o co chodzi... Maria tylko spojrzała na mnie zimno. Od tamtego dnia zmieniło się wszystko...
Kasia ma dziś 16 urodziny. Niestety nie mogę złożyć jej życzeń, wręczyć prezentu... Od roku moja córka nie mieszka z nami. Nie chcę o tym mówić... Po prostu wynajęliśmy jej kawalerkę na drugim końcu ulicy. Nigdy nie sądziłam, że matka może aż tak bać się swojego dziecka... Wspomniałam Wam wcześniej o tym co robiła ze swoimi zabawkami... Jak byście zareagowali jak bym Wam powiedziała, że teraz to samo robi z ludźmi? Próbowała skrzywdzić nawet mnie. To jest obsesja. Ludzie z okolicy skarżą się, że z jej mieszkania czuć okropny zapach gnijącego ciała. Czasem zastanawiam się czy nie poinformować o tym policję. Jednak nie jestem jeszcze na to wystarczająco silna. Obecnie jedyne co mi pozostaje to wpatrywać się w nią po nocach, jak wlecze te zakrwawione ciała do swojego domu by następnie obedrzeć je ze skóry, z której stworzy swoje kolejne dzieło. Codziennie modlę się, aby to wszystko się skończyło, aby jej obsesja się skończyła, oraz aby mój mąż, który teraz jest już pewnie w niebie, czuwał nade mną. Bardzo żałuję, że to wtedy on z nią został, gdy ja pojechałam do rodziny.
  • 9

#1234

Kronikarz Przedwiecznych.

    Ten znienawidzony

  • Postów: 2247
  • Tematów: 272
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 8
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Powłoki


Uczucia strachu i rozterki, śmiech, płacz, strata, żal i rozgoryczenie zbudowały go i nadały mu formę w jakiej stoi dziś przed Twymi oczyma. Nie zmieniony, nie naruszony. Nie dotyczy go czas ani miejsce. Po prostu jest. Był i pewnie będzie. Chyba, że któreś z nas znajdzie wyjście lub nastąpi upragnione czasem spotkanie.

Stary, zniszczony, skąpany w cieniu ogromnych topoli i prastarych dębów, których korzenie sięgają środka ziemi stoi niewzruszony na wzgórzu i w dolinie.
Od wieków niezamieszkały, to znaczy można powiedzieć niezamieszkały…

Przebywają tam bowiem dwie postaci. Ty i ja. A właściwie nie tyle my, co nasze powłoki uczuć. Snują się po korytarzach, zaglądają do pustych pokoi, przystają na chwilkę w altanach, na balkonach i tarasach.
Dom jest ogromny. Jego niezliczona ilość drzwi, okien, szarych, odzianych w wypłowiałe dywany korytarzy, których ścienne lampiony błyszczą z daleka i z bliska, i zza rogu jak kocie oczy w buszu. Jego zegary, każdy wybijający inną godzinę. Obrazy w drewnianych, rzeźbionych ramach przedstawiające ludzi, którzy na małych i dużych stopach, przemykali kiedyś po rzeczywistym świecie.
Nigdy się nie spotkaliśmy, choć do tego dążymy. To znaczy można powiedzieć, że dążymy…
Każda nasza kłótnia, ostrzejsza wymiana zdań, złe spojrzenie tworzy kolejne drzwi, kolejne ciemne, zasnute pajęczynami zakamarki, w których kryje się samotność i nieuchronna zagłada uczucia, które tli się w nas, jak mały ogień w starym, kamiennym kominku. Szczapami drewna, które go podtrzymają jest miły uśmiech, pochwała czy szybko czy tez wolno skradziony namiętny pocałunek. Wtedy to ogień wybucha, rzucając wokoło snopami iskier, pieszcząc cienie absolutnie czarnego pokoju i spychając To jeszcze dalej, w jakiś kąt, skąd łypie i czyha na spięcie pomiędzy nami. Wtedy też otwierają się i zamykają na zawsze jedne z drzwi. Za nie, nie trzeba będzie zaglądać. Czasem jest to okno, innym razem balkon, na który dla lepszego widoku, nie trzeba będzie już wychodzić. To nas zbliża. Pochłania fragment ciemności i osłabia To.
Niekiedy do domu wdziera się wiatr. Trzaska okiennicami, przekręca obrazy, a po jego liźnięciach, cienie ognia na ścianach, pełzają po coraz to nowych miejscach. Zniszczone, podziurawione, nieudolnie zszyte z nudów i smutku firanki powiewają w jego rytm.

Czasem, kiedy trafię na ciemny, nie oświetlony korytarz, a dzieje się to przeważnie kiedy zaczyna się burza, w ‘malutkich dniach’ widzę na ścianach przemykające, klęczące, idące i stojące cienie. To wyschnięte, przyklejone powłoki uczuć innych. Tych, którzy byli tu przede mną, przed nami, a którym się nie udało, ale walczyli do końca.

A trzeba wiedzieć, że końcem jest chwila kiedy ogień w kamiennym kominku zagaśnie i ciemności pokoju nie rozświetla już nawet promyk, mała iskierka nadziei. Koniec jest wtedy, kiedy otwierają się drzwi tego pokoju. Kiedy To, wygłodzone i złe, może ruszyć na żer po pustych korytarzach, pokojach i zaułkach starego domu.

Spotkaliśmy się. To...to...nie potrafię opisać uczucia jakie mi wtedy towarzyszyło. To była euforia, szczęście, wszystko przestało się liczyć kiedy patrzyłam na Ciebie. Mimo, iż byłaś tylko niewidzialnym całunem, który okrywał Twoją rzeczywistą postać, to dla mnie byłaś najpiękniejsza. Stałem jak zauroczony. Nie docierało do mnie, że to już koniec. Koniec…
Nie wiem co musiało się stać w rzeczywistości, że do tego doszło. Przyzwyczaiłem się już do tej wszech ogarniającej samotności i nieustającej tęsknoty. Kiedy ja wybuchałem w środku widmowego ciała tęczą uczuć i powoli wyciągałem swą przeźroczystą, zwiewną, rozmywająca się w świetle pochodni dłoń do Ciebie…Ty podniosłaś swoją. Za Twoimi plecami coś się poruszyło. Jakiś cień. Ale ogromny…nie mógł być Twój…niee…

Ostatni raz spojrzał na Jej rzeczywisty dom. Uderzyła go kolejna fala wspomnień. Gdzie nie spojrzy, czego nie usłyszy, czy jakiego zapachu nie wyczują jego nozdrza, wszystko sprowadza myśli do jednego. Do chwil spędzonych z Nią. Kiedy pomyśli sobie, że już nigdy na niego nie spojrzy namiętnym wzrokiem, że nie poczuje Jej zapachu, nie zje z Nią razem kolacji i nie wybierze się na długi, letni spacer, rozświetlany migotliwym blaskiem latarni i zachodzącego słońca, ogarnia go przerażenie i niewypowiedziany smutek. Wszystko każe mu wrócić. Spróbować jeszcze raz. Ale to mija szybciej z każdym atakiem. Do głosu dochodzi rozum, który uporczywie powtarza: „to koniec! koniec…”.

Kiedy odjeżdża z Twojego miasteczka, płacze, łzy ciekną mu po policzkach i rozbijają o spodnie. Pogoda zaczyna się psuć. Zbierają się burzowe chmury. Pierwsze krople deszczu rozbijają o szybę. Niebo płacze. On płacze. Koniec. Nie zauważa nawet, że w cieniu jednego z dębów, rosnącego wzdłuż alei, przy której Ona mieszka stoi jakaś postać. To znaczy można powiedzieć, że to postać. Raczej przypomina ducha. Lekko rozmyte kontury, niewidoczna twarz, ręce wiszą wzdłuż ciała. Koniec.

Gdybyś w tej chwili spojrzał w stronę swojej powłoki uczuć, uwolnionej ze starego domu, zobaczyłbyś i na jej przeźroczystym, rozmazanym obliczu, łzy.
Gdybyś spojrzał sekundę później, ujrzałbyś ją sunącą bezszelestnie w powietrzu wzdłuż żywopłotu kolejnych posesji. Koniec postoju. TO zbliża się już do zakrętu…


Jest jeszcze filmik, który mnie osobiście wbił w fotel na długie minuty. Idealnie wpasowuje się w mój ulubiony rodzaj strachu...
Nie wiem czy już było, jeśli tak to wybaczcie, jeśli nie to rozkoszujcie się...

http://http://www.youtube.com/watch?v=XpURRW80LnM

Użytkownik HPLovecraft edytował ten post 01.06.2013 - 21:17

  • 2



#1235

Kavi.
  • Postów: 61
  • Tematów: 5
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

*
Popularny

[Opowiadanie jest jedynie wyobraźnią autora i nie ponosi on konsekwencji za spowodowane przez nie zgony.]

Sens
Autor: Patryk Kawa (własnego autorstwa)

Otworzył oczy wybudzony z lekkiego, jednak odprężającego i spokojnego snu, cichym ale jak bardzo nieprzyjemnym dla ucha dźwiękiem budzika. Nie byłoby w tym odgłosie nic złego, gdyby nie fakt, że przerywał on odpoczynek i piękny sen, który zdążył wylecieć mu już z głowy. Przed powiekami przemykały mu tylko poszczególne sceny z ostatniego snu tej nocy.
Jak zwykle, nie pamiętał na którą godzinę nastawił budzik w dzień wolny od pracy, dlatego sięgnął po swój zegarek, który towarzyszył mu już od kilku lat. Zdejmował go jedynie do snu i kąpieli. Wskazówki drgające nad tarczą oznajmiły mu, że jest kilka sekund po dziesiątej trzydzieści. Westchnął, przeczesał dłonią włosy i z zegarkiem w ręku ruszył w stronę łazienki by zacząć poranną toaletę. Odłożył go tam na półce, umył zęby i wszedł do kabiny prysznicowej by wziąć szybką kąpiel.
Z wilgotnymi włosami, zegarkiem już na ręce wszedł do kuchni i zaparzył sobie mocną kawę w ulubionym kubku. Już miał podnieść naczynie do ust, lecz zamiast tego spojrzał w czarną, nie zabieloną mlekiem ciecz.
Po co to wszystko? - Zadał sobie pytanie w tylko sobie znanych myślach. Po co w ogóle rusza się z łóżka. To pytanie nękało go już od bardzo długiego czasu a zastanawianie się nad nim nie należało do rzeczy przyjemnych, które robiłby chętnie w wolnej chwili.
Niby musiał zrobić zakupy, miał umówione spotkanie ale pytanie nie nurtowało go w tak błahych kwestiach. Zastanawiało go to, po co w ogóle robi cokolwiek, skoro i tak za kilkadziesiąt lat umrze? Dla niektórych sensem życia była nauka - pogłębianie swojej wiedzy przez całe życie. Ale po co to, skoro tą wiedzę się straci. Dla innych znowu sensem była zabawa. On jednak również w tym nie widział niczego atrakcyjnego. Po co się bawić, skoro nie będzie to i tak trwać wiecznie. Dla jeszcze innych ludzi sensem było bogacenie się. Ale na co gromadzić majątek, jak ze śmiercią się go utraci, tak jak to jest w przypadku wiedzy czy wspomnień.
Zastanawiał się również, co może dziać się po śmierci. Czy tak naprawdę nic nie ma? Jego ciało ********* jakieś tłuste glizdy a jego myśli, uczucia i cała reszta - przepadną? Prosto mówiąc, czy to wszystko co robi, co już przeżył... Czy to pójdzie się od tak ***? Nie mógł do końca w to uwierzyć.
Zamknął oczy a usta zamoczył w kawie starając się odgonić wszelkie myśli i tylko delektować tym pysznym smakiem. Postanowił postarać się dziś tym wszystkim nie przejmować, iść na zakupy a później na zaplanowane spotkanie.
Jednak i na spotkaniu jego głowę targały różne myśli. Różne, jednak wszystkie krążyły dookoła tego samego. Sensu życia, śmierci i tego co po niej. Nie wytrzymywał. Miał w głowie głównie to od kilku miesięcy. Sądził, że myśląc o tym przez następną część życia zwariuje. Chciał się w końcu przekonać, co tak naprawdę jest później i czy życie ma jakikolwiek sens. Nie znał jednak nikogo, kto mógłby mu na to odpowiedzieć.
Przeprosił siedzących obok znajomych, chciał stąd jak najszybciej wyjść. Usprawiedliwił się złym samopoczuciem. Po wyjściu z baru czym prędzej ruszył do domu znajdującego się ulicę dalej. Nie wiedział jeszcze sam co planuje, chciał być po prostu w domu.
Gdy w końcu się tam znalazł, od razu ściągnął kurtkę i ruszył do łazienki. Przemył twarz zimną wodą, miało to pomóc odgonić wszelkie złe myśli. Spojrzał na swoje odbicie w lustrzę jednak jego uwagę przykuło coś innego niż odbicie twarzy. Mianowicie, odbicie leżącej niedaleko maszynki do golenia. Wzrok przykryła mu mgła, która była zapewne wytworzona jedynie przez jego mózg na skutek powolnego wariowania od drażniących myśli.
Sięgnął po maszynkę jednorazową, bez namysłu złamał ją na pół i wyjął ostrzę kalecząc się przy tym. Oparł się o ścianę i zsunął się powoli w końcu lądując na ziemi. Wzrok przeniósł na wewnętrzną stroną ręki na której jak zwykle był zegarek bezbłędnie odmierzający czas. Ostrzę które przed chwilą zdobył z maszynki przyłożył do ręki tuż nad paskiem zegara. Przycisnął je do skóry, pojawiła się pierwsza kropla krwi. Szybkim ruchem pociągnął dłoń trzymającą narzędzie do góry robiąc przy tym szramę na całą długość przedramienia. Poczuł jedynie mocne szczypanie i krew spływającą po ręce. Zamknął oczy.
Czerń. Wszędzie czerń, nic więcej. Widział to, jednak wydawało mu się, że go tutaj nie ma. Nie widział swojego ciała, nie mógł go też dotknąć. Całkiem jakby był go pozbawiony. Również nie czuł już nic, żadnego bólu. Wydawało mu się, że jest jedynie samymi oczyma. Pamiętał jednak co przed chwilą zrobił, pamiętał też resztę życia.
Jednak nie było to jedyną rzeczą którą pamiętał. Przypomniało mu się również to miejsce, był pewny, że przynajmniej raz już się tu znajdował. Wiedział już co zaraz nastąpi. Po chwili - chwili dla niego, a dniach lub nawet latach dla ludzi żyjących - znalazł się całkowicie gdzie indziej.
Słyszał płacz. Płacz dziecka, jednak ten płacz...Ten płacz należał do niego. Wszystkie wspomnienia zniknęły, jak i z poprzedniego życia tak i z nicości.

wulgaryzmy2.gif
/Connor


  • 7

#1236

black96.
  • Postów: 86
  • Tematów: 1
  • Płeć:Kobieta
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

Potworki, ostatnio nic nie wrzucałam, bo nie miałam dojścia do komputera. Ale od dzisiaj będę nadrabiać :)
Tymczasem łapcie 2.część "Kaplicy". Tradycyjnie w razie wystąpienia wulgaryzmów, proszę o poinformowanie mnie o tym :)

Kaplica cz.2
Mimo nasilającego się deszczu i wiatru szli powoli, jakby bali się, że szybsze tempo może zdradzić ich obecność w tym miejscu. Tak, ale komu? Z tego, co widzieli, cmentarz był opustoszały – tego dnia wyjątkowo szybko zrobiło się pusto, bowiem już około godziny dziewiętnastej. Najprawdopodobniej odpowiedzialny za to był wał chmur, niczym armia starożytnych wojowników ruszających na wojnę napływający z zachodu. Po obu stronach asfaltowej drogi mieli nieskończone rzędy nagrobków – jedne bardziej zadbane, inne mniej. Rozjaśnione zniczami i całkiem puste, na których znajdował się przy odrobinie szczęścia wazon ze zwiędłymi kwiatami i jeden, lub dwa znicze bez wkładów. No i oczywiście – niemal na każdym mozaika z mokrych liści. Wiatr poruszał drzewami, ich cichy lament unosił się nad cmentarzem zupełnie jak niewidoczne opary mgły nad ziemią.
Doszli do jednego z kilku ogromnych krzyży. Na cmentarzu było ich kilka… naście? Michał nie wiedział, przypuszczał jednak, że ich liczba nie przekracza dziesięciu. Zawsze znajdowało się pod nimi co najmniej kilkanaście zniczy. Przy tym znajdowała się tablica upamiętniająca śmierć Polaków pomordowanych na Syberii, pod którą też były znicze. Mijając go, przystanął na chwilę, skłonił głowę, po czym ruszył dalej. Marta wykonała subtelny znak krzyża, Marcin się skłonił a Mariusz przeszedł obok niego obojętnie.
Wydawać by się mogło, że ten drobny znak czci napełnił Michała odwagą - przyspieszył kroku, zrównując się z innymi. W jego sercu powoli, nieśmiało zakwitał spokój. Jak kwiat róży rozwijający się na nawozie z krowiego łajna. Oczywiście, o ile to możliwe.
Nie wiedział, że jego przyjaciele czują się podobnie, zupełnie, jakby Ktoś nad nimi czuwał. Duch Święty? Cóż, całkiem możliwe.
Doszli do rozwidlenia – mogli dalej iść prosto, na drugi koniec cmentarza (mijając kaplicę katolicką, która, mimo iż zadbana, w jakiś niepojęty napawała każdego z nich nieopisanym lękiem), lub skręcić w alejkę po prawej stronie. Aby dotrzeć do właściwej kaplicy, skręcili w prawo. Teraz widzieli jedynie jej zachodnią ścianę, jednakże już robiła wrażenie.
Kaplica parafii ewangelicko – augsburskiej była budynkiem w kształcie prostokąta z przybudówką na jej północnej ścianie. Dach był spadzisty, tuż nad drzwiami znajdowała się kamienna iglica, na szczycie której królował stalowy krzyż grecki. Pod nim, znajdowało się swoiste „okienko” posiadające uchwyty na niewielki dzwon, który zapewne znajdował się tam w czasach świetności kaplicy. Teraz zostały po nim jedynie stalowe uchwyty.
Drzwi były dębowe – drewno wciąż, mimo znacznego upływu lat, wydawało się solidne. Po obu stronach wrót, na wysokości około dwóch metrów znajdowało się po jednym, niewielkim, okrągłym okienku. Krystaliczna struktura szkła sugerowała jednak, iż służyły one jedynie do wpuszczania światła do wnętrza.
Na bocznych ścianach budynku były po trzy, wysokie okna zakończone łukiem. Szyby miały zwykłe, przejrzyste szkło. Całość była zbudowana z czerwonej cegły, jedynie kolumny wbudowane w kaplicę świadczą o tym, iż kiedyś były żółte – teraz, nieustannie pożerane przez czas, stają się białe.
Na malutkiej kolumience, po lewej stronie od drzwi wisiała biała tabliczka z napisem:

KAPLICA
Parafii ewangelicko - augsburskiej

Przyjaciele stanęli przed wejściem. Pięciu ludzi, samotnych, niemalże w sercu mrocznego cmentarza. Cmentarza, który liczył sobie grubo ponad sto czterdzieści lat. Początkowo był to cmentarz wyznania hebrajskiego, przeznaczony do pochówku wiernych z tegoż wyznania. Jeśli wierzyć specom od odczytywania zmurszałych nagrobków, to pierwszy pochówek miał miejsce w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym czwartym.
Przed zlikwidowaniem cmentarza (jak widać później wybudowano go na nowo, lecz w nieco innym miejscu niż poprzednio), czyli mniej więcej po roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym, odbyły się ostatnie trzy pogrzeby, jednakże z braku tablic nagrobkowych, groby te nie zostały zidentyfikowane.
Ogólny wygląd cmentarza nie przedstawiał się najlepiej – ogrodzenie było w średnim stanie, a sam teren cmentarza, w chwili złożenia wniosku o likwidację, był niezadbany: nagrobki zdewastowanie niemal w stu procentach, zarośnięty poprzez bujne drzewa i krzewy. Ani domy przedpogrzebowe, ani kostnice nie były ulokowane w jego pobliżu.
Ekshumowano z niego jedynie sto pięćdziesiąt zwłok – zostały one powtórnie pochowane na cmentarzu znajdującym się w odległości około dwustu metrów.
Ostateczny rozbiór miał miejsce siedemnastego stycznia, tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku.

Mariusz jako pierwszy otrząsnął się z odrętwienia i podszedł do drzwi. Oczywiście były zamknięte, ale on wolał mieć całkowitą pewność. Chwycił prawą dłonią starą klamkę – przez ułamek sekundy wydawało mu się, że słyszy jej cichutki, bolesny wrzask, który zamilkł, gdy zacisnął na niej palce. Wziął głęboki oddech i… nic. Kaplica była zamknięta.
- Zamknięte – rzekł odwracając się do reszty.
Michał skinął głową i ruszył w stronę żywopłotu. Pozostali poszli za nim. Przeszedł przez wąskie przejście tuż przy samej kaplicy i znalazł się na niewielkim trawniku. Podszedł do okna. Wewnątrz panował nieprzenikniony mrok. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, lecz tylko na chwilę.
- To w jaki sposób wejdziemy? – spytała Paula.
Michał nie odpowiedział, zaczął natomiast rozglądać się wzdłuż linii żywopłotu. W pewnej chwili podbiegł do miejsca, w którym żywopłot skręcał po kątem prostym i wyciągnął z niego ciemny plecak. Widząc zdziwienie na twarzach przyjaciół, rzekł:
- No co, przygotowałem kilka rzeczy… parę dni temu… - i rozbrajająco się uśmiechnął.
Uklęknął pod oknem, rozpiął plecak i wyciągnął z niego pół cegły. Wyprostował się i delikatnie, lecz z uczuciem uderzył w szybę, która, była podzielona na mniejsze listewkami. Rozległ się cichy trzask, po czym usłyszeli, jak odłamki szkła wpadają do środka. Michał włożył rękę przez nowo powstałą dziurę i z lekkim trudem otworzył okno od wewnątrz. Otwierało się na zewnątrz, więc musiał pomóc sobie drugą ręką. Świeże powietrze niemal ze słyszalnym świstem wleciało do środka.
- Wchodzimy? – spytał.
Kiwnęli głowami, a Marcin powiedział:
- Ja pierwszy.
Michał zrobił mu miejsce. Marcin chwycił dłońmi listewki, podciągnął się i od razu położył lewą stopę na parapecie. Po chwili wskoczył do środka. Po nim weszła Marta, niemal identycznie, lecz przy zeskoku do środka mogła liczyć na pomoc Marcina. Następni byli Paula i Mariusz. Michał został na końcu. Podał Mariuszowi plecak, po czym sam wspiął się po ścianie. Gdy zeskakiwał, lewa noga ześlizgnęła mu się z parapetu a sam Michał niezdarnie machając rękami stracił równowagę i dosłownie wpadł do środka. Nie zdążyli go złapać, więc spadł bezpośrednio na posadzkę.
- Cholera… - stęknął, podnosząc głowę.
Mariusz zamknął okno. Była dwudziesta druga. Weszli do kaplicy.
- Trochę tu ciemno – mruknął Marcin siadając pod ścianą – masz jakieś światło w tym plecaku?
- Ano, coś tam mam – odparł Michał zawzięcie rozcierając sobie potłuczone kolano. – Mam ze sobą…
Jego słowa zakłócił ogłuszający grzmot, a tuż po nim nasilający się szum deszczu. Jak widać, zdążyli w samą porę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że po chwili dobiegł do ich uszu cichutki chrobot; dźwięk podobny do osuwających się kamieni, a tuż po nim niski, głęboki, lecz równie cichy głos, wydobywający się jakby spod ziemi:
- Surgite… mortui…
Dwa słowa, w dodatku ledwie słyszalne.
- C-co to było? – spytała przerażona Marta.
- Nie wiem. – odpowiedział Mariusz – Coś jakby… szept… Słyszeliście to? – zwrócił się do pozostałych.
- Tak. – odparła Paulina – najpierw jakiś dziwny dźwięk, a potem ten głos… co on mówił?
- Przypuszczam – odezwał się Michał – że to były słowa w języku łacińskim.
- Wiesz, co on powiedział? – Paulina przysunęła się bliżej niego.
Siedzieli teraz wszyscy pod wschodnią ścianą, tuż pod oknem, którym dostali się do środka. Michał po prawej, najbliżej drzwi, po jego prawej stronie Marta i Marcin. Naprzeciwko nich była Paulina z Mariuszem.
- Zrozumiałem tylko jedno słowo… - rzekł ściszonym głosem, głowę miał opuszczoną na piersi, kolana podciągnięte pod brodę.
Michał był miłośnikiem języka łacińskiego. Mimo iż bardzo chciał, w jego szkole nie było jej w programie nauczania. Wobec tego, zaopatrzył się w słownik, zawierający również sporo popularnych sentencji, słownik medyczny (który, swoją drogą, bardzo przydałby się Marcinowi, ponieważ studiował medycynę, a jak wiadomo, części ciała, jak również choroby to nic innego, jak zaawansowana łacina) i oczywiście gramatykę.
Michał nauczył się niemal całego na pamięć. Często też w towarzystwie lubił zabłysnąć jakimś adekwatnym do sytuacji przysłowiem, bądź sentencją.
- Co to za słowo? Mów! – powiedziała Paulina donośnym głosem, w jej oczach pojawił się strach.
- Mortui – powiedział cicho.
Przyjaciele siedzieli z szeroko otwartymi oczami, nikt nie śmiał zabrać głosu. Czekali na Michała. Czekali, co jeszcze powie.
Z zewnątrz dochodził nieustanny szum deszczu wzmacniany raz po raz potężnymi grzmotami.
- Z tego, co wiem… jest to jeden z łacińskich synonimów tego samego słowa. Exitus, letum, mors, obitus… Wszystkie znaczą to samo… - podniósł głowę i spojrzał na Mariusza.
- Śmierć. – wyszeptał.
Rozległ się kolejny grzmot. Na sekundę przed nim wnętrze kaplicy zalało jasne światło, rozświetlając niemal całe jej wnętrze. Zaniepokojeni przyjaciele nie zwrócili uwagi, na stary ołtarz, który znajdował się na północnej ścianie kaplicy. Nie zauważyli tego, co się za nim znajdowało. Jeszcze nie.
Mariusz wstał i podszedł do okna.
- Nieźle pada. – mruknął.
Reszta podeszła do niego, wszyscy cisnęli się przy tym jednym oknie. Mariusz miał rację – lało jak z cebra. To była najsilniejsza burza, jaka w tym roku nawiedziła województwo lubuskie. Ranek miał przynieść dziesiątki, jeśli nie setki
[skrob]
połamanych drzew, zerwanych linii wysokiego napięcia, zmiażdżonych pojazdów, wybitych okien, i całego tego badziewia. Ucho Michała wyłowiło jakiś cichutki dźwięk z wnętrza, jednak widząc, że inni nie zareagowali, bądź nie słyszeli, nie odezwał się ni słowem.
Nie chciał ich niepokoić, zresztą i tak już są podenerwowani. Dzięki Bogu nie usłyszał nic więcej.
Odeszli od okna i z powrotem usiedli na podłodze. Była to posadzka z mleczno czarnych płytek. Marta zastanawiała się, czy te mleczne płytki to także wpływ czasu, czy może były już takie od nowości.
- No, to co robimy? – spytał Mariusz.
- Wiecie coś konkretnego o tej kaplicy? – powiedział Michał.
- Jeśli chodzi o mnie,
[skrob, skrob]
to wiem tylko, że jest ewangelicko augsburska. – odparł Mariusz, po czym parsknął śmiechem.
- Słyszeliście to? – tym razem Paulina, głos jej lekko drżał.
- Co? – Michał udawał, że nie wie, o co jej chodzi.
- Nie wiem, to było coś… jakby ktoś skrobał paznokciami po tablicy…
Marta drgnęła.
- Paula, nie strasz mnie. Wystarczy, że to miejsce jest samo w sobie niepokojące i w dodatku mnie przeraża…
Mariusz wstał i spojrzał ku wnęce.
- Przypuszczam, iż dochodził stamtąd…
- Nie, nie idź tam! – Marta również wstała i przytuliła się do niego, starając ze wszystkich sił zatrzymać go przy sobie. Nie chciała, by tam poszedł, serce mówiło jej, że czai się tam coś złego, coś bardzo złego…
Do ich uszu dobiegł kolejny dźwięk, tym razem było to… coś pośredniego między mruknięciem, a chrząknięciem. Marta, która na ten dźwięk skamieniała ze strachu, odsunęła się od Mariusza i zasłoniła sobie usta ręką, by nie krzyczeć.
- Coś tam jest… - mruknął Mariusz. – Michu, daj latarkę!
Michał przysunął do siebie plecak i wyciągnął z niego niewielką latarkę. Dawała mało światła, ale innych nie dał rady zdobyć. Takie będą musiały im wystarczyć.
- Idziesz ze mną? – Mariusz obrócił się w stronę Michała.
Nim chłopak zdążył odpowiedzieć, Mariusz przeniósł wzrok na okno i zamarł w bezruchu.
- O… cholera… - niemal niesłyszalny szept wydobył się z jego zaschłych ust.
- Co jest? – spytał Michał wstając.
Marta również spojrzała w okno i to, co tam zobaczyła, sprawiło, że z jej piersi wyrwał się cichy, niekontrolowany jęk.
- Boże, co to jest?! – zaszlochała.
Marcin i Paulina także wstali i zbliżyli się do okna. Z początku nic nie widzieli w mroku szczelnie opatulającym cmentarzysko, lecz po chwili dotarło do nich, co się tam znajduje.
W cieniach drzew.
Przy grobach.
Nawet na trawniku przy kaplicy.
Byli wszędzie.
Czarne sylwetki, milczące, tajemnicze. Stali nieruchomo z rękami spuszczonymi wzdłuż tułowia. Byli cali szarzy. W niemal nieprzeniknionych ciemnościach widać było tylko ich ludzkie kształty w gąszczu różnorakich plam, które w dzień były krzakami, żywopłotem, drzewami, grobami.
- Czy to ludzie? – spytała Paulina.
- Nie wydaje mi się… - szepnął Marcin.
- Widzą nas?
- Nie jestem pewien – to mówiąc chwycił leżącą na ziemi połówkę cegły i stanął przy oknie. Delikatnie otworzył okienko i korzystając ze świeżego powietrza wziął głęboki oddech. Już miał się zamachnąć, gdy nagle rozległ się głos:
- Oh creature sciocche*…
Zdawał się wypływać, na modłę muzyki relaksującej duszę i umysł, która wprawia nasze ciało w przyjemne odrętwienie, pozwala zapomnieć o bólu, troskach i problemach. Uleciał w górę i począł krążyć po okręgu i wbijać im się w głowy, boleśnie raniąc słuch, wibrując echem, doprowadzając do szaleństwa…
Zgięli się wpół i zatkali sobie ręką uszy. Marcin wypuścił cegłę z dłoni.
- Co to za głos do cholery?! – krzyknął Michał, starając się zagłuszyć ten odrażający dźwięk.
Nagle… cisza. Dźwięk ustał. Spojrzeli sobie po twarzach – teraz na każdej, bez wyjątku, lepiej lub gorzej maskowany – był widoczny strach.
Marcin wyjrzał przez okno. Stoją. Czekają. Na co? Pilnują ich? Gwałtownie się wyprostował, wziął głęboki zamach i wyrzucił cegłę celując w jedną z bliższych postaci.
Przeleciała niemal po idealnym łuku. Gdy zbliżała się do głowy pojedynczego osobnika coś szarego świsnęło nagle i dopiero po chwili do przyjaciół dotarło, co się stało.
Cegła znalazła się w prawej dłoni tej istoty.
Michał słyszał przyspieszone oddechy towarzyszy. W pewnej chwili dołączył się do nich nowy, jeszcze szybszy. Po chwili dotarło do niego, że słyszy, jak owa wymawia jakieś słowo, lecz robi to tak szybko, że nieświadomie tworzy z niego mantrę, zamieniając je w nieprzerwany potok.
- Obożebożebożebożebożebożebożebożebożeboże…

* Oh creature sciocche - O, glupie istoty.
-----
http://www.facebook....?ref=ts&fref=ts
  • 1

#1237

Kronikarz Przedwiecznych.

    Ten znienawidzony

  • Postów: 2247
  • Tematów: 272
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 8
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Kolejne moje opowiadanko. Mam nadzieję, że się spodoba ;)

Teatr czegoś nieznanego


Podobnie jak jego ojciec, ojciec jego ojca i pradziad musieli zjawiać się w teatrze w tym konkretnym dniu, tak i on się pojawił. Choć po stokroć wolałby siedzieć teraz z lampką chłodnego wina przed kominkiem i rozmyślać dlaczego to spotkało akurat jego rodzinę. Dlaczego piętno prastarych przysiąg dotrwało do jego czasów i dlaczego nikt z jego przodków nie zdjął tego ciężaru z jego barków. Bardzo to samolubne, pomyślał, i na jego twarzy wykwitł na chwilę słaby, smutny uśmiech. Chociaż może to i dobrze, że nie trzymał teraz rzeźbionego kielicha w dłoni, bo z całą pewnością zgniótłby go, a to oznaczałoby tragedię zarówno dla niego, jak i całej rodziny.
Idąc tego wieczora do miejsca przeznaczenia, widział znajome ulice, domy, mijały go bryczki, zaprzężone w buchające parą z nozdrzy konie, których boki lśniły od kropelek potu, a schowane tuż pod powierzchnią skóry potężne mięśnie napędzały całą, czasem karą, czasem siwą, ale najczęściej gniadej maści machinę.

Było zimno. Pierwsze mrozy ścięły ulice jego miasta kilka tygodni temu, a teraz panowała już surowa, północna zima. Śniegi otulały wszystko grubą pierzyną białego puchu. Dodatkowy chłód napływał z Morza Północnego, znad którego wiatr nawiewał mroźne powietrze. Jego wody rozbijały się z hukiem o skaliste wybrzeże zatoki Moray Firth i pieściły skały śnieżnobiałymi grzywami fal.
Wszędzie widać było małe chmurki oddechów ludzi, gdzieniegdzie trochę większe, pionowe - to parowały studzienki kanalizacyjne. Dzieci opatulone w swoje małe kożuszki, czapki i przydługie szaliki biegały i ślizgały się po zamarzniętych kałużach, powodując czasem niemały zamęt wśród użytkowników dróg.

Inverness. Rok 1869. Teatr Wielki. Położony trochę na uboczu. Otulony wielkimi drzewami i wodami rzeki Ness, która wijąc się, przepływa przez miasto.
Ogromny gmach. Jednolity budynek, zwieńczony okazałą kopułą wokół której poruszają się w niemym tańcu figury Tragedii, Komedii, Poezji i Muzyki. Na szczycie długi, kryształowy szpikulec od dziesiątków lat niestrudzenie strzelający w niebo. Po bokach cztery wieżyczki, na których dzielnie stoją strażnicy – marmurowe gryfy z rozpostartymi skrzydłami. Ich paszcze rozwarte jak do ryku, a przednie łapy z potężnymi pazurami wyciągnięte w kierunku wszystkich, mających złe zamiary. Wszystko to podtrzymywane ogromnymi kolumnami, u stóp których, po obu stronach pięknie rzeźbionych, paradnych schodów, warują dwie kolejne bestie, tym razem spokojniejsze, dostojne lwy, z zawiniętymi na przednie łapy grubymi kamiennymi ogonami.
Troje ogromnych, podwójnych dębowych drzwi, których główne portale tworzą kolumienki podtrzymujące fryzy, przedstawiające jakieś postaci i stworzenia z wielu legend i niesamowitych baśni wszelakich krain. Nad nimi piękna fasada stworzona dłutami i potem najwybitniejszych twórców epoki.
Za wrotami kryją się korytarze, tajemnicze zakamarki, setki schodów prowadzących na balkony i tarasy oraz kolejne drzwi, za którymi rozpościera się główna sala i miejsce rozbrzmiewające wiecznym echem oklasków, krzyków, granego strachu, śmiechu, żalu i podniecenia.
Lecz czasem echo zanika. Może wytłumiają je w końcu zasłony wiszące w balkonach, może odchodzi, przenosi się w inne miejsce, do innego teatru, który go nie zaznał.

Jest pusto. Ostatnie przedstawienie skończyło się wiele dni temu. Cisza zalegająca w ogromnym pomieszczeniu głównej sali jest jednocześnie przytłaczająca i uspokajająca. Lekkie, przyciemnione światełka na półokrągłych, pięknie rzeźbionych w sceny odwiedzin demonów balkonach, dodają swoje małe cienie. Wyższe rzędy drewnianych foteli, teraz złożonych, ozdobionych zielonym tanim materiałem czekają na gości, którzy jeszcze długo na nich nie zasiądą. Czerwony dywan staczający się po schodkach przez wiele dni nie poczuje na sobie tupotu małych nóżek i mocnych kroków trójnogich panów, nie będą go pieściły suknie, atłasy, długie szale.
Zesztywniała kotara po obu stronach sceny, nie poczuje w sobie podmuchu wiatru wywołanego swoim ruchem. Jej obie części nie spotkają się razem na środku sceny i nie złączą w delikatnym, pokrętnym tańcu.
Deski teatru będą mogły odpocząć, gdyż w najbliższym czasie nie będą skrzypiały pod ciężarem artefaktów sztuki, przedziwnych postaci po nich stąpających i najróżniejszych instrumentów, które się nimi podpierały w szalonym wydawaniu dźwięków, ku uciesze arystokracji i gawiedzi.
Tych kilkudziesięciu małych krzeseł osadzonych niżej, pod sceną, nie zajmą na razie muzycy ze swoimi narzędziami, a wysokiego podestu pan ze zmierzwionymi włosami i brodą, zaopatrzony w cienki, drewniany patyk, który z dumą podryguje w jego palcach sądząc, że jest wszechwładnym, i bez niego nie odbyłby się żaden prawdziwy koncert ani przedstawienie nie otrzymałoby należytego podkładu, jakże przecież ważnego…
To, co najprawdopodobniej się dzisiaj wydarzy, może spowodować koniec lub w najlepszym wypadku długą przerwę w życiu tego miejsca.
Niezmąconą od długiego czasu ciszę, przerywa cichy ale mocny pomruk gdzieś z górnych partii pomieszczenia, który roznosi się stopniowo, aż po wielu odbiciach od ścian milknie, jako cichy, niesforny szept małego dziecka, które coś przeskrobało.
Za chwilę powietrze drga znowu w złości, tym razem, od początkowo cichego, ale z każdą chwilą narastającego odgłosu kroków, zbliżających się z nieokreślonego kierunku. Osoba, która je stawia, jest niespokojna, tupanie jest nierówne, jakby się chwiała lub omdlewała. Z pewnością są to kroki mężczyzny, i to postawnego, gdyż mimo tych uchybień są głośne i „twarde”. Kiedy już wydaje się, że osoba która je stawia, jest tuż koło nas, odgłos milknie, dając ukojenie zmęczonej ciszy, która wszelakie skrobania, tupania, śpiewy i krzyki, musiała znosić przez tyle dziesiątków lat, a teraz chciałaby nareszcie odpocząć. Chyba jednak jeszcze nie teraz…
Naciśnięta klamka, skrzypnięcie starych, wypaczonych drzwi i ciche tąpnięcie przy ich powtórnym przekręceniu się na nie oliwionych od dawna zawiasach. Dwa kolejne kroki i znów cisza.
To wszystko dzieje się za kulisami, za potężną zasłoną grubego materiału, zza którego, setki razy wyglądali reżyserzy i twórcy, aby sprawdzić reakcję publiczności, za którą przed występem ostatnie oddechy odwagi brali aktorzy, ci sami, którzy kilkadziesiąt minut później dawali upust swojej złości lub szczęściu. Ona to wszystko widziała i akceptowała. Obserwowała przez dekady. Teraz miała być świadkiem ostatniego „przedstawienia”. Bez udziału publiczności, bez orkiestry, aktorów, scenarzystów, reżyserów.

Kiedy wszedł na salę, omijając wpatrującą się w niego kotarę, jej ogrom go przygniótł. Czuł się jak uczniak, który pierwszy raz staje na deskach teatru by wygłosić kilka słów. Bał się. Był zdenerwowany. Krople potu na skroniach nieprzyjemnie go łaskotały. Frak wydawał się nad wyraz ciężki a mahoniowa laseczka ze złotą, zdobioną w róże rączką, nie pomagała już w stawianiu kroków. Kiedy przystanął w cieniu daszku nad sceną, przymknął na chwilę powieki i powoli zaczerpnął tchu. Poczuł znajomy, ulotny zapach dawnych perfum, setek tysięcy wykrzyczanych słów, usłyszał ciche, dochodzące gdzieś z oddali pojedyncze oklaski, otworzył oczy, zmrużył je i spojrzał w najdalsze rzędy foteli. Nikogo nie ma. Nikogo nie ma prawa tu być. Nie dziś. Nie tego wieczora i nawet nie tej nocy. Ta pora należy do niego. Musi spełnić swoją powinność, albo odejść jak jego przodkowie w niepamięć dawnych dziejów, nie spełniwszy jej. Skazując jednocześnie swojego potomka na to samo, co on przeżywał i przeżywa. Jego serce łomotało w piersi jak ptak, zamknięty w zbyt małej klatce. W głowie kłębiło się tysiące myśli. Nie mógł się na niczym skupić. Wodził mętnym wzrokiem po deskach na których stał, bo balkonach, na których często siadywał podczas nie swoich spektakli, wreszcie po drzwiach, przez które kiedyś, w młodości wkradał się po cichu, aby obejrzeć jakąś sztukę. Jakże go to fascynowało, jakimż ogromnym, słodkim i napęczniałym sokiem, zakazanym owocem było dla niego… ileż razy łkał w zaciszu swojego kąta, kiedy ojciec przyłapywał go na wymykaniu się z domu. Chciał go chronić. Bzdura. Bzdura. Gdyby chciał go chronić, dałby radę, przecież był tak dobry. Nie odpuściłby. Dałby radę…
Jego rozmyślania przerwał kolejny niski pomruk. Rozszedł się po olbrzymim pomieszczeniu niczym kręgi na tafli wody po wrzuceniu kamyka do jeziora.
Cały się trząsł. Jego palce drgały, jakby już wygrywały tę przeklętą melodię. Musiał się uspokoić…musiał! W takim stanie niczego nie zagra, a już na pewno nie zrobi tego tak jak powinien i musi. A musi zrobić bezbłędnie. Genialnie. To jego cel w życiu. Ta jedna melodia. Ten jeden mały koncert, dla jednego słuchacza. Potężnego słuchacza, którego słuchu, wyczulonego przez wieki nie da się oszukać.

Kiedy podszedł do fortepianu, był już spokojniejszy. Oddychał miarowo i głęboko. Serce się uspokoiło i porzuciło swoje szaleńcze tempo. Stanął nad instrumentem i spojrzał na rzecz, dzięki której mógł wyjść z tej opresji cało lub w przypadku choćby małego błędu, w kawałkach. Dosłownie.
Zerknął na wąskie siedzisko, znajdujące się na wysokości jego ud. Zniszczone, wysiedziane. Drewno obite, kiedyś zapewne pięknym i miękkim materiałem, teraz wypłowiałym i wytartym, czekało na niego.
W sali rozległ się groźny pomruk zniecierpliwienia. Wybiła ta godzina. Nadszedł czas na show. Śmiertelnie poważny show. Słychać było odległe bicie zegara w głównym korytarzu, które brzmiało jak kroki upośledzonego, albo zombie.

Szaleńcza gra. Ostatnie, przezroczyste krople, które powoli zmieniały miejsce pobytu z jego twarzy na klawisze fortepianu, zaczęły mieszać się z pierwszymi czerwonymi kroplami, kapiącymi z jego szyi. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego że krwawi i powoli umiera. Grał. Poczuł z tyłu ruch i lekkie ukłucie tuż poniżej podbródka. Zaczął się krztusić, ciężej oddychać, przed jego oczy zaczęła napływać mgła, nawiewana lekkim oddechem śmierci, i potężnymi haustami powietrza wydmuchiwanymi przez bestię. Biało-czarne klawisze, na których wygrywał swe ostatnie dźwięki, wzbogaciły się o nową barwę – krwistą czerwień. Smugi pozostawiane przez jego palce tworzyły na nich fantazyjne wzory i krzyżówki. Zaczynał słabnąc, ale trwał w swoim postanowieniu dogrania utworu do końca. Myśli zaczęły mu się mieszać, podobnie jak wciskane czarno-białe prostokąty. To już koniec, pomyślał w chwili przebłysku zdrowego rozsądku. Zwolnił. Na karku czuł gorący oddech, tak potężny, że wdzierał się w jego włosy i okalał ciepłymi powiewami twarz. Ostatnie delikatne muśnięcia klawiszy, ostatnie charczące oddechy, chwila na którą tyle czasu się przygotowywał nadeszła. Nie spełnił pokładanego na nim obowiązku. Skazał siebie na śmierć, ale co gorsza, skazał na taki sam jak jego, los, swojego nowo narodzonego syna...który chyba domyślając się co go czeka, mimo usilnych prób matki, nie dał się uspokoić. Zasnął dopiero nad ranem. Wycieńczony, z małymi oczkami czerwonymi od łez. Zasnął dopiero wtedy, gdy spod, martwych już palców jego ojca, kilka kilometrów dalej, wypłynął ostatni dźwięk. Ostatnia dziwna sylaba. Początek jego drogi…
  • 1



#1238

Liosa.
  • Postów: 1
  • Tematów: 0
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Kreatura

Budzisz się na zimnej posadzce posiadłości. Głowa Ci pęka, kompletnie nic nie pamiętasz. W ręce ściskasz telefon, nienależący do Ciebie. Bateria zaraz padnie, możesz wykonać jeden telefon. Do kogo dzwonisz? Odpowiedź nasuwa się sama: do swojego przyjaciela. Wystukujesz numer, czując nagły powiew lodowego wichru. Śmieszne, „lodowego wichru”. Zupełnie jak w „Icewind Dale”, grze, w którą jeszcze niedawno grałeś tak zapalczywie grałeś na komputerze. Wciskasz zieloną słuchawkę, odciągając się od tych dziecinnych myśli.
Twój przyjaciel odbiera już po pierwszym sygnale.
- Słucham? - Zaspany głos odzywa się w głośniku. Zdziwiony wpatrujesz się w zegarek na ręce - jest godzina dwudziesta trzecia trzydzieści.
- Słuchaj stary, musisz mi pomóc, jestem... - no właśnie, gdzie Ty właściwie jesteś? - Poczekaj chwilę, dobra? Muszę sprawdzić, gdzie...
- To jakiś żart? Zobacz, która jest godzina! - Znasz ten ton głosu - oznacza, że jeżeli zaraz nie powiesz czegoś z sensem, Twój druh zwyczajnie odłoży słuchawkę.
- Daj mi chwilę, naprawdę... - zamierasz, widząc obraz przed sobą. Cały korytarz umazany jest czymś czerwonym. Nie masz nawet odwagi pomyśleć o tym słowie: „krew”.
Jakby tego było mało, przypadkowo naciskasz czerwoną słuchaweczkę.
- NIE! - Wrzeszczysz, jakby od tego zależało Twoje życie. Niewykluczone, że tak właśnie jest... Znowu próbujesz zadzwonić do przyjaciela, tym razem jednak ręce trzęsą Ci się zbyt mocno, żebyś mógł trafić w małe klawisze. Zrozpaczony walisz w nie coraz mocniej, aż w końcu telefon wypada Ci z rąk i roztrzaskuje się na kafelkach. Już chcesz go poskładać, gdy nagle w wnęce korytarza zapala się światło. A więc nie jesteś sam! Twoje serce rwie się do biegu, do upragnionego towarzystwa, rozsądek jednak nakazuje Ci stanąć za filarem. No tak, plamy krwi. Dotarło do Ciebie, że to m u s i być krew, a ten ktoś jest jeszcze gotów pomyśleć, że masz coś z tym wspólnego... Przyciskasz się do kolumny, uspokajając oddech. Czujesz pod placami lepką, nieco zaschniętą ciecz. Lekko wychylasz się, tak by jednym okiem widzieć przybysza. Kiedy Twoje źrenice spotykają „to”, cieszysz się, że posłuchałeś rozumu.

Nowo przybyły trzyma w ręce latarkę, co pozwala Ci lepiej go widzieć. Snop światła odbija się od luster na przeciwległej ścianie, ukazując masywne, zniekształcone cielsko o zadziwiająco pięknej twarzy - bujne jasne loki okalały niebieskookie oblicze o cudnych rysach. Wyglądało dziwnie znajomo... Lepiej jednak niż twarz światło ukazywało pistolet w jego drugiej dłoni. Kreatura kuśtykała, ciężko dysząc. Z trudem opanowujesz odruch wymiotny na widok zwisającej wielkiej ręki, tak jakby była złamana. Gwałtownie prostujesz się i chowasz za filarem. Robisz to dosłownie chwilę przed tym, jak latarka świeci w Twoją stronę.
- Jest tam ktoś? Wyłaź! - Krzyczy w Twoją stronę. „Ma równie tępy ton głosu jak wygląda”, myślisz. Najciszej jak potrafisz schylasz się i gorączkowo macasz grunt w poszukiwaniu kamieni. Nagle w Twoją rękę wbija się odłamek czegoś ostrego. Z trudem powstrzymujesz okrzyk bólu; z ust rozlega się zaledwie cichy syk. Wyciągasz drugą rękę i chwytasz odłamek szkła. Oglądasz dłoń - rana nie wydaje się bardzo głęboka. Szkło jest Twoją jedyną bronią. W duchu modlisz się, żeby napastnik się nie zatrzymał. Zastygasz, słysząc kroki na kafelkach. Sądząc po jeszcze cięższym oddechu, kreatura musiała kucnąć w miejscu, w którym upuściłeś telefon. Nadludzkim wysiłkiem zbierasz się na odwagę i wychylasz.

Widzisz to wynaturzenie tuż obok siebie! Serce wali Ci jak opętane, ledwo trzymasz się na nogach. Na Twoje szczęście jest zbyt pochłonięte oglądaniem roztrzaskanej komórki. Teraz masz szansę. Unosisz cicho dłoń i... zamierasz. Czujesz, że nie potrafisz tego zrobić. Nigdy nikogo nie skrzywdziłeś. Ale z drugiej strony dobrze wiesz, że jeżeli Ty tego nie zrobisz, to „coś” z pewnością Cię nie oszczędzi. Opanowujesz strach i szybko opuszczasz szkło na wysokości karku. Przebija ono skórę i klinuje się w kości. Chwilę potem korytarz wypełnia ogłuszający ryk, masz wrażenie, że pękły Ci bębenki. Wbijasz szkło jeszcze głębiej, nie zważając na to, że drugi koniec kaleczy także Ciebie. Kreatura próbuje się wyrwać, jednak Ty trzymasz mocno. Adrenalina bierze górę nad bólem, w końcu przebijasz kość karku i masz wrażenie, że zaraz rozpłatasz gardło przeciwnikowi. Nagle kreatura sztywnieje, palce rozluźniają się. Wyciągasz ostrze i na wszelki wypadek dźgasz jeszcze raz. Światło latarki odbija się teraz od lustra naprzeciw Ciebie. Osłupiały patrzysz na Swoje odbicie. Pulsowanie w żyłach ustało i ogarnia Cię strach - zabiłeś „to”. Krew wolno ścieka Ci po ręce, kapiąc na masywną dłoń kreatury. Poza satysfakcją i niewysłowioną ulgą czujesz też do Siebie... obrzydzenie? Niechęć? Sam jeszcze nie wiesz. Znowu wyjmujesz szkło ze Swojej dłoni, jęcząc cicho. Nie wiadomo, czy to jedyne wynaturzenie w tym dziwnym miejscu. Podnosisz pistolet i latarkę. Pora zobaczyć, co znajduje się w tamtym pokoju. Rzucasz ostatnie spojrzenie na Twoją ofiarę, po czym powoli skradasz się w tamtym kierunku. Ręka trzymająca pistolet drży, jednak nieprzerwanie przesz naprzód. W miarę jak zmniejszasz dystans, ciekawość bierze górę nad rozsądkiem. Pod koniec niemal biegniesz. Tuż przy ścianie bierzesz głęboki wdech i stajesz prosto w drzwiach. Oślepia Cię białe światło.

Wtedy się budzisz. A więc... to był tylko zły sen.

Słyszysz trzask drzwi gdzieś w mieszkaniu. To pewnie Twoja dziewczyna - jasnowłosa piękność o niebieskich oczach. Patrzysz na Swoje dłonie - są gładkie i nie ma na nich nawet zadrapania. „Tak, to na pewno był sen”, myślisz. Drzwi od sypialni powoli się otwierają.

I wszystko byłoby normalnie...

...gdyby nie kreatura stojąca w progu naprzeciw Ciebie.
  • 0

#1239

Lupus28.

    ¯\_(ツ)_/¯

  • Postów: 641
  • Tematów: 4
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

*
Popularny

Zaginione odcinki

Nie chcę niszczyć czyjegoś świata…więc jeśli wierzysz w opowieści o zaginionych odcinkach i podobają ci się one, może to nie jest historia dla ciebie.

Nie zrozum mnie źle – nienawidzę, gdy ludzie skarżą się na brak realizmu w rozrywce, i uważam, że wszystkie dzieci powinny wierzyć w świętego Mikołaja i zębową wróżkę, ale…tu jest inaczej.

W latach 80 spotkałem tego gościa, Sida, który montował stare kasety VHS. To było coś więcej, niż jego hobby – właściwie było to całe jego życie. Jego rodzice byli bardziej zamożni niż moi, więc gdy byliśmy nastolatkami, a ja harowałem w knajpie z fast fordami, on siedział w domu, montując te taśmy. Cały dzień. Całą noc.

Wiadomo, że z czasem niektóre rzeczy stają się jaśniejsze. Myślę, że był trochę autystyczny…a może był dobrze funkcjonującą osobą z zespołem Aspergera…ale oczywiście nie jestem ekspertem i nie mówię, że rzeczywiście tak było. To po prostu najlepszy sposób, w jaki mogę wytłumaczyć jego obsesję montowania taśm.

Wszystko zaczęło się, gdy jako dziecko zobaczył film „Old Yeller”. Jego rodzice z jakiegoś powodu pozwolili mu to oglądać. Jeśli nie wiesz o co chodzi – jest to historia chłopca i jego psa. Na końcu chłopak musi zastrzelić psa, bo ten ma wściekliznę.

Sidowi się to nie spodobało. Jego ojciec pracował jako fotograf i kamerzysta na weselach, więc pokazał mu jak posługiwać się pewnymi urządzeniami… Sid wyciął końcówkę, zastępując ją wcześniejszą, szczęśliwą sceną, tak jakby pies nagle wyzdrowiał.

Później oglądał to nagranie bez opamiętania, nawet gdy był już nastolatkiem. Pokazał mi je raz, żebym zobaczył jak je „ulepszył”. Wyglądał jak mały chłopiec, gdy oklaskiwał i chwalił swoje dzieło.

Nie chcę mówić, że miałem na niego zły wpływ, ale po tym poprosiłem go, aby zrobił coś podobnego z innymi filmami.

Najbardziej interesowało mnie, żeby do kilku filmów wkleić rozbierane sceny, których aktorki tak naprawdę nie robiły…Ale nie martw się. Nie miałem odwagi, żeby go o to poprosić. Po prostu wyobrażałem sobie, jak fajne by to było. Często.

Sid powiedział, że może zmontować każdy film, jaki tylko chce. Rzeczywiście, przerobił jeszcze kilka innych. Miał kopię kreskówki Ghost Busters i – bez jaj – każdy duch został z niej całkowicie usunięty. Historia nie miała żadnego sensu, ani ciągłości, ale ja byłem pod wrażeniem jego umiejętności.

W czasach kaset VHS takie rzeczy wydawały się bardziej niezwykłe, niż teraz.

Czas mijał, a ja namawiałem Sida, żeby montował więcej filmów, ale w innych celach. Zamiast usuwania strasznych scen, tak jak on tego chciał, miał zobaczyć, jak genialne rzeczy może zrobić.

Ten pucułowaty nerd miał gdzieś wszystkie trzy części „Gwiezdnych wojen”, idealnie ze sobą połączone, z dodanymi efektami, na których widok sam George Lucas zapłakałby: „Dość tego mieszania!”

To trwało jeszcze chwilę, zanim mi się znudziło. Zaczęło mi się wydawać, że to głupie. Wtedy zacząłem pracować, jeździć samochodem, umawiać się z dziewczynami…kiedy on coraz bardziej wciągał się w edytowanie tych nagrań.

Myślę, że najbardziej lubił przerabiać kreskówki. Kiedy pojawili się Simsonowie, zaczął wariować. Wtedy jego edycje nie były już naprawianiem, ale mieszaniem ich na różne sposoby. Kolejną rzeczą, którą pamiętam, było nagranie odcinka „M*A*S*H” i zmontowanie go z krwawą sceną z wojny. W połowie jego wersji obóz zostaje zbombardowany…atakują żołnierze…wszyscy giną. Najbardziej napracował się przy końcówce - zatrzymanych obrazach każdego z członków obsady. Wszyscy mieli zamknięte oczy.

Jego zainteresowania się zmieniły i skupiły się na tym, co kiedyś go przerażało…czyli na strasznych zakończeniach. Wydawało się, że uwielbia długie sekwencje, w całkowitej ciszy. Mi też kazał być cicho, gdy je oglądaliśmy.

Pewnie słyszałeś o tym tajemniczym gościu zwanym Banksy, który tworzy ciekawe graffiti na budynkach. Pewnego razu wszedł do sklepu muzycznego i podmienił kilka płyt Paris Hilton na własne podróbki.

Banksy nie umywa się do Sida. Ten co tydzień mówił mi o kolejnym sklepie lub wypożyczalni wideo, w których podmienił kasety. Zamieniał oryginały na własne wersje, a potem przerabiał te, które ukradł.

Pewnego razu, gdy od dłuższego czasu go nie widziałem, zatrzymałem się przed domem jego rodziców i znalazłem go w garażu. Urządził tam małe studio filmowe, miał nawet stół kreślarski.

Robił akurat swoją własną animację.

Jednocześnie byłem pod wrażeniem jego talentu, którego wcześniej nie ujawnił, i zastanawiałem się, kiedy w końcu wyjdzie z ciemności i zacznie być „normalny” jak ja.

Prawie w ogóle nie podnosił wzroku ze swoich rysunków gdy rozmawialiśmy. Zapytałem go o to, o co zapytałby każdy…

„Co do cholery jest z tobą nie tak?”

„Hm?”

„Serio, chłopie. To jest jakieś popieprzone.”

„To praca. Pracuję. Moja praca jest tak samo ważna, jak każda inna.”

„Sprzedajesz to chociaż, czy podrzucasz w różnych miejscach? Ile to wszystko kosztuje twojego ojca?”

„A co mnie to…”

Spojrzałem na to, co z takim zapałem rysował.

„To ciało bez głowy? Tańczące?”

„Taa.”

„To dość mroczne, chłopie.”

„Wiem. O to chodzi.”

„Nie łapię tego.”

„Te taśmy. Myślałem, że to było złe, ale po czasie odkryłem prawdę.”

„To znaczy?”

„Straszne rzeczy są dobre. Szczęśliwe zakończenia to kłamstwo.”

Rysował dalej, gdy tam stałem. Cisza była niezręczna, w tym momencie poczułem od niego smród. Nie tylko potu, ale również ubrań przesiąkniętych moczem.

Dałem sobie wtedy z nim spokój. Ten moment, kiedy patrzysz na kogoś…kogoś, kogo myślałeś, że znasz…i wszystko, co myślisz to… „Cholera jasna, nie wiedziałem, że to aż tak daleko zaszło.”

Miałem może 30 lat, gdy znów przypomniałem sobie o Sidzie. Przeglądałem internet, bezcelowo szperałem po sieci, gdy natrafiłem na miejskie legendy o dziwnych nagraniach i zaginionych odcinkach.

Rozpoznałem niektóre z nich. Oglądałem je z Sidem, a właściwie widziałem, jak je robi. Każda niepokojąca scena, każdy dziwny dialog…Wierzyłem w to, bo byłem tego świadkiem.

Inne – odcinki SpongeBoba czy iCarly – powstały po tym, gdy widziałem go ostatni raz, ale rozpoznałem ten styl. Nawet te, które nie wyglądały jak jego dzieła, mogły być nieudanymi próbami naśladowania.

Wciąż to robił. Mój Boże, to kompletnie zajęło moje myśli.

Zadzwoniłem na stary numer Sida, nie będąc pewnym czy go zastanę. Dzwoniłem przez kilka minut, ale wiedziałem, że poszukiwania nie mają sensu. Nawet, jeśli nadal mieszkał z rodzicami, mało prawdopodobne, żeby wciąż byli w tym samym domu.

Wciąż…

Postanowiłem tam pojechać…zobaczyć, czy wciąż siedzi w garażu, montując taśmy lub przerabiając je w komputerze. Gdy dotarłem na miejsce, zobaczyłem nieskoszoną, przerośniętą trawę, miejscami sięgającą mi do pasa. Zniszczona fasada budynku, z farbą odłażącą z okien, brakującymi dachówkami i rynnami wypełnionymi jakimś syfem, dała mi do zrozumienia, że od lat nikt tu nie mieszkał.

Na drzwiach wisiała jakaś informacja, ale z drogi nie mogłem jej dojrzeć. Może pomogłaby mi znaleźć Sida i zobaczyć, czy otrzymał od kogoś pomoc, którą tak naprawdę ja powinienem mu dać.

Wjechałem na podjazd, światła samochodu oświetliły drzwi od garażu. Nie miały okien i były pomalowane sprayem przez jakichś idiotów.

Kartka na drzwiach, jak można było się spodziewać, mówiła, że posesja została zajęta przez bank. Wejście na nią było surowo zabronione, i że wkrótce przyjedzie ktoś, aby upewnić się, że dom został zabezpieczony przed mrozem.

Zawiedziony wróciłem do samochodu, ale coś nie dawało mi spokoju. Wiedziałem, że rodzice Sida trzymali zapasowy klucz pod kamieniem przy tylnych schodach.

Gdy go znalazłem, poczułem motyle w brzuchu.

Kto, wyprowadzając się, zostawia w domu tyle rzeczy? Poza kluczem były tam doniczki i dekoracje ogrodowe. Stary, zardzewiały rower Sida był oparty o ścianę i zostawił na niej brązowe ślady.

Nie wiem nawet co chciałem znaleźć, ale otworzyłem drzwi używając klucza.

Zapach był przytłaczający.

Nie był to zapach zgnilizny, ani niczego w tym stylu…tylko…nie wiem czy to ma jakiś sens, ale…zapach elektryczności. Jak przypalony kurz na żarówce lub grzejnik wydzielający metaliczną woń.

To było jednak moje najmniejsze zmartwienie, gdy zobaczyłem, że wszystko wyglądało tak jak wtedy, gdy byłem tu ostatnio. Jakby czas się tu zatrzymał. Stół w jadalni, przy którym czasem siedzieliśmy, był pokryty kurzem, leżał na nim zdechły szczur, który prawie się rozpadał.

Telewizor…ten nieporęczny, duży telewizor na którym oglądaliśmy taśmy Sida…był tam, gdzie zawsze, wyświetlając czarno-białe zakłócenia.

Gdy odwiedzałem kolejne pomieszczenia, uczucie paniki i niepokoju tylko we mnie rosło. Każda cząstka mnie krzyczała UCIEKAJ…UCIEKAJ, pieprzony debilu!

Mimo to, otworzyłem pokój Sida. Był prawie pusty i zniszczony, jego figurki postaci z filmów i kasety wideo…setki kaset wideo…stare i uszkodzone przez wilgoć.

Chciałem zawołać…krzyknąć „Sid!” i czekać, aż się zjawi, jakby nic się nie stało.

Wszedłem do sypialni jego rodziców.

Tam, w łóżku, leżały dwa nieruchome ciała. Wychudzone. Szare. Prawie rozsypujące się, tak jak szczur w jadalni.

Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Nie tylko w to, że były tam dwa rozpadające się trupy…ale w to, że nikt wcześniej tego nie sprawdził. Nikt tego nie odkrył, aż do teraz.

Moje myśli szalały. Serce waliło mi jak młot. Jedyną rzeczą, która się nie ruszała, były moje stopy, które były jakby przyklejone do podłogi.

Sid musiał to zrobić. Nie było mowy, żeby tych dwoje położyło się pewnej nocy i jednocześnie umarło z przyczyn naturalnych! Sid mówił, że rodzice go nie obchodzą i…

Kiedy ostatnio ich widziałem? Boże, nie widziałem ich od kilku dni, może tygodni, zanim ostatnio z nim rozmawiałem…

Kiedy w końcu stamtąd wyszedłem, wyjąłem telefon i zadzwoniłem pod 911. Gdy przyłożyłem go do ucha, przeraźliwy dźwięk zakłóceń sprawił, że rzuciłem go na drugi koniec pokoju.

Pobiegłem do telefonu w kuchni. Piskliwe zakłócenia.

Sprawdziłem telefon w pokoju dziennym. Zakłócenia.

Odłożyłem słuchawkę, usłyszałem to. Muzykę. Słabą, ledwo słyszalną muzykę, której nie usłyszałem wcześniej. Melodia była zapętlona…wesoła i lekka…jakieś flety, może cała sekcja dęta.

Podążyłem za muzyką aż do drzwi do garażu. Przykładając ucho do ich brudnej powierzchni, upewniłem się, że dochodziła stamtąd.

„Sid?” - zawołałem, mogąc ledwo coś powiedzieć zmarzniętymi ustami. „Sid, jesteś tam? Wszystko w porządku?”

Popchnąłem drzwi, ale były zamknięte od środka. Jednak jeden mocny kopniak prawie wyrwał zgniłe drewno z zawiasów.

„SID?” - krzyknąłem, gdy kurz powoli opadał.

Przez mgłę widziałem tylko światło telewizora. Żywe kolory. Niebieski, zielony, żółty…

Po chwili zorientowałem się, że w telewizorze leciała kreskówka. Potem zobaczyłem srebrne przewody idące od urządzenia do jakiejś ciemnej masy. Ciemna masa nabrała kształtu, gdy moje oczy przyzwyczaiły się do słabego oświetlenia.

To był Sid…a raczej jego ciało…leżące krócej, niż jego rodzice, siedzące w starym biurowym krześle. Kable od telewizora prowadziły prosto do jego ciała, znikając w starych, zaschniętych dziurach w jego skórze. Przez mały otwór między żebrami, wydawało mi się, że widzę jeszcze więcej metalu.

Podszedłem bliżej, z ręką na ustach, żeby nie zwymiotować. Jego usta były wykrzywione w ohydnym, szerokim uśmiechu…puste oczodoły prawie wydawały się szczęśliwe, brwi były ułożone w zadowoleniu.

„Cześć!” - usłyszałem głos.

Był wesoły. Piskliwy. Brzmiał jak głos Sida, ale…inaczej. Dziecinnie, bajkowo.

Odwróciłem się w stronę ekranu. Zielona trawa, niebieskie niebo, żółte kwiaty…i Sid. Jego idealna podobizna. Przechadzał się po zapętlonym kreskówkowym tle.

Pomachał do mnie.

„Sid…” - szepnąłem. „O Boże, Sid…”

On…jego wersja z kreskówki…przestał się mną interesować i znów zaczął wesoło spacerować po tym nieskończonym tle. Minął krzew…potem znowu…i znowu…Ten sam niebieski ptak, ćwierkając radośnie, kreślił ósemkę na niebie.

„Sid…” - pokręciłem głową, nie mogąc tego pojąć, „Nigdy nie powinienem pozwolić, żebyś stracił kontakt z rzeczywistością.”

Myślałem o tym, co Sid zrobił swoim rodzicom. O tym, że niedługo przyjdzie ktoś z banku i cała sprawa ujrzy światło dzienne. Patrzyłem, jak chodził na ekranie, jeszcze przez pół godziny.

Potem odłączyłem telewizor od prądu.

Autor: SlimeBeast
Tłumaczenie: Lupus28, czyli ja

Źródło: http://creepypasta.w...i/Lost_Episodes

Użytkownik Lupus28 edytował ten post 06.06.2013 - 21:35

  • 7



#1240

Mdx.
  • Postów: 2
  • Tematów: 0
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Owińska-Nawiedzony szpital psychiatryczny dla dzieci



Wstęp
Owińska to wieś w województwie wielkopolskim, położona około 8 km na północ od granic Poznania. We wsi Owińska znajduję się założony w 1838 roku i działający do II wojny światowej publiczny zakład dla chorych psychicznie. Był to pierwszy na ziemiach Wielkopolski tego typu obiekt, który w
momencie wybuchu II WŚ stanowił miejsce pobytu dla ponad 1000 nerwowo chorych pacjentów, w tym dzieci. Zgodnie z dyrektywami Adolfa Hitlera, dotyczącymi eksterminacji jednostek nieprzydatnych w społeczeństwie, zostali oni przez nazistów rozstrzelani i pochowani w masowym grobie. Akcja, znana jako T4.

Pierwsze wiadomości o duchach
Budynek szpitala niszczał z dnia na dzień, z roku na rok. W czasach bliższej przeszłości stał się ulubieńcem paintballowców.

Pewnego wieczoru grupa miłośników paintballa wybrała się, aby trochę postrzelać w ruinach szpitala. Jeden z uczestników zabawy zgubił się w obiekcie. Błądząc i szukając drogi do wyjścia trafił do korytarza w których znajdowały się sale chorych. Zaciekawiony uczestnik zaczął zwiedzać sale chorych.

-Po wejściu w kolejną salę, usłyszałem głośny dźwięk dochodzący z sąsiednich sal. Dźwięk brzmiał jakby ktoś przesuwał metalowe łóżka po kafelkach. Na początku myślałem, że to koledzy chcą mnie nastraszyć, ale gdy kilka chwil później usłyszałem płacz dzieci od razu uciekłem z pomieszczenia z salami chorych... - relacjonował uczestnik zabawy.

Kilka dni później grupa tych samych paintballowców po raz kolejny weszła do szpitala, aby "przyjrzeć" się salom. Trafili oni w ten sam korytarz w którym ich kolega słyszał niepokojące dźwięki. Po kilkunastu minutach przeszukiwania sal, grupa młodych ludzi ruszyła ku wyjściu.

- Gdy byliśmy juz przy drzwiach wyjściowych, usłyszeliśmy dość głośny lament dziecka. Wahaliśmy się czy sprawdzić skąd dochodzi dźwięk czy też z tamtąd wyjść. I wtedy gdy staliśmy w drzwiach wyjściowych usłyszeliśmy mocne uderzenie krat o futrynę drzwi jednej z sal...-wspomina uczestnik.


Badacze zjawisk paranormalnych
Uczestnicy paintballa poinformowali grupę badaczy zajmującą sie zjawiskami paranormalnymi. Grupa badaczy zjawiła się na miejsce by sprawdzić wiarygodność historii. Przez kilka dni badań nie zanotowali oni żadnych oznak, które mogłyby wskazywać na to że miejsce jest nawiedzone. Postanowili oni rozmieścić w szpitalu kamery przemysłowe.
Ok. godz. 18:00 na monitorze jednej z kamer zarejestrowano postać siedzącą koło łóżka w jednej z sal. Kamera zarejestrowała tylko urywek gdyż chwilę potem z niewiadomych przyczyn uległa awarii. (Kadr z filmu poniżej)


Koniec
Od tamtej pory zarejestrowano jeszcze kilka takich historii jak grupy paintballowców. Badacze cały czas badają szpital, lecz ich wyniki pracy są tajne. Budynek otrzymał miano "nawiedzonego".


Oto kadr z filmu badaczy:
Dołączona grafika


Dołączona grafika


Wyrażam zgodę na kopiowanie opowieści na inne fora oraz portale lecz tylko z odnośnikiem do źródła (http://ponawijaj.pl)!
Autor: Mdx
Źródło: http://ponawijaj.pl/...zny-dla-dzieci/
  • 3

#1241

Jamnik.
  • Postów: 1
  • Tematów: 0
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

" Rytuał "
Kiedy wraz z ewą siedzieliśmy na ławce obok bloku,
temat rozmowy zmienił się z fastfood'ow na klątwy.
Rozmawialiśmy na temat różnych klątw, jakie usłyszeliśmy.
Kiedy podjąłem temat rytuałów , ewa nie ucieszyła się.
Próbując przekonać starą koleżankę , opowiedziałem jej o tym ,
jak wywołałem ducha swojego dziadka i o tym , ze podczas rytuału z mebli pospadały szklanki .
Ewa dalej mi nie wierzyła .
Próbowała mnie przekonać , abym kogoś przywołał .
zmotywowany słowami i obecnością ewy zgodziłem się i zaprosiłem ją do siebie .
Gdy weszliśmy do mojego domu , Przeszły ją po plecach ciarki . Wyraźnie czuła , ze ktoś jest razem z nami w salonie .
Powiedziałem jej ze również wyczuwam obecność innej istoty i wyjaśniłem jej , ze to odczucie utrzymuje odkąd pierwszy raz przywołałem swojego dziadka .
Ewa nie była pewna czy mam dalej przywołać ducha , lecz prędko odgoniła tą myśl od siebie .
Nie zastanawiając się weszła za mną do pokoju.
Zacząłem ją wtajemniczać w to , na czym ma polega ten rytuał.
Mianowicie chodziło o to , ze na okrągłym stole położę tabliczkę w kształcie prostokąta a na niej krzyż i szklankę .
Po lewej stronie krzyż będą cyfry od 1 do 10 , nad cyframi napiszę "TAK" . Po prawej stronie wszystkie litery alfabetu a nad nimi "NIE".
Nad krzyżem namaluję "NIE WIEM" , na dole "KONIEC" . Wokół tablicy zapalę 4 świece .
Wtajemniczona ewa patrzała jak zaczynam rytuał i zaczęła się śmiać z tego co robiłem .
Ostrzegłem ją , aby zachowała spokój podczas rytuału. Ewa zgodziła się lecz dalej nie wierzyła w wywoływanie duchów .
Zaprosiłem ją do stołu , usiadła na przeciwko mnie i zacząłem się przygotowywać do wywoływania ducha .
Gdy wszystko było ju gotowe zapaliłem świece i odmówiliśmy wspólnie modlitwę .
Stwierdziliśmy , ze wywołam ponownie ducha swojego dziadka , gdyż miałem kilka pytań dotyczących mojej przeszłości.
Chwyciliśmy się za ręce i zacząłem mówić formułkę.
Ewa nic nie zrozumiała oprócz słów " Kazimierz Kowalski ,
Data śmierci 20.08.1992"
zgasła jedna ze świec , Ewa myśląc ze ją wrabiam nie przestraszyła się .
Gdy na stole szklanka zaczęła porusza się z litery do litery.
Wystraszona ewa krzyknęła, nie zwróciła uwagi na to ze ją puściłem i zacząłem notować.
Kiedy szklanka przestała się poruszać zmartwiłam się .
Na kartce pisało " pozostały 3 świece"
Ale o co chodzi? - zadałem pytanie
Nagle zobaczyłem jak gaśnie kolejna świeca i szklanka zaczęła się poruszać.
zanotowałem " pierwsza świeca zgasła kiedy mnie przywołałeś .
Druga , kiedy zadałeś mi pytanie .
Pytaj ostrożnie gdyż jedno pytanie gasi jedną świece "
Analizowałem sytuację a Ewa siedziała roztrzęsiona i mówiła do siebie " to tylko zart , to tylko cholerny żart"
Co prawda kiedyś słyszała o tym jak któryś z jej znajomych wywołał ducha , lecz nie wierzyła w to. Az do teraz.
Zrozumiałem sytuację i zadałem pytanie "co się stanie kiedy zgaśnie ostatnia świeca? "
Kiepsko . Zgasła jedna z dwóch świec .
Znów szklanka poruszała się .
Zanotowałem " będziesz musiał wybrać . TY , lub Ewa. "
Wyjaśniłem wszystko Ewie , lecz ta wykrzyknęła tylko "KOŃCZ TO!"
Uznałem ze to dobra rada i przesunąłem szklankę na "KONIEC"
zgasła ostatnia świeca.
Przerażony wyskoczyłem z krzesła i zacząłem odsłaniać rolety które wcześniej zasłoniłem na cześć rytuału.
Promienie słoneczne wdarły się do mego pokoju ukazując postać ducha dziadka .
Ów dziadek nie wyglądał jak duch. Teraz miał materialne ciało
Staruszek nie poruszał ustami , lecz usłyszałem bardzo wyraźnie " wybieraj , ty czy ewa "
Zjawa nie słysząc odpowiedzi dodała " jest tez trzecia możliwość. Jeśli spiszesz tą opowieść i ją w jakikolwiek sposób opublikujesz , zginą ci którzy to przeczytają.
To więc Marku , TY Ewa czy ta trzecia możliwość?"
Nie mam wyjścia drodzy czytelnicy .
Fajnie było was poznać.
Wybrałem tą trzecią opcję.
Choć Ewa popełniła samobójstwo miesiąc po zdarzeniu , a ja pewni skończę w psychiatryku nie żałuję , ze wybrałem ta trzecią opcję.
Zegnajcie.
/ Jamnik
  • 0

#1242

Rajden204.
  • Postów: 16
  • Tematów: 0
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja Kiepska
Reputacja

Napisano

Łowca III

Ledwo co wstałem o 6 rano i zacząłem pisać mój pamiętnik

Sny po morderstwie psa były koszmarne. Ciągle widziałem straszne obrazy. te przeklęte słowa. To nie były już te "Prorocze Sny". W każdym śnie, w każdym koszmarze było wszystko to samo - "Zabiłeś go, pomściłeś martwych głupców, lecz spisałeś Twoich przyjaciół i samego siebie na paskudną i bolesną śmierć". Gdy powiedziałem o tym chłopakom... Nie wiedziałem, że Raiden tak na to zareaguje. Wtedy myślałem, że te koszmary to po prostu wizja po tym co zrobiłem, myślałem głupio... Raiden wziął to na poważnie. Zmienił się na dobre 2 miesiące. Raiden wtedy był bardzo tajemniczy. W nocy, po dniu, w którym im to powiedziałem Raiden zniknął. Zobaczyłem go 2 dni później. Nie wyglądał jak nasz stary przyjaciel. Był zamaskowany, a pierś przysłaniała niewielki żelazny pancerz. Jego oczy były czerwone, a zarazem niebieskie. Klęczał na kawłku zniszczonego muru. Zamiast ostrza burzy miał 2 żelazne ostrza przyczepione do rąk. Patrzył się na nas, a po chwili jego usta zakryte niebieską szarfą ruszyły się. Powiedział wtedy "Oświeciły mnie Cienie". Byliśmy przerażeni. Nie mogliśmy walczyć z naszym przyjacielem, naszym leaderem. Posiadał moc błyskawic, a do tego jeszcze doszła wiedza Cieni. Uciekaliśmy, on nas nie gonił. Chciał żebyśmy odeszli. Chceliśmy mu pomów, żeby do nas wrócił. Musieliśmy mu pomóc. 3 godziny po tym zdarzeniu obudził mnie Josh. "Himunaru, Himunaru! Obudź się! Miałem Proroczy Sen! Musimy zignorować Raidena, mamy nowe zadanie! Nie możemy teraz się zająć Raidenem.". Po tych słowach od razu wstałem i poprosiłem go, aby wytłumaczył mi treść naszej kolejnej złej ofiary. Znałem ją z paru Creepypast. Kobieta, biała suknia i żółte oczy. Miała przy sobie kij. Taaak, ją chciałem zabić jak najchętniej. Wiedzieliśmy, gdzie iść. Oczywiście dworzec centralny. Mieszkamy w małym mieście. o 4 nad ranem w zimę jest mało osób. Bylo zimno, ale byliśmy gotowi. Staliśmy na torach jak idioci, czekając na naszą ofiarę. Heh, myślała, że ona dorwie nas? Taa dobre... I wtedy ją zobaczyliśmy. "Woah, w śnie wyglądała mniej creepy" Powiedzial załamany Josh. Chcieliśmy uciekać, ale przypomniały nam się słowa Raidena - "Służąc Wyższemu Dobru!" Stojąc, patrząc w oczy śmierci czekaliśmy, aż podejdzie bliżej. Zbliżała się, ale bardzo powoli. Była już blisko, 5-10 metrów od nas i wtedy usłyszeliśmy dziwne szurnięcie i śmiech. Znajomy krótki śmiech. To był śmiech Raidena. Był krótki i złowrogi. Po chwili zobaczyliśmy jak Raiden i 2 cienie przeszywają kobietę. "Stary czy widzisz to co ja?! Chodzące cienie jak to?!" Wykszyczał Josh. "To niemożliwe głąbie" powiedziałem. Lecz on miał rację. To były cienie. Cała akcja towarzysza Cieni trwała 2 lub 3 sekundy. Kobieta nie zdążyła nawet spojrzeć kto ją atakuje. Po chwili Raiden i Cienie ustawiły się dookoła kobiety. Klęczeli plecami do niej, jakby byli zmęczeni po walce. Raiden powiedział "Jestem Ostrzem w Ciemności" Po czym zacisnął pięść. Wtedy rozbrzmial ohydny dźwięk. Tryśnięcia krwi, przecięcia mięsa i łamania kości. Spojrzeliśmy na kobietę. Jej pierś była rozerwana, a zarazem rozcięta. Ohyda. Jej narządy były rozszarpane, pocięte, powyrywane. Straszna Pani upadła, dławiąc się w dużej kałuży wlasnej krwii. Cienie znikły, po prostu wybuchły. Raiden wstał, podszedł do nas. Nie baliśmy się go. Stanął przed nami i powiedział "Oświeciły mnie Cienie. Cień to moc" po czym bardzo szybkim biegiem zniknął. Uciekł tak szybko jak się pojawił. Wróciliśmy do domu. Gadaliśmy. "Raiden stoi po naszej stronie. Zabił obiekt i oszczędził nas" Powiedział zacieszony Josh. "To nie tak, przyjacielu. Oszczędził nas, bo pewnie musiał, a zabił ją... Zabił ją... Nie czekaj. Stary słuchaj. Raiden jest teraz inny. Jak ktoś nim rządzi to nie wiem no, może Raiden teraz zbierać duszę czy coś dla swojego Pana. Widziałeś jego umiejętności? Cienie, jakieś mroczne cięcia? Musimy na niego uważać" Powiedziałem.

Ehh muszę kończyć. Raiden już jest z nami, jest normalny, wiedza Cieni doprowadziła go i nas do wielu dróg. Potem to opisze, teraz ide do szkoły.

17 Grudnia 2013
Himunaru


Użytkownik Rajden204 edytował ten post 08.06.2013 - 10:08

  • 1

#1243

katabas.
  • Postów: 306
  • Tematów: 24
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja ponadprzeciętna
Reputacja

Napisano

Bardzo lubię kolejowe opowiadania Stefana Grabińskiego, a mają one w sobie coś "creepy", więc je zamieszczam. Miłej lektury. Zaznaczam, że utwory te są już w domenie publicznej i wolno je zamieszczać.

Nie wstawiam wszystkich opowiadań z "Demona ruchu" a większość. Najbardziej polecam: "Głuchą przestrzeń", "Sygnały", "Engramy Szatery", "Ultima Thule" i "Smolucha" Inne wg uznania.

Aha. Opowiadania pochodzą z 1919 roku, więc niektóre urządzenia kolejowe funkcjonują inaczej, i inaczej się często nazywają - niemniej ogólne zasady funkcjonowania kolei zasadniczo się nie zmieniły.


GŁUCHA PRZESTRZEŃ - ballada kolejowa

Pomiędzy Orszawą a Byliczem zregulowano przestrzeń. Stało się to możliwym dzięki zasypaniu mokradeł nad Wierszą i przeprowadzeniu niwelacji pod tzw. "Upłazikiem". Wskutek tego linia uległa znacznemu skróceniu, gdyż pociąg zamiast omijać bagnisty teren w wielkim, silnie na północ wygiętym łuku szedł teraz po jego cięciwie, zmierzając do celu prosto jak strzała.

Skrót okazał się ze wszech miar pożądanym. Ruch kolejowy zyskał znacznie na tempie, a okolica, dotychczas malaryczna z powodu bagiennych wyziewów, wkrótce przybrała charakter suchej, zdrowej równiny, która wnet pokryła się bujną zielonością.

Dawną przestrzeń, okrężną, zwaną teraz "głuchą", zamknięto i izolowano. Do rozebrania toru i usunięcia obiektów kolejowych zamierzała dyrekcja ruchu przystąpić dopiero po pewnym czasie. Nie było z czym się spieszyć; wiadoma rzecz: zburzyć łatwo, zbudować trudniej...

Tymczasem w rok po oficjalnym zamknięciu starej linii zaszedł fakt dziwny i niespodziewany.

Pewnego dnia zgłosił się u dyrektora odnośnego departamentu w Orszawie niejaki Szymon Wawera, wysłużony inwalida kolejowy i emerytowany konduktor, z prośbą, by mu oddano pod opiekę wyłączoną z ruchu "głuchą przestrzeń". Gdy mu dyrektor przedstawił, że jest to zupełnie zbyteczne, bo pętlicę w najbliższych miesiącach rozbiorą, i ze funkcja "budnika" w tych warunkach byłaby co najmniej iluzoryczną, jeśli już nie wprost śmieszną, oświadczył Wawera, że będzie pilnował starego toru całkiem bezinteresownie.

- Bo proszę pana naczelnika - tłumaczył gorąco - w dzisiejszych ciężkich czasach to i na szyny ludzie się łakomią. A szkoda byłaby wielka dla kolei, panie naczelniku, wielka szkoda. Proszę samemu obliczyć: tyle dobrego kutego żelaza! Tor tam przeszło 12 km długi! Jest się czym obłowić. A ja dopilnuję wiernie jak pies, panie naczelniku. Nie dam uszczknąć ani jednego metra! Jakem stary konduktor Wawera! Centusia za to nie chcę, ani złamanego szeląga. Choćby mi pan dyrektor sam pchał do ręki, nie wezmę nic. Ja tak tylko z miłości wielkiej do zawodu i dla honoru chcę być budnikiem na "głuchej przestrzeni".

Dyrektor ustąpił.

- Ha, jeśli już tak koniecznie, i to bezinteresownie, pilnuj pan sobie tej linii do czasu. A zatem - dodał z uśmiechem lekkiej ironii, uderzając go po ramieniu - mianuję pana od dzisiaj dróżnikiem "głuchej przestrzeni".

Wawera ze łzami w oczach uścisnął dłoń zwierzchnika i wyszedł z biura szczęśliwy jak nigdy.

Nazajutrz objął "służbę". Zabrał ze sobą z Orszawy parę gratów - mebelków, pościel, trochę książek i naczyń kuchennych, i spakowawszy to chude gospodarstwo na ręczny wózek sprowadził się na nowe mieszkanie, którym miała odtąd być budka byłego dróżnika wyłączonej z ruchu strefy. Był to budynek niewielki, nadniszczony już przez całoroczne zaniedbanie, lecz w dziwnie pięknym otoczeniu.

Wciśnięta we wnękę parowu, parę metrów nad poziomem toru, budka wyglądała z daleka pod swym daszkiem z czerwonego łupku jak zaczarowana chatka z bajki. Mały lasek jodłowy wyrosły półkolem na szczycie jaru ujmował ją w opiekuńcze ramiona i chronił od wichrów północy. W wybite okna zaglądały złote głowy słoneczników, przemycał się szerokolistny łopian - w rynnach powyginanych fantastycznie lęgły się pisklęta jaskółek. Przed domem w ogródku zarosłym zielskiem na głucho oddawała się wiatrom na wolę samotna topola...

Wawera u wstępu objął miłosnym spojrzeniem nową sadybę i żwawo zabrał się do porządkowania i naprawek.

A potrzebne już były bardzo, bo jego poprzednik opuścił posterunek jeszcze przed rokiem, po zamknięciu przestrzeni, i budka zdana na łaskę losu ucierpiała ogromnie od niepogody i ludzkiej chciwości. Lecz Wawera nie stracił ducha i piorunem rzucił się do roboty.

Powstawiał wybite lub pokradzione szyby, załatał dziurę w dachu, naprawił wywalone z zawiasów drzwi. Po tych najkonieczniejszych reparacjach przyszła kolej na dalsze: rekonstrukcję rozdrapanej prawie do cna podłogi i ustawienie brakujących przęseł w ogrodzeniu. Zabrało mu to parę dni czasu, bo musiał wszystko robić sam, ale humoru nie tracił, lecz owszem pogwizdywał wesoło przy pracy jak szczygieł. Gdzieś u schyłku tygodnia, gdy już robota była na ukończeniu, przyplątał się doń jakiś bezpański pies i zamieszkał pustą budę koło drewutni za domem. Wawera chętnie przygarnął go do siebie, uważając zjawienie się zwierzęcia za dobrą wróżbę na przyszłość.

Pierwszą niedzielę na nowej placówce spędził Wawera na modlitwie i rozmyślaniach. Wyciągnąwszy się po południu na zboczu wąwozu opodal domu na trawie, wlepił oczy w majowy błękit nieba i zapadł w długą zadumę, z której obudziły go dopiero głosy dzwonów wieczornych płynące z Orszawy...

Nazajutrz od rana rozpoczął właściwą służbę od przeglądu powierzonej sobie przestrzeni.

Pętlica była dość długa, bo przeszło 12 km, i niemal od początku do końca szła głębokim, wąskim parowem, którego ściany tworzyły rozstęp szerokości podwójnej wstęgi torów. Budka dróżnika wznosiła się mniej więcej w połowie "głuchej przestrzeni", w miejscu gdzie łuk jej krzywizny wyginał się najsilniej ku północy.

Rewia zajęła Wawerze przeszło pięć godzin, bo prawa noga będąca kikutem poniżej kolana przeszkadzała mu znacznie w chodzeniu. W końcu jednak zbadał dokładnie linię w jedną i drugą stronę i zadowolony z rezultatu wrócił do budki na posiłek.

Ostatecznie przestrzeń nie przedstawiała się najgorzej.W jednym tylko miejscu brakowało kilku metrów szyny, lecz to można było jakoś nadsztukować.

Nie święci garnki lepią - pomyślał, krając chleb i zapijając go jakąś imitacją barszczu. - Ludzie wstawiają sobie zęby, czemuż bym ja nie potrafił wstawić kilkumetrowego kawałka szyny?

I wstawił. Gdzieś pod nasypem kolejowym, pod jakimś kamiennym mostkiem wyszperał parę zardzewiałych już żelaznych sztab, oczyścił, przekuł w ogniu przy nitach, przystosował do reszty i załatał szczerbę w torze do niepoznaki. Równie gładko poszło z naprawą starej zwrotnicy i z wybitym okiem dwu latarń "stacyjnych" opodal budki. Wkrótce stawidło funkcjonowało jak za dawnych dobrych czasów, a w nocy, począwszy od godziny siódmej, rozbłyskiwały latarnie miłym, acz nikłym trochę światłem.

Wawera dumny był ze swego dzieła i rozmiłowanymi oczyma wodził po swojej "strażnicy", po torze czyściutko utrzymanym i po lśniących relsach. Nie miał nic do zarzucenia swojej przestrzeni. Wszystko tu było jak i gdzie indziej, na czynnych liniach. Był bo i tor podwójny, i krótki tunel powyżej budki, a nawet blok, prawdziwy, w całym tego słowa znaczeniu blok z dźwigniami do przerzutów. Istnienie tego budyneczku o parę metrów od sadyby dróżnika pasowało właściwie placówkę na "przystanek". Jakoż była tu rzeczywiście przed laty mała stacyjka, przy której budnik spełniał równocześnie funkcje naczelnika. Podobno nawet jeszcze na rok przed wyłączeniem pętlicy zatrzymywały się tu czasem pociągi towarowe na małą chwilę.

Wiadomość ta podniosła ogromnie w oczach Wawery znaczenie jego posterunku i doniosłość związanych z nim zadań. Odtąd zaczął traktować swą budkę jako przystanek i postanowił uczynić wszystko, ażeby utrzymać go na wysokości przeznaczenia. Toteż otoczył jak najtroskliwszą opieką blok i zawarte w nim obiekty, których strzegł jak oka w głowie. Chcąc niejako umotywować wobec siebie i drugich istnienie tego budynku i przywrócić mu dawną rację bytu, powielił tor przed blokiem o jedno odgałęzienie szyn, które niewątpliwie niegdyś musiało tu istnieć, lecz później jako zbędne zostało usunięte.

Ponieważ to ostatnie zadanie przechodziło już jego siły i zdolności techniczne, uciekł się do pomocy jednego z kolejowych kowali z ogrzewalni stacyjnej w Byliczu, niejakiego Luśni, i pozyskawszy go paczką przedniego tytoniu, namówił do przywrócenia jego "stacji" jej dawnego wyglądu. Kowal przeprowadził restytucję odgałęzienia wedle wskazówek dróżnika i odtąd został jego najserdeczniejszym przyjacielem.

W godzinach wieczornych, wolnych od pracy, przychodził Luśnia w odwiedziny do budnika i usiadłszy razem na belce pod blokiem lub na progu stacji, gawędzili pod nieszpór, ćmiąc fajki.

Wtedy to wśród przyjacielskiej rozmowy, przy wtórze zasypiających koników polnych, rechocie bagiennych żab, przyszło do wzajemnych zwierzeń.

Powoli wyszło na jaw, że Szymon Wawera nie zawsze był w życiu "sam jako ten palec", że miał niegdyś młodą i piękną żonę i parę dziatek o główkach jasnych jak len, jedwabistych. Hej, minęło szczęście, minęło niewrotne! Żonę uwiódł spanoszony bogacz, dzieci śmierć zabrała. Odtąd nikt go nie oczekiwał w pustym, zimnym domu, gdy powracał z tury... Potem przyszedł karambol pod Wolą. Stracił wtedy nogę i służbę; musiał pójść na pensję. A miał jeszcze ochotę do pracy, o, i jaką ochotę!... Lecz trudno - nie można było inaczej. To przeklęte kalectwo!

A zawsze go coś ciągnęło do kolei. Nie mógł się z nią rozstać w żaden sposób. Przez parę lat po spensjonowaniu pracował jako posługacz przy magazynach na dworcu towarowym, staczając beczki i bale po pomostach, potem, gdy noga zaczęła odmawiać posłuszeństwa, zarabiał z dnia na dzień w ogrzewalni przy dworcu w Zbąszynie jako pomocnik ślusarski. A zawsze przy kolei, zawsze w pobliżu ukochanych wagonów, maszyn i przestrzeni. Dalekie to jeszcze od konduktorstwa, dalekie jak niebo od ziemi, ale przecież - przynajmniej się człowiek ocierał o kolej.

O, bo nie masz to jak konduktorska dola! Jedzie sobie człowiek tak w przestrzeń, jedzie hen, daleko przed siebie, milami jedzie, stajami... Świat mu się kręci, w dal ścieli, migają miasta w przelocie, mijają pola, gościńce... Konduktor tak jedzie, panowie, konduktor - człek-tułacz wieczysty!...

Tak mijały lata, płynął czas niepowrotną falą... Aż pół roku temu zasłyszawszy przypadkiem w rozmowie coś o "głuchej przestrzeni" między Orszawą a Byliczem porzucił ogrzewalnię i przeniósł się w te strony, by czuwać nad opuszczoną linią.

I oto teraz został budnikiem, co więcej, kierownikiem przystanku. Ludzie się podobno śmieją z niego, że to "głuchej" pilnuje przestrzeni i "przed wiatrem broni". Niech się tam śmieją zdrowi. On swoje wie także. A rozdrapywać więcej toru nie pozwoli i porządek utrzyma. I oto znów służy kolei, i wrócił do niej jak syn marnotrawny w dom rodzica po latach. Dach nad głową ma, stację i przestrzeń ma, dobra kolejowego dogląda - czegóż mu więcej potrzeba?...

Słuchał Luśnia tych zwierzeń z uśmiechem na ustach, od czasu do czasu przytakując głową. A gdy przyjaciel na chwilę zamilkł i wpatrzył się zamyślony gdzieś w perspektywę toru, wyciągnął lulkę z zębów i zapytał:

- To ty, Wawera, przystałeś tu na budnika tak niby tego, jak by to powiedzieć, niby z takiej tęskności wielkiej do kolei, hę?

Wawera oderwał oczy od szyn:

- A niby tak, kochany kowalu, a niby tak.

- Ale bo widzisz, Szymek, właściwie tak Bogiem a prawdą - ty siebie samego tumanisz. Tyś tu właściwie niepotrzebny. Przecie to głucha przestrzeń i pociągi tędy od roku nie chodzą. Nie ma czego pilnować. Tego tam trochę żelaziwa w szynach? A co tam komu po tym? A zresztą choćby i ukradli? Nie taka znów wielka szkoda dla kolei. To tylko zabawka i tyle.

Wawerze jakby kto nóż utopił w serce. Spochmurniał, zaciął wargi i poderwał się z miejsca:

- Kiedy tak, to idźże sobie precz stąd, do licha! No, słyszałeś?! Won stąd, mówię, pókim dobry! Kiedyś taki mądry jak inni, to idź sobie pomiędzy nich i śmiej się ze mnie wraz z nimi. Ale dobrze mi tak, staremu durniowi! Po co było otwierać serce pierwszemu z brzegu? Oto masz i nagrodę. Napluło ci bydlę w twarz i splugawiło ci duszę. Won stąd, powiadam, bo mnie popamiętasz!

Luśnia zmieszał się, poczerwieniał, stropił się ogromnie. Głosem urywanym, pełnym skruchy i żalu zaczął się usprawiedliwiać i przepraszać.

- No, no, stary, nie gniewaj się, nie sierdź tak okrutnie. Ja, widzisz, chciałem co innego powiedzieć. Tylko nie wiedziałem jak. Zwyczajnie człek prosty jestem, kowal. Ty - co innego: konduktor; wieleś świata zwiedził, książki czytasz. Tylko, widzisz, nie mogłem sobie jakoś tego wykalkulować, po co ty właściwie zaszyłeś się tutaj na stare lata. Ale teraz to widzę, niby tak w sercu czuję, dlaczego. Tyś inny człowiek jak inni.

Wawera spojrzał nań z ukosa, trochę z niedowierzaniem, lecz znać już przejednany:

- No tak, to co innego. Jeśli sam przyznajesz, żeś głupi i nie rozumiesz, to ci ten raz jeszcze mogę wybaczyć. Bo, posłuchaj, Luśnia - dodał, zniżając tajemniczo głos - jest ci tu i inna przyczyna, co mnie tu więzi i trzyma. A że jest - ja to czuję najlepiej tu, głęboko w piersi - tylko jej nazwać jeszcze nie umiem po imieniu, tylko uchwycić jej jeszcze nie potrafię w cęgi słów. Ale ona jest, owa dziwna przyczyna - jest, jest na pewno.

Luśnia patrzył na przyjaciela rozszerzonymi od ciekawości oczyma:

- Masz teraz na myśli nie jeno ową tęskność do kolei?

- Nie, nie. To jest coś innego. Coś, co u mnie z ową tęsknotą się łączy, ale też istnieje i beze mnie, samo dla siebie.

- Co to takiego, Wawera?

- Sza! To tajemnica! Tajemnica "głuchej przestrzeni".

Zamilkli obaj zdjęci nagle nieokreślonym lękiem, zatapiając spojrzenia w mroczniejącą już szyję parowu. Wśród bezdennej ciszy sierpniowego wieczora nadpłynęły nagle od toru ciche, choć wyraźne szmery i szelesty. Jakieś seplenienia stłumione, jakieś poszepty lękliwe, poszczęki...

- Słyszysz, Luśnia? - przerwał milczenie budnik. - Szyny gwarzą...

- Zwyczajnie latem pod wieczór kurczą się od chłodu i przeto szczękają.

- Szyny gwarzą - powtórzył Wawera, puszczając mimo uszu objaśnienie kowala. - Gawędzą sobie wieczorem po znojach dnia.

- Szyny gadają - powtórzył jak echo Luśnia.

- Tak, tak - mówił dróżnik dziwnie rozmarzony. Czy myślisz, że one nie żyją jak my, ludzie, zwierzęta lub drzewa?

Kowal spojrzał zaskoczony pytaniem.

- Żyją, Luśnia, żyją, jeno swoim własnym, odmiennym od innych stworzeń życiem.

To stanowczo już przekraczało zakres pojęć kowala. Popatrzył poczciwiec na towarzysza jak na wariata, pokręcił głową i splunąwszy od niechcenia w bok, odsunął się trochę na prawo.

- A tor, myślisz, nie żyje, co? - następował nań rozgrzany biernym oporem Wawera. - A ten parów, ta stacja z blokiem, a ta cała przestrzeń, hę?

- Głucha przestrzeń - wtrącił półgłosem Luśnia.

- Głucha, powiadasz? Głucha i ciągle głucha! To wy jesteście głusi, wy, głupi, tępi ludzie, którzy słyszeć nie chcecie głosu Boga!

Kowal struchlał:

- Nic już nie wiem - bełkotał patrząc półprzytomny na towarzysza. - Nic nie rozumiem. Ale w Boga - to wierzę.

Dróżnik ze wzrokiem natchnionym, uśmiechnięty, promienny wskazał ręką przestrzeń nurzającą się już w mrokach wieczornych:

- Wszystko to żyje i wspomina.

- Wspomina? - zagadnął żywo Luśnia. - A co wspomina?

- To, co minęło. To, co tu było przed laty. Tak jak my, ludzie, wspominamy przeszłość - dodał po chwili z głębokim smutkiem w głosie.

- To niby ta twoja przestrzeń wspomina swoją dawność?

- Tak, Luśnia, tak - nareszcie mnie zrozumiałeś. Wspomina swoją dawność.

- Niby owe stare, dobre czasy...

- Tak, tak - gdy tu jeszcze panował ruch, gdy pociągi przelatywały jak błyskawice, dudniły głucho koła wozów, przepruwały przestrzeń gwizdy lokomotyw.

- To wspomina twoja przestrzeń.

- O tym śni ta moja przestrzeń, śni bez przerwy za dnia w słońcu i w długie, czarne, ślepe noce...

- A ty, Wawera, a ty?

- A ja wraz z nią niby ta bratnia dusza.

- Śnicie oboje, wspominacie?

- Śnimy w utęsknieniu wielkim i czekamy.

- Na co? Czego tu wyglądacie?

- Spełnienia tego, o czym śnimy.

- Daremne czekanie: dawność nie wraca.

- Kto ta wie, druhu stary, kto ta wie? Po to ja tu jestem, by ją wskrzesić.

Powstał z belki i podając kowalowi rękę na pożegnanie, dodał po chwili milczenia:

- Czy myślisz, że wspominanie - to nic, to tylko takie sobie puste słowo?

Zapuścił bystre spojrzenie w dół, na dno parowu, musnął nim nasyp, tory i zatrzymał się na zboczach wąwozu:

- Tu wszędzie żyją te wspominki; wałęsają się dla oka ludzkiego niewidoczne pomiędzy ścianami tego jaru, tłuką po tych szynach, włóczą hen, po całej przestrzeni. Tylko trzeba umieć patrzeć i słuchać.

- Wspominki dawnych lat?

- Wspominki - ślady niezatarte. Bo pomyśl, Luśnia, pomyśl tylko, czy to możliwe, by po tym wszystkim nie zostało nic!

- Niby po czym?

- Pomyśl tylko! Tyle lat, tyle dziesiątków lat przejeżdżały tą gardzielą pociągi, napełniając ją łoskotem kół, grzechotaniem relsów, tyle lat zbocza tego parowu podawały sobie na przemian niby piłki rozbudzone echa. Dzień w dzień, noc w noc rodziły się i marły w tej wąskiej, ciasnej szyi wiry powietrza, wieszały się po szkarpach łachmany dymów, tuliły mgliste ich smoczki do nasypu, kryły pod sklepem tunelu...

- Co chciałeś rzec, Wawera?

- Chciałem rzec jeno, że wspomnienia nie giną. Dobranoc ci, Luśnia, dobranoc!

I tak się w ten wieczór rozstali...

Tymczasem minęło lato, zaczęła się jesień. Dróżnik wciąż wiernie stróżował na swojej przestrzeni. Czujny jak żuraw nie przeoczył najmniejszej usterki na linii. Jeśli gdzieś przypadkiem obsunęła się nawierzchnia, zaraz podsypywał świeżego szutru i zrównywał z poziomem. Gdy w którąś noc październikową szalona ulewa podmuliła tor, wyżerając w nasypie znaczną wyrwę, nazajutrz budnik pracował przez cały dzień bez wytchnienia, póki szkody nie usunął. Umocnił w kilku punktach pętlicy wychwierutane podkłady, gdzie indziej zastąpił stare już, stoczone przez czerwy progi nowymi. Zielska i trawy na torze nie znosił: gdziekolwiek się rzuciło pomiędzy szyny, plewił niemiłosiernie.

Toteż po upływie siedmiu miesięcy jego "urzędowania" wyglądały przestrzeń i przystanek wzorowo. W dal mknęły wstęgi relsów po nawierzchni posypanej żwirem czyściutkim i miałkim jak piasek, z lekkim chrzęstem przerzucały się naoliwione starannie dźwignie blokowe, wykonywało stawidło swe zwroty gładko i sprawnie jak rumak w tresurze maneżu. Dwa razy na dzień i raz w ciągu nocy odbywał Wawera tzw. "ćwiczenia" i "manewry", które polegały na szeregu czynności i ruchów wykonywanych zwykle przez dróżników w chwili przejazdu pociągów przez ich placówki. Krokiem sprężystym, krokiem starego weterana wychodził budnik przed stację, brał do ręki sygnał, szeroką, czerwoną lub zieloną tarczę na białym polu, i stawał wyprostowany jak struna między zwrotnicą a budką. Kiedy indziej puszczał w ruch kolbę stawidła lub żelazne dźwignie na bloku i przerzucał szyny na torze. Wieczorami zapalał zielony sygnał za szybką zwrotnicy i drugi, podobny lub biały, na semaforze daleko przed przystankiem, opodal tunelu. Czasami na "nocny alarm" zmieniał światła sygnałów, które wtedy z daleka już ostrzegały barwą rubinu...

A jednak mimo wszystko smutno było na przystanku. Mimo pozorów ruchu i sprawności budnika wiało od przestrzeni pustką jakąś i martwotą. Bezwiednie musiał to odczuwać i Wawera, bo gdy na chwilę oderwał się od pracy i wzrokiem błądził po szynach, z oczu wyglądała mu tęsknota i jakaś głęboka zaduma. Dlatego też po krótkim spoczynku tym żarliwiej brał się do pracy.

Powoli, z biegiem miesięcy, wytworzył się między nim a przestrzenią nieuchwytny, choć nader zażyły związek. Wawera stał się z czasem jakby ucieleśnioną w kształcie człowieczym jej świadomością. Obcując ze swą strefą niemal bez przerwy wchłonął wszystkie drzemiące tu tajemnie ślady przeszłości, a wessawszy w siebie, oddawał z powrotem wzmocnione tęsknotą, pulsujące żywą, gorącą krwią kochającego serca.

- Poczekaj, siostrzyczko - szeptał nieraz, topiąc pijane zadumą oczy w siną dal przestrzeni - poczekaj jeszcze trochę, gołąbko! Doczekamy się w końcu, doczekamy.

I przypadał do toru, przykładał ucho do ziemi i słuchał, słuchał z zapartym tchem. Po chwili na twarzy jego żółtej, pomarszczonej rozlewał się przykry wyraz rozczarowania, a z ust zwiędłych, zwiotczałych wypływało słowo zniechęcenia :

- Jeszcze nie... Jeszcze za wcześnie...

Nieraz wieczorami pod zorzę zachodu wlepiał godzina | mi całymi utęsknione oczy w czerniejącą z dala czeluść tunelu i czekał na coś, czekał bez końca...

A tymczasem przyszły złe wieści z miasta. Pewnego dnia przyniósł Luśnia fatalną wiadomość, że dyrekcja ruchu w Orszawie zamierza najpóźniej z wiosną przystąpić do rozebrania przestrzeni. Wawera zgryzł się tym okrutnie i przechorował się ciężko. Po upływie tygodnia dźwignął się wreszcie z łóżka, lecz okropnie zmieniony. Małomówny z natury, teraz zamknął się w sobie zupełnie i absolutnie z nikim nie chciał rozmawiać. Nawet Luśni zabronił wstępu do siebie i z daleka zoczywszy nadchodzącego, zawracał go z drogi gestem ręki. Sposępniał, sponurzał i w oczach miał jakieś dzikie, niedobre światła...

Aż dnia jednego, pod zmierzch, w burzliwy, listopadowy odwieczerz, podczas "manewrów" ze zwrotnicą nagle drgnął.

- Przysłyszało mi się czy co? - mruknął wypuszczając z rąk kolbę przyrządu.

Naraz pojaśniało mu w oczach. Strumień nadludzkiej radości przepłynął serce i wstrząsnął nim całym do posad. Wśród wycia jesiennego wichru, wśród świstu zawieruchy po raz pierwszy usłyszał...

To już nie było złudzenie, o nie! Stamtąd nadpłynęło, stamtąd, od tunelu, najwyraźniej w świecie! To było t o, tym razem niewątpliwie t o!... O! Znowu! Trochę bliżej... Słodkie, kochane dudnienie! Drogi, nieoceniony łoskot, cudny, rytmiczny łoskot!...

- Ta, ta, ta!... Ta, ta, ta!...

To on! To on! Nie ulegało już wątpliwości! I wybiegł na spotkanie. Wiatr zerwał mu czapkę, zdarł płaszcz z ramion, targnął nim z pasją, nielitościwie... Nie zważał. Z rozwianym włosem, śnieżnobiałym włosem, z wyciągniętymi przed się entuzjastycznie rękoma słuchał dziwnego odgłosu jak najcudniejszej muzyki...

- Ta, ta, ta... Ta, ta, ta... Ta, ta, ta... Ta, ta, ta...

Lecz po chwili umilkło; i znów gwizdał tylko wiatr w wściekłych przegonach, kwiliły wrony pod ołowianym niebem...

Ze zwieszoną głową powrócił dróżnik do swej budki...Lecz odtąd, od pamiętnego wieczora, nadzieja jasna rozkwitła mu w duszy i dościgała w spełnienie. Bo oto z dniem każdym słyszał coraz wyraźniej, coraz bliżej, coraz dobitniej. Po chwili milkło wprawdzie, głuchło gdzieś, rozwiewało się, lecz nazajutrz, o zmroku, w tę dziwną godzinę przesiłu dnia z nocą znów powracało mocniej już, głośniej, prawie namacalnie...

Aż przyszła godzina ziszczenia.

W jakąś noc grudniową, noc śniegiem zawianą, gdy znużony czuwaniem schylił siwą głowę głęboko ku piersi, zabrzmiał sygnał...

Wawera zadrżał i obudził się:

- Co to?!

- Bim-bam... - zabrzmiało powtórnie. - Bim-bam... Sygnalizator grał. Po raz pierwszy od czasu objęcia służby usłyszał budnik kucie młotków...

Pokraśniał cały, trzęsącymi się rękoma włożył czapkę, zarzucił szynel na ramiona i porwawszy latarkę, wybiegł przed budkę.

- Bim-bam... - grało na słupie.

- Idę już, idę - szepnął, słaniając się na nogach ze wzruszenia.

Całą siłą woli opanował się, sprężył w służbowej postawie i podniósłszy wysoko sygnał świetlny do góry, czekał.

- Ta, ta, ta... Ta, ta, ta... - dudniało na przestrzeni.

- Trach, trach, trach... Trach, trach, trach... - gruchotały szyny.

Dróżnik zatopił głodne spojrzenie w gardziel tunelu...

- Ta, ta, ta!... Ta, ta, ta!...

Nareszcie zobaczył. W wylocie czeluści zaświeciła para oczu, para olbrzymich, złotożółtych ślepiów i rosła, rosła, zbliżała się...

Budnikowi lotem błyskawicy przeszła myśl przez głowę:

- Przejedzie czy stanie?

W tej chwili rozległ się zgrzyt gwałtownie zahamowanych kół i pociąg zatrzymał się przed przystankiem. Wawera nie drgnął, nie ruszył się z miejsca. Patrzył...

Z wozu służbowego wysiadł kierownik ruchu i zmierzał w stronę dróżnika. Ze stopni wagonów zeskoczyło kilku konduktorów, jakiś kontroler w służbie i podeszli ku niemu.

- Dobry wieczór, Wawera! - pozdrowił wyciągając przyjaźnie rękę kierownik. - Czekałeś długo na nas, mój stary, co? No i nareszcie doczekałeś się.

Wawera ściskał podaną dłoń! Łzy słodkie, łzy szczęścia dławiły słowa:

- Wedle rozkazu, panie kierowniku, na posterunku.

- Dobry wieczór, kolego! - witali go konduktorzy. - Witaj nam, stary druhu!

I otoczyli go kołem. Ktoś zabrał mu sygnał i przypiął latarkę do piersi, ktoś inny wcisnął "klucz" konduktorski do ręki.

- No, panowie - zabrzmiał donośny głos kierownika. - Komu w drogę, temu czas! Wawera, jedziesz naturalnie z nami?

- Po ciebieśmy tu przyjechali - zagrzmiał zgodny chór kolegów. - Dość ci już chyba drożnikowania?

W piersi Wawery łkało coś ze szczęścia bez miary. Spojrzał raz jeszcze przez mgłę łez na przystanek, na domek swój śniegiem zasuty, na topolę samotną w ogródku i ruszył ku wozom:

- Ja z wami, koledzy - ja z wami na śmierć i na życie!

I wszedłszy na stopień wagonu jak przed laty, podniósł latarkę w stronę maszyny i krzyknął gromkim głosem:

- Jazda!

Pociąg ruszył z przeciągłym gwizdem i potoczył się w przestrzeń...

Nazajutrz, w mroźny, grudniowy poranek, zastał Luśnia dróżnika przed budką w postaci służbowej z wyciągniętą w górę ręką i z zagasłą latarką w skostniałych palcach.

- Wawera, co tobie? - zagadnął, wpatrując się bystro w twarz przyjaciela z zastygłym na ustach uśmiechem. I dotknął jego ramienia. Wtedy budnik sztywny jak kłoda zwalił mu się pod nogi.

- Zamarzł! - szepnął kowal biorąc zwłoki w ramiona - zamarzł na śmierć na placówce.

I złożył go ostrożnie w budce na tapczanie...
Wieści o zamierzonym rozbiorze przestrzeni okazały się przedwczesne; przetrwała jeszcze jedną wiosnę i lato. Lecz mówiono w okolicy, że od śmierci Wawery pętlica jakby ożyła. Zwłaszcza pod wieczór wąwóz rozbrzmiewał echem dziwnych odgłosów. Dudniły jakieś pociągi, szczękały rozpętane koła, oddychała ciężko uznojona maszyna. Skądś z przestrzeni nadpływały na skrzydłach wiatru jakieś sygnały, rozlegały się przeciągłą skargą gwizdy świstawek, grały pobudkę odjazdu niewidzialne trąbki...

Ludzie omijali chętnie tę stronę, z lękiem obchodząc ją kołem. Nawet ptactwo spłoszone niezwykłym łoskotem porzuciło dziwny parów i przeniosło się w inne, gościnniejsze strony.

Dopiero gdy pod jesień następnego roku usunięto szyny i rozebrano budkę dróżnika, wszystko ucichło i "głucha przestrzeń" zamilkła na zawsze.



SMOLUCH


Starszy konduktor, Błażek Boroń, obszedłszy powierzone swej opiece wagony, wrócił do zakątka oddanego jego wyłącznej dyspozycji, tzw. "miejsca przeznaczonego dla konduktora".

Znużony całodzienną włóczęgą po wozach, zachrypły od wywoływania stacji w jesienną, mgłą napęczniałą porę, zamierzał odpocząć trochę na wąskim, ceratą obitym krzesełku; uśmiechała mu się godnie zasłużona sjesta. Dzisiejsza tura właściwie skończyła się; pociąg przebył już strefę gęsto w bliskich odstępach rozmieszczonych przystanków i wyciągniętym kłusem zmierzał do stacji kresowej. Aż do końca jazdy nie będzie już Boroń zrywał się z ławeczki i zbiegał po stopniach na parę minut, by zdartym głosem oznajmiać światu, że jest stacja taka a taka, że pociąg zatrzymał się na minut pięć, dziesięć lub cały długi kwadrans, lub że czas już przesiadać.

Zgasił latarkę przypiętą do piersi i postawił ją wysoko nad głową na półce, zdjął szynel i zawiesił na kołku.

24 godzin służby bez przerwy wypełniły mu tak szczelnie czas, że niemal nic nie jadł. Organizm domagał się swych praw. Boroń wydobył z torby wiktuały i zaczął się posilać. Siwe wypłowiałe oczy konduktora utknęły nieruchomo w szybie wagonu i patrzyły w świat poza oknami. Szyba trzęsła się w podrzutach wozu, wciąż jednakowo gładka i czarna - nie widział przez nią nic.

Oderwał oczy od monotonii ramy i skierował w głąb korytarza. Spojrzenie prześliznęło się po pierzei drzwi, wiodących do przedziałów, przerzuciło na ścianę okien naprzeciw i zgasło na nudnym szlaku chodnika podłogi.

Skończył "kolację" i zapalił fajeczkę. Był wprawdzie w służbie, lecz na tej przestrzeni, zwłaszcza tuż przed metą, nie obawiał się kontrolera.

Tytoń dobry, przemycony nad granicą, ćmił się w kolistych, wonnych skrętach. Z ust konduktora wysnuwały się giętkie taśmy i zwinąwszy się w kłębki, toczyły jak kule bilardowe wzdłuż wagonowego pasażu - to znów wypadały gęste, zwarte cewki, przeciągały leniwo błękitne trzony i pękały u stropu petardą dymu. Boroń był mistrzem w paleniu fajki...

Z wnętrza przedziałów przypłynęła fala śmiechu: goście byli w dobrych humorach.

Konduktor zacisnął zęby ze złością; z ust padły słowa pogardy:

- Komiwojażerowie! Handlarska branża!

Boroń zasadniczo nie cierpiał pasażerów; irytowała go ich "praktyczność". Dla niego istniała kolej dla kolei, nie* dla podróżnych. Zadaniem kolei było nie przewożenie ludzi z miejsca na miejsce w celach komunikacyjnych, lecz ruch jako taki i pokonywanie przestrzeni. Co ją mogły obchodzić marne interesy ziemskich pigmejów, zabiegi przemysłowe oszustów, plugawe przetargi handlarzy? Stacje były nie na to, żeby na nich wysiadać, lecz by mierzyły przebytą drogę; przystanie kolejowe były probierzem jazdy, ich kolejna zmiana, jak w kalejdoskopie, dowodem postępów ruchu.

Toteż z pogardą spoglądał zawsze konduktor na tłumy, cisnące się przez drzwi wagonów na peron i na odwrót, z grymasem ironii obserwował zadyszane jejmoście i rozgorączkowanych pośpiechem jegomościów, pędzących na łeb, na szyję wśród krzyków, przekleństw, czasem szturchańców do przedziałów, by "zająć miejsce" i ubiec towarzyszy z owczego stada.

- Trzoda! - spluwał przez zęby. - Jak gdyby Bóg wie co na tym światu zależało, by jakiś tam pan B. lub jakaś tam pani W. przybyli "w porę" z F. do Z.

Tymczasem rzeczywistość stanowiła rażący kontrast z poglądami Boronia. Ludzie wciąż wsiadali i wysiadali na stacjach, wciąż cisnęli się z taką samą zapalczywością, zawsze w tych samych praktycznych zamiarach. Ale też konduktor mścił się za to przy każdej sposobności.

W jego "rejonie", obejmującym trzy do czterech wozów, nie było nigdy przepełnienia, tej ohydnej duśby motłochu, która kolegom odbierała nieraz ochotę do życia i była ciemną plamą na horyzoncie szarej, konduktorskiej doli.

Jakich używał środków, jakimi szedł drogami, by osiągnąć ten ideał, nieziszczalny dla innych towarzyszy zawodu, o tym nikt nie wiedział. Faktem było, że nawet w czasie największej frekwencji w porze świątecznej wnętrza wagonów Boronia zdradzały normalny wygląd; przejścia były wolne, w kuluarach oddychało się powietrzem znośnym. Siedzeń nadliczbowych i miejsc stojących konduktor nie uznawał. Surowy dla siebie i wymagający w służbie, umiał też być nieubłaganym dla podróżnych. Przepisów przestrzegał dosłownie, z drakońskim nieraz okrucieństwem. Nie pomagały wybiegi, podstępne szacherki, zręczne wślizgiwanie w rękę "łapówek" - Boronia nie można było przekupić. Parę osób nawet zaskarżył z tego powodu, jednego osobnika wypoliczkował za obrazę i przed władzami wyszedł obronną ręką. Nieraz też zdarzało się, że w środku jazdy, gdzieś na jakimś nędznym przystanku, na jakiejś lichej stacyjce, w czystym polu, wypraszał grzecznie, lecz stanowczo z wagonu oszukującego "gościa".

Dwa razy tylko w ciągu swej długoletniej kariery natknął się na "godnych" pasażerów, którzy odpowiadali poniekąd jego ideałowi podróżnych.

Jednym z tych rzadkich okazów był jakiś bezimienny włóczęga, który bez centa przy duszy wsiadł do przedziału pierwszej klasy. Gdy Boroń zażądał karty jazdy, obdartus wytłumaczył mu, że biletu nie potrzebuje, bo jedzie bez określonego celu, tak sobie, w przestrzeń, dla przyjemności, z wrodzonej potrzeby ruchu. Konduktor nie tylko uznał rację, lecz przez cały przeciąg jazdy czuwał troskliwie nad wygodą gościa i nie wpuszczał nikogo do jego przedziału. Poczęstował go nawet polową swych prowiantów i zapalił z nim fajeczkę wśród przyjacielskiej pogawędki na temat: podróż na chybił trafił.

Drugi podobny pasażer zdarzył mu się parę lat temu na przestrzeni między Wiedniem a Triestem. Był nim niejaki Szygoń, podobno właściciel ziemski z Królestwa Polskiego. Sympatyczny ten człowiek, zresztą na pewno zamożny, również wsiadł bez biletu do pierwszej klasy. Zapytany, dokąd jedzie, odpowiedział, że właściwie sam nie wie, gdzie wsiadł, dokąd zdąża i po co.

- W takim razie - zauważył Boroń - może by najlepiej było wysiąść na najbliższej stacji.

- Ej nie - odparł niezrównany pasażer - nie mogę, dalibóg nie mogę. Muszę jechać naprzód; coś mnie pędzi. Wystaw pan bilet, dokądkolwiek mu się podoba.

Odpowiedź oczarowała go do tego stopnia, że pozwolił mu jechać aż do końcowej stacji za darnie i nie naprzykrzał się już ani razu. Ów Szygoń podobno uchodził za wariata, lecz zdaniem Boronia, jeśli w ogóle był bzikiem, to bzikiem we wielkim stylu.

Tak, tak - istnieli jeszcze na szerokim świecie doskonali podróżni, lecz czymże były nieliczne perły w morzu hołoty? Konduktor nieraz wracał z utęsknieniem ku tym dwom świetnym zdarzeniom swego życia, pieszcząc duszę wspomnieniami chwil wyjątkowych...

Przeważył głowę wstecz i śledził ruchy błękitnoszarych smug, porozwieszanych warstwami w korytarzu. Ponad miarowy stuk szyn wydostał się powoli szypot gorącej pary, pędzonej w rury. Usłyszał bulgotanie wody w zbiornikach, czuł ciepły jej napór o brzegi naczyń: ogrzewano przedziały, bo wieczór był chłodny.

Momentalnie lampy u szczytu zmrużyły świetlne rzęsy i gasły. Lecz nie na długo, bo już w następnej chwili gorliwy regulator wstrzyknął automatycznie świeżą dozę gazu, który podsycił słabnące palniki. Konduktor uczuł jego specyficzną, ciężką woń, przypominającą trochę koper włoski.

Zapach był mocniejszy od dymu fajeczki, wnętliwszy i mącił zmysły...

Nagle Boroniowi zdało się, że słyszy stąpanie bosych nóg po podłodze korytarza.

- Duh, duh, duh - dudniły gole stopy - duh, duh, duh...

Konduktor wiedział już, co to znaczy; nie po raz pierwszy słyszał te kroki w pociągu. Wychylił głowę i spojrzał w mroczną perspektywę wozu. Tam u końca, gdzie ściana załamuje się i cofa ku przedziałowi pierwszej klasy, ujrzał na sekundę jego jak zwykle nagie plecy - na sekundę tylko mignął jego wyprężony w kabłąk, zlany rzęsnym potem grzbiet.

Boroń zadrżał: Smoluch znów pojawił się w pociągu.

Po raz pierwszy zauważył go lat temu 20. Było to na godzinę przed straszną katastrofą między Zniczem a Księżymi Gajami, w której zginęło przeszło 40 osób nie licząc wielkiej liczby rannych. Konduktor miał wtedy lat 30 i jeszcze silne nerwy. Pamięta dokładnie szczegóły, nawet numer nieszczęśliwego pociągu. Prowadził wtedy wagony końcowe i może dlatego ocalał. Dumny ze świeżo zdobytego awansu, odwoził do domu w jednym z przedziałów narzeczoną, swoją biedną Kasieńkę, jedną z ofiar nieszczęścia. Pamięta, jak wśród rozmowy z nią nagle uczuł dziwny niepokój: coś go ciągnęło gwałtem na korytarz. Nie mogąc oprzeć się, wyszedł. Wtedy zobaczył u wylotu wagonowego przedsionka znikającą postać nagiego olbrzyma; ciało jego, zasmolone sadzą, zlane brudnym od węgla potem, wydzielało duszny odór: był w nim zapach włoskiego kopru, swąd dymu i woń mazi.

Boroń rzucił się za nim i chciał przychwycić, lecz zjawisko rozpłynęło się w oczach. Słyszał tylko czas jakiś tupot bosych nóg na podłodze - duh, duh, duh - duh, duh, duh...

W jaką godzinę potem pociąg zderzył się z pospiesznym dążącym z Księżych Gajów...

Od tego czasu zjawił mu się Smoluch jeszcze dwukrotnie, każdym razem jako zapowiedź nieszczęścia. Po raz drugi ujrzał go na parę minut przed wykolejeniem pod Rawą. Smoluch biegł wtedy po desce na dachach wagonów i dawał mu znaki czapką palacza, którą zerwał z uznojonej głowy. Wyglądał mniej groźnie niż za pierwszym razem. Toteż obeszło się jakoś bez większych ofiar; wyjąwszy paru lekko rannych, nie zginął nikt.

Pięć lat temu, jadąc osobowym do Baska, zoczył go Boroń między dwoma wozami przejeżdżającej mimo towarówki, która zdążała ze strony przeciwnej do Wierszyńca. Smoluch siedział w kuczki na zderzakach i bawił się łańcuchami. Koledzy, którym zwrócił na to uwagę, wyśmiali go, nazywając bzikiem. Lecz najbliższa przyszłość przyznała mu rację; towarowy, przejeżdżając przez podmulony most, runął w przepaść tej samej nocy.

Przepowiednie Smolucha były nieomylne; gdziekolwiek zjawił się, groziła niechybna katastrofa. Trzykrotne doświadczenie umocniło Boronia w tym przekonaniu, ukształtowało głęboką wiarę kolejarza związaną ze złowieszczym pojawem. Konduktor żywił ku niemu cześć bałwochwalczą zawodowca i lęk jak przed bóstwem złym i niebezpiecznym. Otoczył swoje zjawisko specjalnym kultem, urobił sobie oryginalny pogląd na jego istotę.

Smoluch tkwił w organizmie pociągu, przepajał sobą jego wieloczłonowy kościec, tłukł się niewidzialny w tłokach, pocił w kotle lokomotywy, włóczył po wagonach. Boroń wyczuwał jego bliskość wkoło siebie, obecność stałą, ciągłą, lubo nie naoczną. Smoluch drzemał w duszy pociągu, był jego tajemnym potencjałem, który w chwilach groźnych, w momencie złych przeczuć wydzielał się, zgęszczał i przybierał ciało.

Sprzeciwiać mu się uważał konduktor za rzecz zbyteczną, nawet śmieszną; wszelkie ewentualne wysiłki, zmierzające ku temu, by zapobiec nieszczęściu, które zapowiadał, byłyby daremne, oczywiście bezskuteczne. Smoluch był jak przeznaczenie...

Ponowne ukazanie się dziwadła w pociągu, i to na krótko przed metą, wprawiło Boronia w stan silnego podniecenia. Lada chwila można się było spodziewać jakiejś katastrofy.

Powstał i zaczął przechadzać się nerwowo po korytarzu. Z wnętrza jednego z przedziałów doszedł go gwar głosów, śmiech kobiet. Zbliżył się i przez parę sekund patrzał w głąb. Zgasił wesołość.

Ktoś odsunął drzwi od sąsiedniego coupé i wychylił głowę:

- Panie konduktorze, daleko do stacji?

- Za pół godziny jesteśmy u celu. Docieramy do końca.

Było coś w intonacji odpowiedzi, co uderzyło pytającego. Oczy jego zatrzymały się przez dłuższą chwilę na konduktorze. Boroń uśmiechnął się zagadkowo i przeszedł. Głowa znikła z powrotem we wnętrzu.

Jakiś mężczyzna wyszedł z przedziału klasy drugiej i otworzywszy okno na korytarzu, wyglądał w przestrzeń. Ruchy jego gwałtowne zdradzały jakby niepokój. Podniósł okno i oddalił się w stronę przeciwną, na koniec kuluaru. Tu zaciągnął się parę razy papierosem i rzuciwszy pożuty naustnik niedogarka, wyszedł na platformę wozu. Boroń widział przez szybę jego sylwetkę, przechylającą się ponad sztabę ochronną, w kierunku jazdy.

- Bada przestrzeń - mruknął uśmiechnięty złośliwie. - Nic nie pomoże. Licho nie śpi.

Tymczasem nerwowy pasażer wrócił do wagonu.

- Czy pociąg nasz skrzyżował się już z pospiesznym z Gronia? - zapytał z wysilonym spokojem, spostrzegłszy konduktora.

- Dotąd nie. Spodziewamy go się lada chwila. Zresztą być może, wyminiemy go na stacji kresowej; nie jest wykluczone spóźnienie. Pospieszny, który ma pan na myśli, nadjeżdża z bocznej linii.

W tej chwili odezwał się z prawej strony gwałtowny łoskot. Za szybą przemknął olbrzymi kontur zionący mietlicą iskier, a za nim lotem myśli prześmignął łańcuch czarnych pudeł, oświeconych wykrojami czworokątów. Boroń wyciągnął rękę w kierunku znikającego już pociągu :

- Otóż i on.

Niespokojny pan z westchnieniem ulgi wyciągnął papierośnicę i podał ją konduktorowi:

- Zapalmy sobie, panie konduktorze. Moerisy oryginalne.

Boroń przyłożył rękę do daszka czapki:

- Dziękuję pięknie. Ćmię tylko fajkę.

- Szkoda, bo dobre.

Podróżny zapalił sam papierosa i wrócił do coupe. Konduktor uśmiechnął się szydersko za odchodzącym.

- Hę, hę, hę! Coś przeczuł! Tylko za prędko się uspokoił. Nie gadaj, brachu, hop, boś jeszcze nie przeskoczył.

Lecz szczęśliwe skrzyżowanie trochę go zaniepokoiło. Szansę wypadku zmniejszyły się o jedną.

A już były trzy kwadranse na dziesiątą - za 15 minut mieli stanąć w Groniu, u kresu jazdy. Po drodze nie było już żadnego mostu, który by mógł się zawalić; jedyny pociąg z przeciwnej strony, z którym by ewentualnie mogło zajść zderzenie, szczęśliwie wyminięto. Należało chyba spodziewać się wykolejenia lub też jakiejś katastrofy na samej stacji.

W każdym razie prognoza Smolucha musiała się sprawdzić - on za to ręczył, on, starszy konduktor Boroń.

Tu chodziło nie o ludzi, nie o pociąg ani o całość jego własnej małej osoby, lecz o nieomylność bosego widziadła. Boroniowi zależało niezmiernie na utrzymaniu powagi Smolucha wobec sceptycznych konduktorów, na zachowaniu jego prestiżu w oczach niedowiarków. Koledzy, którym parę razy opowiadał o tajemniczych jego odwiedzinach, brali sprawę z humorystycznego punktu widzenia, tłumacząc całą historię przywidzeniem lub co gorsza, zalaniem pały. Zwłaszcza to ostatnie przypuszczenie bolało bardzo, ile że nigdy nie pijał. Kilku uważało Boronia za przesądnego bzika i pomyleńca. Toteż w grę wchodził poniekąd jego honor i zdrowy ludzki rozum. Wolał sam kark skręcić, niż przeżyć fiasko Smolucha...

Brakowało dziesięć minut do dziesiątej. Dopalił fajki i po schodach wszedł na szczyt wozu do oszklonej zewsząd budki. Stąd, z wysokości "bocianiego gniazda", leżała za dnia przestrzeń jak na dłoni. Teraz świat nurzał się w grubych ciemnościach. Od okien wozów odpadały plamy świateł, przeglądając zbocza nasypu żółtymi oczyma. Przed nim, w odległości pięciu wagonów, rozsiewała maszyna krwawe kaskady iskier, oddychał komin białoróżowym dymem. Czarny, dwudziestoprzegubowy wąż połyskiwał łuskami boków, zionął ogniem paszczy, oświetlał drogę otoczami ślepiów. W oddali majaczyła już zorza dworca.

Jakby czując bliskość upragnionej przystani, dobywał pociąg wszystkich sił i podwajał chyżość. Już mignął jak majak sygnał szyby dystansowej, nastawiony na wolny przejazd, już witały przyjaźnie podane ramiona semaforów. Szyny zaczęły się powielać, krzyżując w posetne linie, kąty, żelazne przeploty. Na prawo i lewo wypadały z mroków nocy niby na spotkanie latarki zwrotnic, wyciągały szyje stacyjne żurawie, studnie, ciężarowe dźwignie.

Wtem na parę kroków przed rozhukaną w pędzie lokomotywą zagrał czerwony sygnał. Maszyna wyrzuciła ze spiżowej gardzieli urwany gwizd, zazgrzytały hamulce i pociąg, powstrzymany szalonym wysiłkiem kontrapary, zatrzymał się tuż przed drugą zwrotnicą.

Boroń zbiegł na dół i przyłączył się do gromadki kolejarzy, którzy też powysiadali, by zbadać powód przerwy w ruchu. Blokowy, który dał znak ostrzegawczy, wyjaśnił sytuację. Oto tor pierwszy, na który miano zajechać, był chwilowo zajęty przez towarowy. Trzeba było więc przerzucić zwrotnicę i puścić pociąg na tor drugi. Zwyczajnie przeprowadza się ten manewr w bloku, za pomocą jednej z dźwigni. Tymczasem podziemne połączenie między nim a torami uległo jakiemuś uszkodzeniu, tak że blokmistrz musiał dokonać przesunięcia na przestrzeni. Spuścił więc tylko łącznik łańcuchowy w blokhauzie i przy pomocy klucza otworzył stawidło. Teraz miał dostęp bezpośredni do zwrotnicy i mógł już skierować szyny na tor właściwy.

Uspokojeni funkcjonariusze powrócili do wagonów, by czekać na hasło wolnego przejazdu. Boronia coś przykuło do miejsca. Wzrokiem błędnym patrzył na krwawy sygnał, jak odurzony słuchał chrzęstu przestawianych szyn.

- W ostatniej chwili zorientowali się! W ostatnim niemal momencie, na jakich 500 metrów przed stacją! Więc Smoluch kłamał?

Nagle zrozumiał swoją rolę. Szybko zbliżył się ku blokowemu, który założywszy kolbę, przerzucał stawidło i zmieniał barwę sygnału na zieloną.

Za wszelką cenę należało odciągnąć tego człowieka od zwrotnicy i zmusić do opuszczenia stanowiska.

Tymczasem koledzy już dawali znaki do wymarszu. Od końca pociągu szło już podawane z ust do ust hasło - "Jazda"!

- Zaraz! Czekać tam! - krzyknął Boroń.

- Panie zwrotniczy! - zwrócił się półgłosem do wyprężonego w postawie służbowej funkcjonariusza. - Tam na pańskim bloku widać jakiegoś włóczęgę!

Blokowy zaniepokoił się. Wytężył wzrok w kiemnku ceglanego domku.

- Prędzej! - podszczuwał Boroń. - Ruszaj pan z miejsca! Gotów poprzerzucać dźwignie, popsuć przyrządy!

- Jazda! Jazda! - brzmiały zniecierpliwione głosy konduktorów.

- Czekać, do stu piorunów! - zaoponował Boroń. Zwrotniczy, zniewolony siłą głosu, szczególną mocą nakazu rzucił się biegiem ku blokowi.

Wtedy Boroń korzystając z chwili chwycił za kolbę stawidła i na powrót połączył szyny z torem pierwszym.

Manewr wykonany był zręcznie, szybko i cicho. Nikt nie zauważył.

- Jazda! - krzyknął, usuwając się w cień.

Pociąg ruszył, nadrabiając spóźnienie. Za chwilę zasuwał się w mroki przestrzeni już ostatni wagon, wlokąc za sobą długi, czerwony szlak latarni...

Po chwili nadbiegł od bloku zbity z tropu zwrotniczy i oglądnął starannie pozycję stawidła. Coś mu się nie podobało. Podniósł do ust gwizdawkę i dał trzykrotny, rozpaczliwy sygnał.

Za późno!

Bo oto od strony stacji wstrząsnął powietrzem okropny łoskot, głuchy, dudniący huk detonacji, a potem piekielna wrzawa, zgiełk i jęki - lament, płacz i wycie splecione w jeden dziki chaos ze szczękiem łańcuchów, trzaskiem druzgotanych kół, łomotem miażdżonych bezlitośnie wagonów.

- Karambol! - szeptały zbielałe wargi. - Karambol!...


SYGNAŁY


Na dworcu towarowym, w starym, dawno z obiegu wyszłym wagonie pocztowym zgromadziło się jak zwykle na pogawędkę kilku wolnych od służby kolejarzy. Było trzech kierowników pociągu, starszy kontroler Trzpień i zastępca naczelnika stacji Haszczyc.

Ponieważ październikowa noc była dość chłodna, więc zapalili ogień w żelaznym piecyku, którego rurę wpuszczono w otwór dachu. Szczęśliwy ten pomysł zawdzięczało grono inwencji kierownika Świty, który osobiście sprowadził rdzą już przeżarty ogrzewacz, wyrzucony z jakiejś poczekalni, i przystosował go wybornie do zmienionych warunków. Cztery drewniane, podartą ceratą obciągnięte ławki i stół ogrodowy o trzech nogach i szerokiej jak tarcza płycie uzupełniały urządzenie wnętrza. Nad głowami siedzących zawieszona na haku latarnia rozsiewała po twarzach przymglone światło półmroku.

Tak wyglądało "kasyno kolejowe" funkcjonariuszy stacji Przełęcz, przygodny przytułek dla bezdomnych kawalerów, cicha, ustronna przystań dla luzujących się w służbie konduktorów.

Tutaj w chwilach wolnych schodzili się strawieni jazdą bywalcy, stare, osiwiałe "wilki kolejowe", by wytchnąć po odbytej turze i pogwarzyć z kolegami zawodu. Tutaj w dymie konduktorskich fajek, w czadzie tytoniu, prymki, papierosów, tułały się echa opowieści, tysięcznych przygód i anegdot, snuło przędziwo kolejarskiej doli.

I dziś posiedzenie gwarne było i ożywione, zespół wyjątkowo dobrany, sama stacyjna "śmietanka". Właśnie przed chwilą opowiedział Trzpień ciekawy epizod z własnego życia i zdołał tak przykuć uwagę słuchaczy, że zapomnieli podsycić dogorywujące fajeczki i teraz trzymali je w zębach zimne już i wygasłe jak wystygłe kratery wulkanu.

W wagonie zaległa cisza. Przez zwilżone kroplami dżdżu okno widać było mokre dachy wozów lśniące pod światło reflektorów jak stalowe pancerze. Od czasu do czasu przemknęła latarka budnika, mignął niebieski sygnał maszyny przetokowej; od czasu do czasu rozrywał ciemności zielony refleks zwrotnicy, zagrał czerwony krzyk drezyny. Z dala spoza czarnego szańca drzemiących wozów dochodził stłumiony gwar dworca głównego.

Przez rozstęp między wagonami przeglądała część toru: parę równoległych pasów szyn. Na jeden z nich zajeżdżał powoli wypróżniony już pociąg, znużone całodzienną gonitwą tłoki pracowały leniwo, ospale przerabiając ruch swój na obroty kół.

W pewnej chwili parowóz stanął. Spod piersi maszyny wytoczyły się kłęby oparów i otuliły pękaty kadłub. Światła latarń na czole olbrzyma zaczęły uginać się w tęczowe glorie, złociste obręcze i przepajać sobą chmurę pary. W jakimś momencie wynikła optyczna złuda: lokomotywa, a wraz z nią wagony uniosły się ponad zwały par i tak trwały przez pewien czas zawieszone w powietrzu. Po paru sekundach pociąg wrócił do poziomu szyn, wydzielając z organizmu ostatni wysiąk, by odtąd pogrążyć się w zadumę nocnego spoczynku.

- Piękne złudzenie - zauważył Świta, który od dłuższego już czasu wyglądał przez szybę. - Widzieliście panowie ten pozorny wzwód maszyny?

- Rzeczywiście - potwierdziło parę głosów. - Przypomniało mi to legendę kolejarską słyszaną przed laty.

- Opowiadajcie ją, Świta, prosimy - zachęcił Haszczyc.

- Prosimy, prosimy!

- Owszem - historia niedługa; można ją streścić w paru słowach. Krąży pomiędzy kolejarzami jako opowieść o pociągu, który zniknął.

- Jak to zniknął? Ulotnił się czy jak?

- No nie. Zniknął - nie znaczy jeszcze: przestał istnieć! Zniknął - to znaczy: nie ma go pozornie dla oka ludzkiego - w rzeczywistości zaś gdzieś jest, gdzieś przebywa, chociaż nie wiadomo gdzie. Fenomen ten miał wywołać pewien naczelnik stacji, jakiś dziwak ogromny, a może czarownik. Sztuki dokonał przez szereg w specjalnym porządku po sobie następujących sygnałów. Zjawisko zaskoczyło go znienacka, jak sam potem utrzymywał. Oto bawił się sygnałami, które kombinował w najrozmaitszy sposób, zmieniając ich następstwo i jakość. Aż raz, po wypuszczeniu siedmiu takich znaków, pociąg zajeżdżający na jego stację nagle w pełnym biegu uniósł się w górę równolegle do toru, zawahał parę razy w powietrzu, po czym przechyliwszy się pod kątem, zniknął i rozwiał się w przestrzeni. Odtąd nikt więcej nie widział ani pociągu, ani ludzi, którzy nim jechali. Mówią, że pojawi się z powrotem, gdy ktoś wyda te same sygnały, lecz w porządku odwrotnym. Naczelnik, niestety, wkrótce potem zwariował i wszelkie próby wydobycia zeń prawdy spełzły na niczym; obłąkaniec zabrał ze sobą klucz do tajemnicy. Chyba przypadek zdarzy, że ktoś trafi na właściwe znaki i wywabi pociąg z czwartego wymiaru na ziemię.

- Awantura jakich mało - zauważył kierownik Zdański. - A kiedy zaszło to cudowne zdarzenie? Czy legenda nie określa go czasowo?

- Jakich sto lat temu.

- Pi, pi! Ładny szmat czasu! W takim razie pasażerowie z wnętrza pociągu byliby w chwili obecnej o cały wiek starsi. Proszę wyobrazić sobie, co by to był za spektakl, gdyby tak dziś, jutro udało się jakiemuś szczęśliwcowi odnaleźć apokaliptyczne sygnały i zdjąć siedm pieczęci czaru. Ni stąd, ni zowąd zaginiony pociąg nagle spada z nieba na ziemię, wypoczęty należycie po stuletniej nirwanie, i wysypuje z wagonów tłum uginających się pod ciężarem wieku staruszków.

- Zapomniałeś o tym, że w czwartym wymiarze prawdopodobnie nie potrzebują ludzie ani jedzenia, ani napoju i nie starzeją się.

- Racja - zawyrokował Haszczyc - święta racja. Piękna legenda, kolego, bardzo piękna.

Umilkł, coś sobie przypominając. Po chwili, nawiązując do słów Świty, rzekł w zamyśleniu:

- Sygnały, sygnały... I ja coś o nich potrafię opowiedzieć - tylko nie legendę, lecz historię prawdziwą.

- Słuchamy! Prosimy! - odezwał się chór kolejarzy.

Haszczyc oparł łokieć o blat stołu, nałożył fajeczkę i wyrzuciwszy pod strop wozu parę mlecznych kręgów, zaczął swoją opowieść.

Pewnego wieczora, koło godziny siódmej, zaalarmowano stację Dąbrowa sygnałem: "wozy odbiegły"; młotek dzwonka oddał cztery po cztery uderzenia w odstępach trzech sekund. Zanim naczelnik Pomian zdołał zorientować się, skąd nadszedł sygnał, nadpłynął z przestrzeni znak nowy; odezwały się po trzy uderzenia na przemian z dwoma dane czterokrotnie. Urzędnik zrozumiał; znaczy to: "wszystkie pociągi zatrzymać". Niebezpieczeństwo wzmogło się widocznie.

Wnosząc z pochyłości toru i kierunku silnego wiatru, wiejącego z zachodu, oderwane wozy biegły naprzeciw pociągu osobowego, który właśnie odchodził ze stacji.

Należało koniecznie pociąg wstrzymać i cofnąć parę kilometrów w stronę przeciwną, jako też kryć podejrzaną partię przestrzeni.

Ekspedient, młody, energiczny urzędnik, wydał stosowne zarządzenia. Osobowy szczęśliwie zawrócono z drogi, a równocześnie wysłano ze stacji maszynę z ludźmi, których zadaniem było wstrzymać biegnące samopas wagony. Lokomotywa ostrożnie posuwała się w niebezpiecznym kierunku, rozświetlając sobie drogę trzema potężnymi reflektorami; przed nią w odległości 700 m szło dwóch dróżników z zapalonymi pochodniami i tropiło uważnie linię.

Lecz ku zdumieniu całego personalu wozów odbiegłych nigdzie po drodze nie spotkano i po dwugodzinnej, oględnej do ostatecznych granic jeździe maszyna zawinęła do najbliższej stacji Głaszów. Naczelnik przyjął ekspedycję z ogromnym zdziwieniem. Nikt o sygnałach nic nie wiedział, przestrzeń absolutnie była pewną i żadne niebezpieczeństwo z tej strony nie zagrażało. Zbici z tropu funkcjonariusze wsiedli na maszynę i około jedenastej w nocy powrócili do Dąbrowy.

Tutaj tymczasem zaniepokojenie wzrosło. 10 minut przed powrotem parowozu dzwonki znowu odezwały się, tym razem domagając się przysłania lokomotywy ratunkowej z robotnikami. Urzędnik ruchu był w rozpaczy; zdenerwowany sygnałami płynącymi wciąż od strony Głaszowa, przemierzał niespokojnymi krokami peron, wychodził na linię, to znów wracał do biura stacyjnego, bezradny, przerażony, wylękły.

Istotnie sytuacja była przykra. Alarmowany co kilkanaście minut kolega z Głaszowa odpowiadał zrazu z flegmą, że wszystko w porządku; potem zniecierpliwiony zaczął łajać od półgłówków i wariatów. A tu tymczasem szły sygnały za sygnałami, coraz natarczywiej dopraszające się wysyłki wagonów robotniczych.

Czepiając się, jak tonący ostatniej deski ratunku, zatelegrafował Pomian w stronę przeciwną, do Zbąszyna, przypuszczając nie wiadomo dlaczego, że stamtąd idzie alarm. Oczywiście odpowiedziano przecząco; i tam wszystko szło wzorowym porządkiem.

- Czy ja zwariowałem, czy tamci nie przy zmysłach? - zapytał w końcu przechodzącego blokmistrza. - Panie Sroka, czy słyszał pan te przeklęte dzwonki?

- Słyszałem panie naczelniku, słyszałem. O znowu! Ki kaduk?

Rzeczywiście, nieubłagane młotki tłukły ponownie o żelazne kresy; wołały o pomoc robotników i lekarzy.

Na zegarze mijała wtedy już pierwsza. Pomian wpadł we wściekłość.

- A co mnie to wszystko wreszcie, do stu piorunów, obchodzi? Stąd: wszystko w porządku, stamtąd: wszystko na miejscu - więc czego chcesz, do diabła ciężkiego? To jakiś błazen głaszowski figle z nami stroi, wywracając do góry nogami całą stację! Zrobię doniesienie i kwita!

- Nie przypuszczam, panie naczelniku - wtrącił spokojnie asystent - sprawa za poważna, by ją ujmować z tego punktu widzenia. Raczej przyjąć trzeba jakąś omyłkę.

- Ładna omyłka! Czyż nie słyszałeś kolega, co odpowiedzieli mi z obu stacji najbliższych? Chyba niepodobna przypuścić jakichś przypadkowo zabłąkanych sygnałów z dalszych przystanków, o których by tamci nie wiedzieli. Jeśli dotarty do nas, musiały wpierw przejść przez ich rejon. Więc?

- Więc prosty wniosek, że pochodzą od jakiegoś dróżnika na przestrzeni między Dąbrową a Głaszowem.

Pomian spojrzał na podwładnego z uwagą.

- Od któregoś z budników, powiada pan? Hm... może. Ale po co? Dlaczego? Nasi ludzie zbadali przecież całą linię krok za krokiem i nie znaleźli nic podejrzanego.

Urzędnik rozkrzyżował ramiona.

- Tego to już nie wiem. Rzecz można zbadać później w porozumieniu z Głaszowem. W każdym razie sądzę, że możemy spać spokojnie i nie zważać na dzwonki. Wszystko, co należało do nas, zrobiliśmy - przestrzeń przeszukana dokładnie, na linii nie ma ani śladu niebezpieczeństwa, którym nam grożą. Uważam te znaki po prostu za tzw. "fałszywy alarm".

Spokój asystenta podziałał kojąco na naczelnika. Pożegnał kolegę i zamknął się na resztę nocy w biurze.

Lecz służba niełatwo przeszła nad tym do porządku. Ludzie skupili się na bloku koło zwrotniczego i coś szeptali między sobą tajemniczo; od czasu do czasu, gdy ciszę nocy przerwał nowy podrzut dzwonka, pochylone ku sobie głowy kolejarzy zwracały się w stronę słupa sygnałowego i kilka par oczu rozszerzonych zabobonną trwogą śledziło ruchy kujących młotków.

- Zły znak - mruczał strażnik Grzela - zły znak!

I tak grały sygnały aż do pierwszego brzasku. Lecz im bliżej było rana, tym dźwięki stawały się słabsze, niklejsze, w tym dłuższych odstępach czasu po sobie, aż zgłuchły bez echa przed świtem. Ludzie odetchnęli, jakby zmora nocna usunęła się z piersi.

Nazajutrz Pomian zwrócił się do władz w Ostoi, zdając dokładny raport z zajść ubiegłej nocy. Nadeszła telegraficznie odpowiedź kazała mu czekać na przybycie specjalnej komisji, która miała sprawę gruntownie zbadać.

W ciągu dnia ruch odbywał się regularnie i wszystko miało przebieg normalny. Lecz z uderzeniem godziny siódmej wieczór odezwały się znowu alarmujące sygnały w tym samym, co wczoraj, porządku; więc najpierw sygnał: "wozy odbiegły", potem rozkaz: "wszystkie wozy zatrzymać", wreszcie hasło: "przysłać lokomotywę z robotnikami", i rozpaczliwy krzyk o pomoc: "przysłać maszynę z robotnikami i lekarzem". Charakterystycznym było stopniowanie w doborze znaków, z których każdy następny zdradzał wzmożenie się urojonego niebezpieczeństwa. Sygnały uzupełniały się oczywiście, tworząc rozerwany przestankami łańcuch, snujący jakąś złowieszczą opowieść o domniemanym nieszczęściu.

A jednak rzecz wyglądała na drwiny lub głupi figiel.

Naczelnik wściekał się, służba zachowywała różnie; jedni brali historię z humorystycznego punktu widzenia i śmiali się z zapamiętałych dzwonków, inni żegnali przesądnie. Blokowy Zdun utrzymywał półgłosem, że diabeł siedzi w słupie sygnałowym i kłapie dzwonkiem na przekorę.

W każdym razie nikt znaków nie tłumaczył na serio i na stacji nie poczyniono odpowiednich zarządzeń. Alarm trwał z przerwami aż do rana i dopiero gdy na wschodzie przetarła się bladożółta linia, dzwonki uspokoiły się.

Nareszcie po bezsennie spędzonej nocy doczekał się naczelnik przybycia komisji koło dziesiątej nad ranem. Przyjechał z Ostoi nadinspektor Turner, wysoki, szczupły, ze zmrużonymi złośliwie oczkami pan, z całym sztabem urzędników. Zaczęło się śledztwo.

Panowie "z góry" mieli już ustalony pogląd na sprawę. Sygnały, zdaniem pana nadinspektora, pochodziły z budki któregoś z dróżników na linii Dąbrowa-Głaszów. Chodziło tylko o to, z czyjej. Według etatu było na tej przestrzeni budników dziesięciu; z tej liczby należało wydzielić ośmiu, którzy nie posiadali aparatu do dawania sygnałów tego typu. Podejrzenie padło zatem na pozostałych dwóch. Inspektor postanowił wybadać obu na miejscu ich przeznaczenia.

Po sutym obiedzie u pana naczelnika wyruszył z Dąbrowy po dwunastej w południe specjalny pociąg z komisją śledczą. Po półgodzinnej jeździe panowie wysiedli przed budką dróżnika Dziwoty, jednego z podejrzanych.

Biedna człeczyna, przerażony najściem nieoczekiwanych gości, zapomniał języka w gębie i na pytania odpowiadał jakby zbudzony z głębokiego uśpienia. Po przeszło godzinnym badaniu doszła komisja do przekonania, że Dziwota Bogu ducha winien i o niczym nie ma pojęcia.

Więc by nie tracić czasu, pan nadinspektor zostawił go w spokoju, zalecając swoim ludziom dalszą jazdę do drugiego strażnika, na którym teraz skupiła się jego śledcza uwaga.

W 40 minut potem stanęli na miejscu. Na spotkanie nie wybiegł nikt. To zastanowiło. Posterunek wyglądał jakby wymarły; żadnej poszlaki życia w obejściu, żadnego śladu żyjącej istoty wokoło. Nie odzywały się patriarchalne głosy gospodarstwa domowego, nie zapiał kogut, nie zrzędziła kura.

Po stromych, w parę poręczy ujętych schodkach weszli na wzgórze, na którym wznosił się domek budnika Jaźwy. U wejścia powitały gości niezliczone roje much złych, zjadliwych, brzęczących; owady, jakby wściekłe na intruzów, rzuciły się do rąk, do oczu, do twarzy.

Zapukano do drzwi. Z wnętrza nikt nie odpowiedział Jeden z kolejarzy nacisnął klamkę - drzwi były zamknięte.

- Panie Tuziak - skinął Pomian na ślusarza stacyjnego - wytrychem go!

- Duchem, panie naczelniku.

Zazgrzytało żelazo, zachrzęścił zamek i ustąpił.

Inspektor wyważył nogą drzwi i wszedł do środka. Lecz w tejże chwili cofnął się z powrotem na podwórze, przytykając chusteczkę do nosa. Z wnętrza uderzył okropny zaduch. Jeden z urzędników odważył się przekroczyć próg i zajrzał w głąb.

Przy stole pod oknem siedział budnik z głową spuszczoną na piersi, z ręką prawą opartą palcami na guziku aparatu sygnałowego.

Urzędnik zbliżył się do stołu i zbladłszy, zawrócił ku wyjściu. Krótkie spojrzenie rzucone na rękę dróżnika przekonało, że nie palce ujmowały taster, lecz trzy nagie, ogołocone z mięsa piszczele.

W tej chwili siedzący przy stole zachwiał się i zwalił się jak kłoda na ziemię. Poznano trupa Jaźwy w stanie zupełnego rozkładu. Obecny lekarz stwierdził śmierć zaszłą przynajmniej dziesięć dni temu.

Spisano protokół i pochowano na miejscu zwłoki, rezygnując z obdukcji z powodu silnie posuniętego zepsucia.

Przyczyny śmierci nie wykryto. Wypytywani o to chłopi z sąsiedniej wsi nie umieli dać żadnych wyjaśnień prócz tego, że już od dłuższego czasu Jaźwy nie widywano. W dwie godziny później wróciła komisja do Ostoi.

Naczelnik Dąbrowy miał tej nocy i następnych sen spokojny i nie zmącony sygnałami. Lecz w tydzień potem zaszła na linii Dąbrowa-Głaszów straszliwa katastrofa. Oderwane nieszczęśliwym trafem wagony wpadły na pociąg pospieszny, dążący z przeciwnej strony, i zdruzgotały go doszczętnie. Zginął cały personel służbowy i osiemdziesięciu kilku podróżnych.


FAŁSZYWY ALARM


Spod zdruzgotanych wozów wydobyto resztę ofiar : dwóch ciężko rannych mężczyzn i jedną kobietę, zmiażdżoną na śmierć w żelaznych uściskać zderzaków. Kilku ludzi z miejskiego ambulansu złożyło pokrwawione ciała na szpitalne lektyki i zaniosło w stronę poczekalni do tymczasowego opatrunku. Stamtąd dochodziły już jęki, rozdzierające okrzyki bólu, czasem przeciągły spazmatyczny płacz. Z odległości pierwszej zwrotnicy widać było przez otwarte okno białe płaszcze chirurga i asystentów, uwijających się po sali, pomiędzy rzędami złożonych na podłodze noszy. Żniwo było bogate i krwawe : 50 ofiar...

Bytomski odwrócił oczy od peronu i w dalszym ciągu przypatrywał się wysiłkom służby i fukcjonariuszy, którzy pod kierownictwem jego kolegi, naczelnika stacji Rudawskiego, usuwali z toru szczątki rozbitego pociągu.

Wyniki katastrofy przedstawiały się w niezwykle groźnych wymiarach; na 15 wagonów "garnituru" ledwie 2 uszły cało, reszta uległa niemal zupełnemu zniszczeniu. Maszyna z jaszczykiem, które pierwsze wpadły na tyły ciężarowego, wsunęły się w ostatni jego wagon niby szuflady we wlot i tak trwały skleszczone w potwornym zwarciu. Parę wozów środkowych z powybijanymi szybami, bez pomostów, bez kół spięło się w górę i wparło w siebie jak oślepłe, rozhukane w pędzie rumaki osadzone w miejscu ręką oszalałych jeźdźców. Jeden wagon zmiażdżyło do szczętu; pozostał tylko jakiś bezładny kłąb posiekanych na drzazgi ścian, poszatkowanych na szczapy przepierzeń, poskręcanych w trąby platform; a spośród tej dzikiej strzyży drzewa i żelaza sterczały tu i ówdzie kikuty rur przewodowych, jakieś szczerbate, powyginane śmiesznie blachy, stożyły się pod niebo czarną pogrozą zardzewiałe sztaby, laski, wyważone z zawiasów drzwi ze śladami skrzepłej posoki, wywleczone z przedziałów ławki, sofki i fotele oblepione strzępami ludzkiego ciała...

Niemal cały personel służbowy Bieżawy pracował nad przyprowadzeniem toru do porządku. Nadjechała z ogrzewalni maszyna ratunkowa i skierowana na fatalną linię, uprowadzała ze sobą skwapliwie szczęty rozbitka. Tam, gdzie wytrącone z orbity toru wagony przechyliły się na bok i runęły na zbocza nawierzchni, akcja była trudniejsza i na dłuższą metę; nie pozostawało nic innego, jak za pomocą dźwigni i kilofów zepchnąć je trochę niżej w dół po pochylni nasypu i w ten sposób na razie usunąć zawadę z przestrzeni. Gdzie indziej pracowały gorliwie łopaty, zgarniając na wózki rozrzucone wkoło żelaziwo, rozszczepione na trzaski pierzeje ścian wagonowych, wałęsające się po szynach odpryski i odruzgi. Co chwila odzywało się kłańcanie spuszczonych łańcuchów, gwizdy świstawek na "gotów" i przeraźliwa odpowiedź lokomotywy ruszającej z naładowanym już sprzętem.

Bytomski, oparty o żuraw studzienny, z cygarem w zębach śledził w posępnej zadumie ruchy funkcjonariuszy. Od czasu do czasu, zaciągnowszy się silniej dymem tytoniowym, odrywał rękę od słupa studni i mierząc z ukosa spojrzeniem stojącego obok kolegę, poruszał znacząco głową.

Lecz Rudawski, zajęty akcją ratunkową, zdawał się nie dostrzegać gestów towarzysza, tedy Bytomski uśmiechał się na poły smutno, na poły drwiąco i wracając do pierwotnej pozycji, ćmił dalej swoje cygaro. Raz tylko, gdy doleciał ich z poczekalni głośniejszy jęk jednego z nieszczęśliwych pasażerów, naczelnik Bieżawy drgnął niespokojnie i mimo woli rzucił okiem w stronę kolegi z Trenczyna.

- Przestrzegałem - odpowiedział tamten na spojrzenie, nachylając się tajemniczo do ucha Rudawskiego - przestrzegałem parę razy przed katastrofą, lecz wtedy wyśmiałeś mię, kolega. Teraz ponosicie następstwa własnej lekkomyślności. Nie należało lekceważyć słów starego wygi z Trenczyna.

At - żachnął się niecierpliwie Rudawski - Pleciesz kolega androny. Czysty przypadek i basta! Nie wierzę w te wasze wariackie obliczenia.

- Tym gorzej dla was; na upór nie ma lekarstwa. Więc nie uznajecie teorii fałszywych alarmów?

- Ani trochę - odburknął. - Fałszywe alarmy, oczywiście, zdarzają się, i to dość często, lecz są tylko wynikiem przeczulenia funkcjonariuszy, pracujących w danej chwili; czymś w rodzaju służbowej przesady i hipergorliwości strzyżącej uszyma za lada listka szelestem. I niczym więcej. Rozumiecie mnie? - powtórzył dobitnie. - Niczym więcej.

Bytomski już się nie sprzeciwiał.

- Ha - westchnął smutno - chciałem wam oszczędzić tej niemiłej historii, lecz znać sądzonym było inaczej. Nikt nie ujdzie tego, co mu przeznaczone.

Naczelnik Bieżawy nie odpowiedział już na tę fatalistyczną uwagę, gdyż właśnie jeden z dróżników zbliżył się doń po dalsze instrukcje i zajął sobą wyłącznie jego uwagę.

Mijała szósta wieczorem. Bytomski podniósł rękę ku czołu i przez chwilę wpatrywał się w łagodne, wrześniowe słońce, które stoczywszy się z nieboskłonu, zawisło czerwoną tarczą nad dworcem. Czas był do powrotu; stacja w Tarczynie, opuszczona przez niego nad ranem i zdana na opiekę asystenta, i tak zbyt już długo pozostawała bez kierownika. Oczekująca go na bocznym torze maszyna, którą przyjechał do Bieżawy, znać niecierpliwiła się przydługim postojem i dysząc kłębami pary, dudniąc pełnymi kotłami, wzywała do odjazdu.

Nie żegnając już przygnębionego katastrofą kolegi, zmartwiony bezskutecznością wyprawy, Bytomski wstąpił na platformę i dał maszyniście znak do odjazdu. Odezwał się krótki świst i lokomotywa ruszyła.

Naczelnik usiadł pod tenderem na żelaznej ławeczce i w milczeniu zapalił fajkę. Był zły i poirytowany okropnie na kolegę z Bieżawy. Już wczoraj wieczorem, dowiedziawszy się, że mylnie zaalarmowano urząd ruchu w Wyszkowie, ostrzegając go przed grożącym rzekomo karambolem, wiedział, co o tym sądzić.

Depesza wpłynęła do stacji w czwartek rano, a w parę godzin potem po zarządzeniu środków ochronnych okazało się, że była zgoła fałszywą i bezpodstawną; w rzeczywistości nie było ani cienia niebezpieczeństwa i naczelnik Wyszkowa niepotrzebnie zaniepokojony klął na czym świat stoi na "fałszywe hałasy". Lecz Bytomski patrzył na "awanturę" z trochę innego punktu widzenia. Gdyby alarm okazał się usprawiedliwionym i środki zaradcze całkiem na miejscu, byłby przeszedł mimo spokojnie i cieszył się tylko, że w porę niebezpieczeństwo wyminięto. Z chwilą jednak, gdy wchodziły w grę tzw. "alarmy fałszywe", cały sprężał się w sobie, nadstawiając bacznie ucha, skąd przyszły i w kogo godziły.

Naczelnik Trenczyna nie od dziś śledził je swym czujnym okiem. Toteż otrzymawszy w czwartek koło godz. siódmej wieczorem tę niemiłą wiadomość, w lot zorientował się w sytuacji. Oto kolega z Wyszkowa skarżył się mu przez telefon, że go bez przyczyny zaniepokojono, że przez parę godzin pozostawał w łatwym do zrozumienia naprężeniu, czyli innymi słowy, że przyszedł fałszywy alarm do Wyszkowa - lecz Wyszków - to trzecia stacja na prawo od Bieżawy... Więc?... Więc to był znak ostrzegawczy dla Bieżawy! Tam najdalej jutro, może jeszcze dziś przyjdzie do katastrofy, którą grożono przed kilku godzinami urzędowi ruchu w Wyszkowie. Rzecz niechybna, oczywista, jak słońce na niebie! Nie pierwszy to i nie ostatni raz. Bytomski znał się juz dobrze na tych "fintach". Należało natychmiast przestrzec Rudawskiego!

Jakoż o godz. 7 min. 50 wieczorem, czyli w 50 minut po otrzymaniu wiadomości, posłał do Bieżawy telegraficzną depeszę, w której powtórzył dosłowną treść alarmujących sygnałów przeznaczonych dla Wyszkowa. Przedstawiwszy sytuację "we właściwym świetle", błagał na wszystkie świętości kolegę, by miał się na baczności i na wszelki wypadek opróżnił drugi tor, jeśli go zajmuje jaki "garnitur", na postoju. Rudawski z drwinami podziękował za "dobrą radę" i oświadczył, że jeszcze do tego stopnia nie zbzikował, by zarządzać środki ochronne przeciw niebezpieczeństwu, przed którym (zresztą zupełnie fałszywie) przestrzegano kogo innego.

Bytomski był w rozpaczy. Przedstawiał, zaklinał, nawet groził - nic nie pomogło. Rudawski zaciął się w trzeźwym uporze człowieka wyzwolonego z "przesądów" i życzył koledze z Trenczyna dobrej nocy i przyjemnych marzeń.

Zniechęcony bezcelowością rozmowy Bytomski odłożył słuchawkę aparatu i szarpany złowrogim przeczuciem, chodził po peronie nerwowymi krokami. W nocy nie zmrużył oka, a nad ranem nie mogąc usiedzieć na miejscu, złożył opiekę nad Trenczynem na barki asystenta, a sam wsiadłszy na luźną maszynę, pognał jak wicher do Bieżawy. Tu przybył okolo 11 przed południem i odetchnął, zastawszy na razie wszystko w porządku.

Rudawski przyjął go nader serdecznie, lecz nie bez ukrytego szyderstwa. O "oczyszczaniu" drugiego toru nie chciał ani słyszeć. A właśnie stał na nim od wczoraj towarowy z Budziszyna przeznaczony na dłuższy postój na stacji. Na próżno przedstawiał mu grozę sytuacji Bytomski, na próżno tłumaczył, że można pociąg bez trudności przesunąć na martwy tor pod magazynami. Rudawski jak skała trwał przy swoim, nie mając najmniejszej chęci ustępować "chimerom narwańca z Trenczyna"...

Na sporach i kłótniach upłynęlo parę godzin. Tymczasem przeszedł szczęśliwie przez stację osobowy z N., przemknął jak piorun bez szkody błyskawiczny z T., przesunął się ciężkim, lapidarnym biegiem towarowy z S.

Po każdej ekspedycji Rudawski zacierał ręce i drwiąco zerkał w stronę chmurnego przyjaciela.

A o godzinie 5 min. 10 po południu najechał pośpieszny z Orawy z furią rozpędzonego olbrzyma na ciężarowy z drugiego toru. Przez jakąś fatalną pomyłkę przerzucił drużnik stawidło na zajętą linię i puścił rozhukany pociąg na drogę zatraty i śmierci.

Bytomski odniósł ponury tryumf...

Wlepił nieruchomo oczy w jeden punkt na mętniejącym w mrokach zachodu widnokręgu i snuł dalej niewesołe myśli...

Zdumiewał go i drażnił za razem nieprzezwyciężony niczym upór Rudawskiego; nawet po ziszczeniu się przepowiedni nie chciał mu przyznać słuszności, tłumacząc katastrofę nieszczęśliwym wypadkiem.

- Uparty i krnąbrny kozioł! - mruknął przez zęby, dając upust irytacji.

W ogóle jak można było tak zlekceważyć sobie jego przestrogę? Jak można było przyjąć z drwiącym wzruszeniem ramion życzliwą radę starego wilka kolejowego, który nie od dzisiaj i nie od wczoraj badał psychologię tzw. fałszywych alarmów i podpatrzył "właściwe" ich znaczenie dla tej przynajmniej połaci dróg żelaznych?...

Zaczął lat temu przeszło 20 od studium katastrof kolejowych. Umysł jego bystry a wnikliwy z wrodzoną mu zapalczywością śledził przebieg tych kataklizmów ruchu, wchodził w przyczyny, rozpatrywał przesłanki.

Po pewnym czasie dotarł do wniosku, że po uwzględnieniu ułomności ludzkich zmysłów, fizycznego zmęczenia wskutek przydługiej służby, jako też wadliwości regulaminu i kolejowych urządzeń pozostaje pewna reszta, owo nie wyjaśnione nigdy "coś" nie dające się podciągnąć pod żadną kategorię przyczyn i powodów, które wywołały katastrofę.

Tu wszedł w dziedzinę tzw. przypadku, ślepego trafu, nieprzewidzianego zbiegu okoliczności itp. termes vagues*. Po dziesięciu latach sumiennej, pełnej samozaparcia się służby uczuł się Bytomski zmuszonym do przyjęcia w sferze katastrof kolejowych nie znanego bliżej, pewnego zagadkowego czynnika, który z istoty rzeczy wychodził poza obręb wartości wymiernych. Nie ulegało wątpliwości, że niemal w każdym wypadku kryła się głęboko pod powierzchnią tzw. "przyczyn" zamaskowana tajemnica. Jakieś złośliwe dajmonium czaiło się po wnękach kolejowego życia przykucłe w półmroku, czyhające, gotowe w chwili sposobnej do zdradzieckiego wypadu...

Wtedy to zaczął zwracać baczniejszą uwagę na fałszywe alarmy.

Pierwszy podejrzany wypadek zdarzył się w r. 1880, czyli niespełna 11 lat temu. Było to przed głośnym swego czasu karambolem pod Iglicą, w którym zginęło przeszło 100 osób. Katastrofa narobiła wiele hałasu po dziennikach; pociągnięto do odpowiedzialności kilku urzędników, zawieszono w służbie maszynistę i jednego z dróżników; wreszcie zbadano "przyczynę" i wyświetlono "powody".

Lecz nikt jakoś nie zwrócił uwagi na szczegół pozornie drugorzędny, niemniej jednak charakterystyczny. Oto na parę godzin przed fatalnym zderzeniem wpłynął fałszywy alarm ostrzegający przed katastrofą do Zbąszyna, trzeciej stacji na lewo od Iglicy. Zarządzone środki ostrożności - notabene w Zbąszynie - nie przeszkodziły w niczym karambolowi pod Iglicą.

Drugi podobny wypadek zaszedł w 4 miesiące potem na stacji podgórskiej w Dworzanach. I tu poprzedził go alarm, lecz niestety ostrzegający trzecią stację na prawo od rzeczywistej katastrofy.

O ile zrazu skłaniał się jeszcze Bytomski do przyjęcia dziwnego zbiegu okoliczności, o tyle później, gdy podobne alarmy zaczęły się powtarzać, a w ślad za nimi szły zapowiedziane gdzie indziej katastrofy - nabrał wręcz odmiennego poglądu na sprawę.

Gdy żaden z naczelników ruchu ani nie domyślał się jakiegokolwiek związku między nieszczęsliwym wypadkiem w pobliżu jego stacji a sygnałami, które które ostrzegały przedtem trzeciego z rzędu kolegę na prawo lub lewo - jeden Bytomski "podpatrzył" chytry manewr dla zamydlenia oczu i odwrócenia uwagi w inną stronę.

Odtąd ilekroć usłyszał o jakiejś katastrofie, przedsiębrał nader staranne wywiady u kierowników ruchu na temat zdarzeń, które ją poprzedziły. I zawsze jakoś po dłuższych lub krótszych dochodzeniach wpadał na trop fałszywego alarmu na trzeciej stacji od fatalnego miejsca. Takiej przynajmniej wyniki dawały mu jego ankiety przeprowadzane w tym rejonie, do którego służbowo należał. Ta partia sieci dróg żelaznych określona wyraźnie od północy i wschodu, a z resztą kraju połączona tylko pojedynczymi liniami toru stanowiła pewną odrębną i zamkniętą w sobie całość ułatwiającą kontrolę i przegląd.

Czy podobnie miała się sprawa alarmów i w innych rejonach - Bytomski nie wiedział i nie starał się zbadać ze względu na trudności porozumienia się z ludźmi sobie nie znanymi i na oddalenie terenu. I tam mogło być podobnie, lecz też mogło być i inaczej.

- Licho wszędzie czuwa - mawiał w chwili zwierzeń do swego asystenta - i różnym różne figle płata; tego uszczypnie, tamtemu da prztyczka w nos, trzeciemu nogę podstawi. W rezultacie na jedno wyjdzie. Faktem jest, że coś na nas czyha, coś złośliwego i przewrotnego, i tylko czeka na sposobność. Ledwo się człowiek odwinie, ledwo gdzie zagapi, już masz nieszczęście...

Jakoż wyśledziwszy istnienie owego demonicznego "coś" w życiu kolejowym, wydał mu walkę na śmierć i życie. Lecz że przeczuwał przeciwnika nie byle jakiej miary, musiał się odpowiednio przygotować. Dziś już wiedział, jak go "zażyć", z której strony zajśc i uprzedzić; po latach obserwacji nauczył się parować cięcia.

Bo oto zestawiwszy na mapie kolejowej swojego rejonu punktu zaszłych w ciągu ostatnich 11 lat katastrof, zauważył, że wszystkie zdają się leżeć na krzywiźnie geometrycznej zwanej parabolą, której wierzchołek dziwnym trafem przypadał na Trenczyn, tj. stację pozostającą od lat pięciu pod jego kierownictwem. Współrzędne każdego z tych fatalnych punktów wstawione w równanie y2 = 2 - px, spełniały je bez zarzutu.

Podobnie po przeprowadzeniu żmudnych obliczeń i pomiarów okazało się, że i punkty zaalarmowane były w rzeczywistości wytycznymi tejże samej krzywizny; obie linie pokrywały się najdokładniej, padając jedna na drugą jak przystające trójkąty : parabola katastrof i parabola fałszywych alarmów przenikały się nawzajem i kojarzyły w jedną, chociaż punkty, które posłużyły do ich wykreślenia, były zgoła różne co do swojej pozycji i wewnętrznego znaczenia.

Od r. 1880 aż do chwili obecnej naliczył Bytomski 15 takich punktów rozmieszczonych w dwóch zrzeszeniach : jedna grupa złożona z 7 szła skądś z nieskończoności przestrzeni w kierunku ze wschodu na południowy zachód, druga złożona z 8 punktów ze wschodu na północny zachód. Obie więc posuwały się w stronę Trenczyna nieubłaganym ruchem paraboli.

Chociaż linia nie była jeszcze zamkniętą i między punktami ostatnich katastrof istniał jeszcze potężny rozstęp przestrzeni kilkudziesięciomilowej, Bytomski nie zawahał się przed wypełnieniem tej przerwy i połączył czerwoną zworą oba odgałęzienia w pełną, wydłużoną na zachód krzywiznę. Dla niego tendencja paraboliczna tej linii była tak wyraźą, że pod przysięgą mógł dziś już wyznaczyć kierunek, w którym miały pójść najbliższe w przyszłości alarmy, a w ślad za nimi ich sprawdziany : katastrofy.

Trzymał zbyt już dużo danych w swym ręku, rozporządzał zbyt wielką już liczbą przesłanek, by jeszcze się wahać i powątpiewać. Obie odrośle fatalnej paraboli : górna, dodatnia, i dolna, ujemna, dążyły z nieubłaganą, iście geometryczną konsekwencją ku wierzchołkowi, którym mogła być tylko stacja Trenczyn...

Ostatni karambol w Bierzawie, przepowiedziany przezeń z taką precyzją szczegółów, umocnił go w tym przekonaniu. Nie ulegało już żadnej wątpliwości : obie odnogi paraboli zbliżały się ku sobie z fatalną uporczywością. Naczelnik widział już nieodwołalnie zamykające się ich kleszcze. Za jakiś czas, może juz niedługi, miały podać sobie siostrzane dłonie... na jego stacji.

Bytomski oczekiwał tej chwili z niecierpliwością gracza : żądza wyprowadzenia w pole wroga, a równocześnie strach jakiś nieokreślony wstrząsały nim na przemian, ilekroć pomyślał o rozstrzygającym momencie. Nie wiedział bowiem na razie, jaką rolę przeznaczono Trenczynowi : czy ma się rozegrać na jego stacji komedia alarmu, czy też tragedia katastrofy. Szło więc o to, by w porę odebrać wiadomość o fałszywych sygnałach na trzeciej stacji od Trenczyna na lewo lub prawo i w następstwie zapobiec nieszczęściu lub też w razie bezpodstawnego zaalarmowania Trenczyna w czas ostrzec zagrożonego rzeczywiście kolegę.

Toteż po powrocie z Bieżawy rzucił się gorączkowo do studiowania swojej paraboli i obliczania odległości.

Punktami końcowymi, do których dotarły już zasięgi obu odrośli krzywizny, były stacja Bieżawa na południu i Mogilany na północy. Między tymi miejscowościami rozciągała się jeszcze kilkudziesięciumilowa przestrzeń toru, której środek mniej więcej zajmował Trenczyn, mając jako trzecią stację z rzędu po lewej Gańczary, zaś przystanek Polesie po stronie przeciwnej. Na przestrzeni pomiędzy Gańczarami a Mogilanami ponad osią poziomą paraboli, jako też między Polesiem a Bieżawą popod tymże poziomem było jeszcze kilkanaście większych i mniejszych przystani kolejowych. Ponieważ tedy atak miał ugodzić w jeden z tych punktów, należało nie spuszczać z oka całej tej strefy.

Odtąd naczelnik Trenczyna nie zaznał spokoju. W ciągłej obawie, by go znienacka nie zaskoczono, porozumiewał się codziennie z kolegami z dalszych i bliższych posterunków drogą telegraficzną bądź też przez telefon. Nie było prawie dnia, żeby naczelnicy stacji na tej przestrzeni nie otrzymywali depeszy z Trenczyna dopytującej się w sposób dziwnie natrętny, czy nie wpłynął do urzędu ruchu jaki fałszywy alarm. Zrazu odpowiadali spokojnie i lakonicznie, że nie - z czasem, gdy codzienna interpelacja, i to zawsze w tej samej materii, wydała się nudną i trąciła myszką lub co gorsza bzikiem, kpili w żywe oczy lub w ogóle nie dawali żadnej odpowiedzi.

Dla Bytomskiego podobne zachowanie się nie było niespodzianką. Wszakże już dawniej przed wypadkiem pod Bieżawą usiłował przestrzegać w porę interesowanych - a przecież nikt mu nie wierzył. Raz tylko jeden niejaki Radłowski, kierownik Przełęczy, wziął sobie jego przestrogę do serca, zarządził na swej stacji odpowiednie środki prewencyjne i uniknął karambolu.

Wobec odpornego stanowiska kolegów postanowił Bytomski pozostawić ich swemu losowi.

- Ha - mruczał zniechęcony - umywam ręce. Róbcie sobie, co chcecie. Miałem najlepsze intencje.

Za to tym gorliwiej utrzymywał nieprzerwany kontakt z kierownikami trzech stacji na prawo i lewo od Trenczyna : S. Kaczmarskim,, asystentem z Polesia, i W. Węborskim, naczelnikiem w Gańczarach. Mając ich bliżej Trenczyna niż innych, łatwiej mógł też wpływać na ich przekonania i urobić ich sobie na swoją modłę. W ciągu częstych konwersacji przez telefon lub aparat, jako też w czasie koleżeńskich wizyt w dnie wolne od służby zdołał ich zupełnie przekonać o trafności swych poglądów na tzw. fałszywe alarmy. Odstraszający przykład katastrofy pod Bieżawą z ostatnich czasów podziałał silnie na obu tych ludzi, czyniąc z nich powolne narzędzie w ręku starszego kolegi z Trenczyna. Nareszcie zrozumieli, że tu chodzi o bezpieczeństwo powierzonych im stacji i całość własnej skóry. Toteż bez wytchnienia i z rzadką cierpliwością odpowiadali Bytomskiemu kilka, czasem kilkanaście razy na dzień, że w Polesiu i Gańczarach wszystko we wzorowym porządku i niezmąconej ciszy...

Tak minął miesiąc, dwa, trzy, upłynął rok jeden, drugi - o alarmach, katastrofach "ani słychu, ani dychu" : karambole jakby ostentacyjnie omijały rejon Bytomskiego.

- Przytaiło się licho - tłumaczył czujny żuraw z Trenczyna swemu asystentowi.

- Albo się nas przelękło, spostrzegłszy, żeśmy zwąchali pismo nosem - odpowiadał asystent Żadurski, bezwzględny wyznawca teorii swego naczelnika.

Lecz Bytomski nie dowierzał i w niczym nie "popuszczał krygów". Jakoż wkrótce potem okazało się, że miał zupełną rację.

Pewnego zimowego wieczora, jakoś na parę dni przed Nowym Rokiem, wpłynęła koło godz. 5 po południu telegraficzna depesza z Krotoszyna, większej węzłowej stacji na wschód od Tręczyna, z wiadomością, że osobowy nr 25, którego spodziewano się o godz. 5.15 przed wieczorem, spóźniony o 2 godziny. Bytomski potwierdził odbiór telegramu i zapalając fajeczkę, zauważył w stronę stojącego obok Żadurskiego :

- Zaczynają się znów te przeklęte spóźnienia. Pewnie gdzieś zawiało przestrzeń.

- Niezawodnie - odpowiedział asystent - dzienniki wczorajsze donosza o strasznych śnieżycach w powiecie stężyckim.

- Tak, tak - pokiwał smutno głową naczelnik, spoglądając na tor przez zamarznięte szyby.

W tej chwili zagrał aparat na drugim końcu stołu. Żadurski skrzywił się i z niechęcią zaczął odczytywać wysnuwający się z bloku pasek papieru.

Nagle zmarszczył się :

- Hm - szepnął z odcieniem niepokoju - mielibyśmy przed sobą to, na co tak długo czekamy ?

Bytomski zerwał się na równe nogi.

- Co kolega mówisz ?! Alarmują ?! Kto ?! Co ?! Skąd ? Pokaż pan !

- Dyrekcja z Podwyża - odpowiedział Żadurski, nagle dziwnie uspokojony - widocznie nic nie wiedzą o dwugodzinnym spóźnieniu nr. 25.

Naczelnik niemal niegrzecznie odsunął go od aparatu i sam pochylił się nad taśmą. Telegram brzmiał :

"Puścić nr 25 wyjątkowo na boczny tor ! Tor główny pozostawić wolny na przyjęcie nadzwyczajnego ekspress, który ma się skrzyżować z nr. 25 w Trenczynie o godz. 5.30. Gdyby nr 25 przyszedł pierwszy, zatrzymać go na bocznym torze aż do przybycia nadzwyczajnego ! Sytuacja wyjątkowa ! Baczność !"

Bytomski ze szczególnym uśmiechem podniósł głowę od stołu i spojrzał na zegar.

Była 5.15.

- To niby owo skrzyzowanie ma tu nastąpić za 15 minut ? - zapytał z ironią w głosie asystenta.

- Niby tak, panie naczelniku. Cała ta jednak depesza wygląda dla nas przynajmniej na bezprzedmiotową wobec wiadomości otrzymanej przed 15 minutami z Krotoszyna. Osobowy nr 25 spóźniony o 2 godziny i nie nadejdzie tutaj przed 9.15.

- Oczywiście. Niepotrzebnie się o nas niepokoją. Swoją drogą, co za fantazja puszczać w taki psi czas pociągi nadzwyczajne !

- Pewnie znów jakaś misja polityczna lub "salonka" dla wygody któregoś z tych panów z góry.

- Hm, byc może. W każdym razie mamy przed sobą typowy fałszywy alarm.

- Pan naczelnik nie każe zatem połączyć linii wjazdowej od strony Krotoszyna z bocznym torem ?

- Niby po co ? Czy dlatego, by puścić nań stosownie do życzeń panów z Podwyża osobowy nr 25 i "oczyścić" w ten sposób tor główny na przyjęcie dostojnego gościa ? Ani mi się śni.

- Cóż to nam jednak szkodzi, panie naczelniku ? - podtrzymywał nieśmiało propozycję Żadurski. - Proste przerzucenie zwrotnicy i na tym koniec.

Bytomski popatrzył z wyrzutem na asystenta :

- Więc i ty Brutusie, przeciw mnie ?! I pan stajesz po stronie tych niedowiarków ? Wszakże sam przed chwilą uznałeś kolega tę głupią depeszę za "bezprzedmiotową" ? Nie nam grozi w tej chwili niebezpieczeństwo !

- No tak, tak - bąkął czerwieniąc się Żadurski - oczywiście, pan naczelnik ma rację - chciałem tak na wszelki wypadek... Taka drobnostka... przestawienie zwrotnicy...

- Nie, panie kolego ! W tym właśnie wypadku - to nie drobnostka; tu chodzi o zasadę, rozumie pan ? Po zestawieniu obu depesz z dwóch stron sobie wprost przeciwnych doszliśmy do wniosku, że zaalarmowano Trenczyn bezpodstawnie, innymi słowy, że alarm jest fałszywy. Jaki stąd wniosek ?

- Że w rzeczywistości grozi niebezpieczeństwo karambolu trzeciej stacji od Trenczyna na lewo lub prawo - wyrecytował odpowiedź asystent jak uczniak dobrze wyuczoną lekcję.

- Doskonale. A zatem do dzieła ! Trzeba natychmiast ostrzec stację w Polesiu i Gańczarach. Ja biorę na siebie Kaczmarskiego, kolega porozumiesz się telegraficznie z Węborskim, który zresztą zapewne już słyszał o nieproszonym gościu, bo depesza wysłana z Podwyża musiała przejść przez jego stację. Proszę puścić na druty to, co ja równocześnie będę mówił przez telefon.

Żadurski w milczeniu stanął przy stole z ręka na przyrządzie Morsego.

- Halo ! - zabrzmiał po chwili głos naczelnika - Mówi Trenczyn - Bytomski. Otrzymaliśmy przed chwilą fałszywy alarm. Zalecam więc zdwojoną czujność. Oczyścić tor główny na wszelki wypadek ! Należy spodziewać się nadejścia nadzwyczajnego - ekspress z Podwyża !!

Tu przerwał i odwrócił się do asystenta :

- Dość. To, co dotąd powiedziałem, Gańczarom wystarczy. Proszę zamknąć depeszę.

Żadurski posłusznie odstąpił od aparatu.

- Halo ! - kończył przestrogę w stronę Polesia Bytomski - Gdyby przypadkiem licho nadniosło wcześniej na waszą stację spóźniony nr 25, puścić go na wszelki wypadek na tor boczny ! Grozi wam poważne niebezpieczeństwo ! Ostrzegam w czas. Baczność, kolego !!

Zawiesił słuchawkę z powrotem i zerknął zadowolony na kolegę.

- No, panie Żadurski - kampania rozpoczęta, role rozdane. Zobaczymy, kto kogo weźmie. Dam ja ci fałszywy alarm ! - pogroził pięścią w stronę niewidzialnego wroga.

Spojrzał ponownie na zegar stacyjny.

- 5.25 - odczytał z namysłem. - Pozostaje nam 5 minut do skrzyżowania - cha, cha, cha ! Chyba do pokrzyżowania łajdackich szyków !...

Zaczęły bić sygnały na wjazd.

Żadurski wybiegł z biura ruchu. Naczelnik pokiwał za nim głową z politowaniem.

- Poszedł sprawdzić, skąd.

Po chwili asystent wrócił widocznie uspokojony.

- Z Podwyża - objaśniał z ulgą w głosie. - Za parę minut będziemy mieli tego nadzwyczajnego gościa.

- Niepotrzebnie się kolega wyrwałeś na peron - odpowiedział kwaśno Bytomski - skąd by też inąd mogły nadejść, jeśli nie z lewej ? Od Krotoszyna przecież w tej chwili nie spodziewamy się żadnego pociągu, a spóźniony maruder spod nr. 25 przywlecze się może dopiero o pół do ósmej. Skrzyżują się zdrowo i szczęśliwie gdzieś na innej stacji.

Z oddali nadleciał donośny gwizd ekspressu.

- Jeden z nas musi wyjść na peron na spotkanie dostojnej osoby - zadrwił naczelnik. - Może mnie kolega wyręczy w tej niemiłej roli. Proszę - oto czapka służbowa.

Żadurski wyszedł. Przez półzamarzniętą szybę Bytomski obserwował jego ruchy; widział, jak otulony w urzędowy szynel stanął w służbowej pozycji przed torem głównym, jak ze zwróconą w stronę nadchodzącego pociągu głową mówił coś, gestykulując do jednego z funkcjonariuszy...

Wtem przypadł doń w pełnym biegu blokowy z prawego skrzydła stacji od strony Polesia i zaczął coś krzyczeć wśród rozpaczliwych gestów; równocześnie rozległy się zewsząd przeraźliwe gwizdy...

W Bytomskim krew ścięła się lodem.

- Co to ma znaczyć ? - przemknęło pytanie.

W następnej sekundzie wypadł z lokalu i znalazł się na przestrzeni przed peronem, by tu ujrzeć jedyny w swej grozie obraz. Na stację wjeżdżały torem głównym ze stron przeciwnych dwa pociągi w pełnym biegu : ekspress z Podwyża i osobowy nr 25 z Krotoszyna; odległość dzieląca je jeszcze od siebie wynosiła najwyżej 60 metrów. Zderzenie było nieuchronne jak przeznaczenie.

Maszyniści, zorientowawszy się snadź dopiero w tej chwili, czynili rozpaczliwe wysiłki, by przy pomocy hamulców powstrzymać rozhukane parowozy... Naiwni !...

Jakaś szczególna apatia ogarnęła nagle służbę stacyjną : stali bladzi, śmiesznie bezradni, z oczyma wlepionymi bezmyślnie w rozpętane maszyny. Asystent Żadurski z twarzą jak płótno wodził tylko ręką po czole i uśmiechał się jakoś dziwnie. Nikt ani myślał już o ratunku : okropny moment sparaliżował myśli, przykuł do miejsca wolę. Jakiś potężny tragizm szedł od tych niesamowitych w swym spokoju obserwatorów...

W ostatniej sekundzie spojrzał Bytomski we wąski, zaledwie już parę metrów wynoszący rozstęp pomiędzy maszynami i ujrzał jeszcze po tamtej stronie nasypu kolejowego pędzącą raźno gościńcem parę sań z chłopskim weselem. Uśmiechnął się, wydobył coś z kieszeni płaszcza i przyłożył do skroni !... Huk strzału zlał się z piekielnym łomotem miażdżących się w tej chwili pociągów...


ULTIMA THULE

Lat temu dziesięć. Zdarzenie przybrało już kształty rozwiewne, niemal senne - zasnuło się błękitną mgłą rzeczy minionych. Dziś wygląda jak wizja lub jak szalone marzenie; a jednak wiem, że wszystko do najdrobniejszych szczegółów było naprawdę tak, jak pamiętam. Od owej chwili wiele zajść przesunęło mi się przed moimi oczyma, dużo przeżyłem - lecz wspomnienie wypadku pozostało niezmienione, obraz dziwnej chwili wyrzeźbił się w duszy głęboko na zawsze; patyna czasu nie przyćmiła silnego rysunku, owszem, zda mi się, z lat ubiegiem podkreśla cienie w sposób tajemniczy...

Byłem wtedy kierownikiem ruchu w Krępaczu, małej, śródgórskiej stacji niedaleko granicy; z mojego peronu widać było jak na dłoni wydłużony, szczerbaty łańcuch rubieży.

Krępacz był przedostatnim przystankiem na linii zmierzającej ku pograniczu, poza nim w odległości pięćdziesięciu kilometrów były jeszcze tylko Szczytniska, końcowa stacja kraju, w której stróżował Kazimierz Joszt, kolega po zawodzie i przyjaciel. On sam lubił porównywać siebie z Charonem, a stację powierzoną swej pieczy przemianował artystycznym trybem na Ultima Thule. Widziałem w tym dziwactwie nie tylko reminiscencje ze studiów klasycznych, gdyż racja obu nazw tkwiła głębiej, niżby się na pozór zdawało.

Okolica Szczytnisk była dziwnie piękna. Chociaż oddalona od mojego posterunku ledwo o trzy kwadranse drogi pociągiem osobowym, zdradzała zasadniczo odrębny i swój charakter, jakiego nie spotykało się nigdzie w tych stronach. Malutki budynek stacyjny przytulony do potężnej, granitowej ściany, spadającej prostopadle w dół, przypominał jaskółcze gniazdo przypięte do wnęki skalnej. Wokoło spiętrzone na dwa tysiące metrów szczyty kryły w półmroku przestrzeń, stację i magazyny. Posępny smutek zwiany z czół olbrzymów owijał nieuchwytnym całunem kolejową przystań. W górze kłębiły się wieczne mgły i staczały w dół turbanami mokrych oparów. Na poziomie tysiąca metrów, mniej więcej w połowie swej wysokości, tworzyła ściana gzyms kształcie olbrzymiej platformy, której wyżłobienie niby pieczarę wypełniało po brzegi modrosrebrzyste jezioro. Parę zaskórnych strumieni, zbratawszy się potajemnie w trzewiach biło z jej boku tęczowym łukiem siklawy. Po lewej usłoń skały w zarzuconym na ramiona wiecznie zielonym płaszczu jodeł i limb, po prawej dzikie urwisko z kosodrzewiną, naprzeciw, niby słup kresowy, nieugięta grań wierchu. Nad nią przestrzeń nieba, chmurna lub pod brzask zrumieniona zorzą porannego słońca - poza nią... świat inny, obcy, nieznany. Dzika, zamknięta ustroń, groźną poezją szczytów owiana rubież...

Stację łączył z resztą przestrzeni długi, w skale wykuty tunel; gdyby nie on, izolacja zakątka byłaby zupełną. Ruch kolejowy zabłąkany pomiędzy samotne turnie malał, słabł, wyczerpywał się. Nieliczne pociągi, niby bolidy wytrącone z ruchu centralnego, wyłaniały się rzadko z czeluści tunelu i zajeżdżały przed peron cicho, bezgłośnie, jakby w obawie, by nie zmącić zadumy gór. Nikłe wibracje wniesione za ich przybyciem w śródgórskie zacisze tężały rychło i krzepły wylękłe.

Po opróżnieniu wagonów maszyna szybowała parę metrów poza peron i pociąg podjeżdżał pod sklepioną w granitowej ścianie wykutą halę. Tu stał długie godziny, wypatrując pieczary oczodołami pustych okien, w oczekiwaniu na zmianę. Gdy nadszedł upragniony towarzysz, opuszczał leniwo skalne schronisko i odchodził w świat życia. A tamten zajmował jego miejsce. I znów stacja zapadała w senne drzemanie spowite mgłą.

Lubiłem tę górską pustelnię ogromnie. Była dla mnie symbolem tajemniczych krańców, jakimś mistycznym pograniczem dwóch światów, jakby zawieszeniem między życiem a śmiercią.

W każdą wolną chwilę, powierzywszy Krępacz opiece mego asystenta, jeździłem drezyną w odwiedziny do Szczytnisk do kolegi Joszta. Przyjaźń naszą starą, bo zawartą jeszcze na szkolnej ławie, wzmocniła wspólność zawodu i bliskie sąsiedztwo. Zżyliśmy się z sobą bardzo i dzięki czystej wymianie myśli stopili w przedziwną jedność.

Joszt nigdy wizyt nie oddawał.

- Nie ruszę się już stąd ani krokiem - odpowiadał zwykle na moje wymówki - tutaj mi już zostać do końca. Bo czyż tu nie pięknie? - dorzucał po chwili, obejmując zachwyconym spojrzeniem otoczenie.

Przyznawałem w milczeniu i wszystko wracało do dawnego porządku.

Niezwykłym człowiekiem był kolega Joszt, ze wszech miar dziwnym. Mimo swej iście gołębiej łagodności i bezprzykładnej dobroci nie cieszył się sympatią w okolicy. Górale zdawali się stronić od naczelnika stacji, z daleka schodząc mu z oczu. Przyczyna leżała w dziwacznej opinii, którą sobie o nim nie wiadomo jak ludzie urobili. Joszt uchodził wśród ludu za "widuna", i to w ujemnym tego słowa znaczeniu. Mówiono, że przewiduje u bliźnich "przywilej śmierci", że niejako przeczuwa chłodny jej powiew na twarzach wybrańców.

Ile w tym było prawdy, nie wiem - w każdym razie zauważyłem w nim coś, co mogło zaniepokoić umysł wrażliwszy i skłonny do przesądów. Utkwił mi mianowicie w pamięci następujący dziwny zbieg okoliczności.

Był w Szczytniskach między funkcjonariuszami stacyjnymi zwrotniczy nazwiskiem Głodzik, pilny i sumienny pracownik. Joszt bardzo go lubił, traktując nie jak podwładnego, lecz jak kolegę.

Pewnej niedzieli, zjechawszy jak zwykle w odwiedziny, zastałem Joszta w posępnym nastroju; był chmurny jakiś i ponury. Zapytany o powód zbył mnie zrazu niczym i gwałtem nadrabiał miną. Wtem nawinął się Głodzik; coś tam meldował, prosił o dyspozycje. Naczelnik bąknął ni to, ni owo, popatrzył mu dziwnie w oczy i uściskał jego szorstką, spracowaną rękę.

Zwrotniczy odszedł, zdumiony zachowaniem się przełożonego, kręcąc z niedowierzaniem swoją dużą, kędzierzawą głową.

- Biedak! - szepnął Joszt patrząc smutno za nim.

- Dlaczego? - zapytałem nie pojmując całej tej sceny.

Wtedy Joszt wytłumaczył.

- Miałem zły sen tej nocy - mówił unikając mego spojrzenia - bardzo zły sen.

- Ty wierzysz w sny?

- Niestety, ten, który śniłem dzisiaj, jest typowym i nigdy nie zawodzi. Widziałem dzisiejszej nocy starą, zapadłą ruderę z powybijanymi szybami. Ile razy mi się wyśni ten przeklęty budynek, jest nieszczęście.

- Ale w jakim związku pozostaje to ze zwrotniczym?

- W jednym z pustych okien ujrzałem wyraźnie zarysowaną jego twarz. Wychylił się z tej czarnej nory i powiał ku mnie swą kraciastą chustką, którą zawsze nosi na szyi.

- I cóż stąd?

- To był gest pożegnalny. Ten człowiek wkrótce umrze - dziś, jutro, lada chwila.

- Sen mara, Bóg wiara - usiłowałem go uspokoić. Joszt uśmiechnął się tylko z przymusem i zamilkł.

A jednak tegoż dnia wieczorem zginął Głodzik wskutek własnej pomyłki. Wprowadzona w błąd jego fałszywym sygnałem maszyna ucięła mu obie nogi; wyzionął ducha na miejscu.

Wypadek wstrząsnął mną do głębi i przez długi czas unikałem z Josztem rozmowy na ten temat. W końcu, może rok potem, zagadnąłem raz niby od niechcenia:

- Od kiedy miewasz twe złowróżbne przeczucia? O ile pamiętam, nigdy dawniej nie okazywałeś podobnych właściwości.

- Masz słuszność - odparł niemile tknięty poruszoną kwestią - ta przeklęta właściwość rozwinęła się u mnie dopiero później.

- Wybacz, że cię nękam tą niemiłą sprawą, lecz rad bym znaleźć środek do wyzwolenia cię z fatalnego daru. Kiedy zauważyłeś to u siebie po raz pierwszy?

- Mniej więcej przed ośmiu laty.

- Więc rok po twym przesiedleniu się w te strony?

- Tak, w rok po przeniesieniu mnie do Szczytnisk. Wtedy to, w grudniu, w samą Wigilię, przeczułem śmierć Groceli, ówczesnego wójta. Historia stała się powszechnie znaną i w ciągu kilku dni zjednała mi złowieszczy przydomek "widuna". Górale zaczęli uciekać przede mną jak przed puszczykiem.

- Dziwne. A jednak coś w tym tkwić musi. Zachodziłby tu zatem klasyczny przykład na "drugi wzrok", o którym swego czasu naczytałem się dużo w księgach starej magii. Podobną właściwością obdarzeni być mają dość często górale szkoccy czy iryjscy.

- Tak, i ja studiowałem dzieje tego objawu z łatwym do zrozumienia zainteresowaniem. Zdaje mi się nawet, że znalazłem w ogólnych zarysach przyczynę. Twoja wzmianka o puszczykach szkockich czy też iryjskich jest bardzo trafna, tylko wymaga paru słów uzupełnienia. Oto zapomniałeś dodać, że ci znienawidzeni przez otoczenie, niejednokrotnie wypędzani jak trędowaci poza obręb wsi nieszczęśliwcy zdradzają swe zgubne zdolności tylko tak długo, dopóki przebywają na wyspie; przeniesieni na kontynent tracą żałobny swój dar i niczym nie różnią się od przeciętnych osobników.

- To szczególne. To, co mówisz, świadczyłoby więc o tym, że to wybitnie psychiczne zjawisko przecież zależnym jest od czynników natury chtonicznej.

- Istotnie. Fenomen ten ma dużo w sobie składników tellurycznych. Jesteśmy synami Ziemi i podlegamy jej potężnym wpływom nawet w dziedzinach oderwanych pozornie od jej podłoża.

- Czy objawy własnego jasnowidztwa wywodzisz z podobnych źródeł? - zapytałem po chwili wahania.

- Naturalnie. Wpływa na mnie otoczenie, pozostaję pod działaniem tutejszej atmosfery. Żyję na pograniczu dwu światów.

- Ultima Thule! - szepnąłem schylając głowę.

- Ultima Thule! - powtórzył jak echo Joszt. Umilkłem przejęty uczuciem lęku. Po czasie, otrząsnąwszy się z wrażenia, zapytałem:

- Dlaczego zdając sobie tak jasno sprawę z wszystkiego nie przeniosłeś się dotąd w inne strony?

- Nie mogę. W żaden sposób nie mogę. Czuję, że gdybym się stąd usunął, postąpiłbym wbrew swemu przeznaczeniu.

- Przesądny jesteś, Kazik.

- Nie, to nie jest przesąd. To przeznaczenie. Mam głębokie przekonanie, że tylko tutaj, tylko na tym skrawku ziemi mam spełnić ważną jakąś misję, jaką - nie wiem jeszcze dokładnie - mam tylko słabe jej przeczucie...

Urwał, jakby zląkł się tego, co powiedział. Po chwili zwracając swe siwe, prześwietlone blaskiem zachodu oczy na skalistą ścianę dodał ściszonym szeptem:

- Wiesz, nieraz zdaje mi się, że tu, z tą prostopadłą granią kończy się świat widzialny, że tam, po drugiej stronie, zaczyna się świat inny, nowy, jakieś nie znane w ludzkim języku mare tenebrarum.

Spuścił znużone oczy ku ziemi i zwrócił się w stronę przeciwną, ku przestrzeni kolejowej.

- A tutaj - dorzucił - tutaj kończy się życie. Oto jego ostatni wysiłek, ostatnia krańcowa odwaga. Tutaj wyczerpuje się jego twórczy rozmach. Przeto stoję tu jako strażnik życia i śmierci, jako powiernik tajemnic z tej i tamtej strony grobu.

Domawiając tych słów spojrzał mi głęboko w twarz. Był piękny w tej chwili. Natchnione spojrzenie zamyślonych oczu, oczu poety i mistyka, skupiło w sobie tyle ognia, że nie mogłem znieść ich promiennej mocy i pochyliłem ze czcią głowę. Wtedy zadał mi końcowe pytanie:

- Czy wierzysz w życie po śmierci? Podniosłem powoli głowę:

- Nic nie wiem. Ludzie mówią, że tyle jest dowodów za, co i przeciw. Rad bym uwierzyć.

- Umarli żyją - powiedział mocno Joszt. Nastało dłubie, wsłuchane w siebie milczenie. Tymczasem słońce, zakreśliwszy łuk nad zębatym żlebem, skryło tarczę poza jego zrębem.

- Już późno - zauważył Joszt - i cienie wychodzą z gór. Musisz dziś wcześniej się położyć; zmęczyłeś się jazdą. Na tym zakończyliśmy pamiętną naszą rozmowę. Odtąd ani razu już nie mówiliśmy o rzeczach ostatecznych ani groźnym darze drugiego wzroku. Wystrzegałem się dyskusji na ten niebezpieczny temat, gdyż widocznie sprawiała mu przykrość... Aż razu pewnego on sam przypomniał mi swe ponure zdolności.

Było to dziesięć lat temu, w środku lata, w lipcu. Daty tych zdarzeń pamiętam dokładnie - wraziły się w pamięć na zawsze.

Było to w środę, trzynastego lipca, w dzień świąteczny. Jak zwykle rano przyjechałem w odwiedziny; mieliśmy razem ruszyć ze strzelbami w sąsiedni parów, gdzie pojawiły się dziki. Zastałem Joszta w nastroju poważnym, skupionym. Mówił mało, jakby zajęty upartą myślą, strzelał źle, w roztargnieniu. Wieczorem na pożegnanie uściskał mnie gorąco i podał zapieczętowany list w kopercie bez adresu.

- Słuchaj, Roman - mówił drżącym ze wzruszenia głosem. - Mają zajść w życiu moim ważne przemiany; być może będę zmuszony wyjechać stąd na czas dłuższy i zmienić miejsce pobytu. Jeśliby to rzeczywiście nastąpiło, otworzysz ten list i odeślesz pod adresem zawartym wewnątrz; sam nie będę mógł tego zrobić z rozmaitych powodów, których obecnie nie wymienię. Zrozumiesz to później.

- Chcesz mnie opuścić, Kaziu? - zapytałem zdławionym od bólu głosem. - Dlaczego? Czy otrzymałeś jaką smutną wiadomość? Może jakie nieszczęście w rodzinie? Dlaczego wyrażasz się tak niejasno?

- Zgadłeś. Ujrzałem dzisiaj we śnie znowu rozwalony dom, a w jednej z jego czeluści postać osoby bardzo mi bliskiej. Oto wszystko. Żegnaj, Romku!

Rzuciliśmy się sobie w ramiona na długą, długą chwilę. Za godzinę byłem już u siebie i targany burzą sprzecznych uczuć wydawałem instrukcje jak automat.

Tej nocy nie zmrużyłem oka, niespokojnie przechadzając się po peronie. Nad ranem, nie mogąc znieść dłużej niepewności, zatelefonowałem do Szczytnisk. Odpowiedział natychmiast, dziękując serdecznie za troskliwość. Głos jego spokojny i pewny, treść słów pogodna, niemal żartobliwa, podziałały kojąco; odetchnąłem.

Czwartek i piątek upłynęły spokojnie. Co parę godzin porozumiewałem się z Josztem telefonicznie, za każdym razem otrzymując odpowiedź uspokajającą: nie zaszło nic ważnego. Podobnie rzecz się miała w sobotę w ciągu dnia.

Zacząłem odzyskiwać zachwianą równowagę i udając się na spoczynek koło dziewiątej wieczór w lokalu służbowym, zwymyślałem go przez tubę telefonu od puszczyków, kruków i tym podobnych złowieszczych stworzeń, które same nie mogąc znaleźć spokoju innym go zamącają. Przyjął wyrzuty w pokorze i życzył mi dobrej nocy. Jakoż wkrótce zasnąłem twardo.

Spałem parę godzin. Nagle wśród najgłębszego snu usłyszałem nerwowe dzwonienie. Na pół przytomny zerwałem się z otomany zasłaniając oczy przed rażącym światłem gazu w lampie. Dzwonek wzywał powtórnie. Podbiegłem do aparatu przykładając ucho do receptora.

Mówił Joszt urywanym głosem:

- Wybacz... że ci przerywam sen... Wyjątkowo muszę puścić dziś wcześniej... towarowy nr 21... Trochę mi nieswojo... Odejdzie za pół godziny... wydaj odpowiedni sygn... Ha!...

Błonka wydawszy parę chrapliwych tonów nagle przestała drgać. Nasłuchiwałem z tętniącym sercem, czy czegoś jeszcze nie usłyszę, lecz nadaremno. Z tamtego końca drutu szło ku mnie głuche milczenie nocy.

Wtedy zacząłem sam mówić. Pochylony ku otworowi aparatu rzucałem w przestrzeń słowa niecierpliwe, wyrazy bólu... Odpowiadała kamienna cisza. Wreszcie zataczając się jak pijany na nogach odszedłem w głąb pokoju.

Wyciągnąłem zegarek i spojrzałem na tarczę; było dziesięć minut po dwunastej w nocy. Odruchowo porównywałem czas z zegarem ściennym nad biurkiem. Rzecz dziwna! i Zegar stał. Znieruchomiałe wskazówki zasunięte jedna na drugą znaczyły godzinę dwunastą; zegar stacyjny przestał chodzić od dziesięciu minut, to jest od chwili gwałtownego urwania rozmowy! Zimny dreszcz wstrząsnął mym ciałem.

Stałem bezradny w środku pokoju nie wiedząc, dokąd się zwrócić, co począć. W jakiejś chwili chciałem wsiąść na drezynę i pędzić co sił do Szczytnisk. Lecz w porę wstrzymałem się. Nie mogłem teraz opuszczać stacji; asystenta nie było, służba pospana, a nadzwyczajny pociąg towarowy mógł lada chwila zajechać przed peron. Bezpieczeństwo Krępacza spoczywało wyłącznie na moich barkach. Nie pozostało nic innego jak czekać.

Więc czekałem, jak ranny zwierz rzucając się z kąta w kąt pokoju, czekałem z zaciśniętymi ustami, co chwila wychodząc na peron i nasłuchując sygnałów. Wszystko na próżno: nic nie zapowiadało przybycia pociągu. Więc znów wróciłem do biura, by okrążywszy parę razy pokój ponowić próbę z telefonem. Bezskutecznie: nikt nie odpowiadał.

W dużej stacyjnej sali oświetlonej oślepiająco białym światłem gazu uczułem się nagle ogromnie samotny. Jakiś lęk dziwny, nieokreślony ujął mnie w drapieżne pazury i trząsł, że zacząłem dygotać jak w febrze.

Usiadłem znużony na otomanie i ukryłem twarz w dłoniach. Bałem się patrzeć przed siebie, by nie spotkać czarnych palców zegara wskazujących niezmiennie godzinę północy - jak dziecko bałem się spojrzeć otwarcie dokoła, by nie zobaczyć czegoś strasznego, co krew ścina lodem. Tak minęły dwie godziny.

Nagle drgnąłem. Grały dzwonki telegrafu. Podskoczyłem do stołu, gorączkowo puszczając w ruch przyrząd odbiorczy.

Z bloczku powoli jęło się wysnuwać długie, białe pasemko. Nachylony nad zielonym prostokątem sukna, ująłem w rękę pełzającą wstążkę i szukałem znaków. Lecz rulon był nie zapisany; ani śladu rylca. Czekałem z wytężonym wzrokiem śledząc ruch taśmy...

Nareszcie pojawiły się pierwsze słowa w długich, minutowych odstępach, wyrazy ciemne jak zagadka, złożone jakby z trudem wielkim i wysiłkiem, ręką drżącą i niepewną...

... Chaos... mroczno... bezład snu... daleko... szary... świt... och!... jak ciężko!... jak ciężko... wyzwolić się... wstręt! wstręt... szara masa... gęsta... cuchnąca... nareszcie... oderwałem się... Jestem...

Po ostatnim słowie nastąpiła dłuższa, parominutowa przerwa; lecz papier snuł się dalej leniwą falą. I znów poją wiły się znaki - teraz już pewniej stawiane, śmielsze:

... Jestem! Jestem!... Jestem!... On... mój kształt leży tam… na sofie... zimny, brr... rozpada się powoli... od wnętrza. Obojętny mi już... Przychodzą jakieś fale... duże, jasne fale... wir!... Czujesz ten ogromny wir?!... Nie! Ty go czuć nie możesz... I wszystko przede mną obecne... wszystko teraz... Cudowny odmęt!... Porywa mnie!... z sobą!... porywa!... Idę już, idę... Żegnaj... Rom...

Depesza nagle urwała się; aparat stanął. Wtedy prawdopodobnie zachwiałem się i upadłem na posadzkę. Tak przynajmniej utrzymywał asystent przybyły koło trzeciej nad ranem; wszedłszy do biura zastał mnie bez pamięci na ziemi z ręką owiniętą szarfami papieru. Oprzytomniawszy zapytałem o pociąg towarowy. Nie przybył. Wtedy bez wahania wsiadłem do drezyny i wśród pierzchających mroków puściłem motor w stronę Szczytnisk. Po półgodzinnej jeździe byłem na miejscu. Zaraz u wstępu spostrzegłem, że zaszło coś niezwykłego. Zwykle spokojną i samotną stację zalegał tłum ludzi cisnących się do lokalu służbowego.

Gwałtownie rozpychając gawiedź utorowałem sobie drogę do wnętrza. Tu zobaczyłem paru mężczyzn pochylonych nad sofą, na której leżał z przymkniętymi oczyma Joszt.

Odtrąciłem jednego i przypadłem do przyjaciela chwytając go za rękę. Dreszcz grozy ściął mi krew: ręka Joszta zimna i sztywna jak marmur wysunęła się z mojej i opadła bezwładnie poza brzeg posłania. Na twarzy ściętej mrozem śmierci, w wichurze bujnych, popielatych włosów, rozlany był cichy, błogi uśmiech...

- Udar serca - wytłumaczył stojący obok lekarz. - Dziś o północy.

Uczułem ostry, kłujący ból w lewej stronie piersi. Odruchowo podniosłem oczy na zegar ścienny nad otomaną. I on stanął w tragicznej chwili, i on wskazywał dwunastą.

Obsunąłem się na sofę siadając przy zmarłym.

- Czy zaraz stracił przytomność? - zwróciłem się do lekarza.

- Na miejscu. Śmierć nastąpiła równo o dwunastej w nocy w chwili nadawania depeszy przez telefon. Gdy dziesięć minut po północy przybyłem zawezwany przez dróżnika, pan naczelnik już nie żył.

- Czy kto telegrafował do mnie między drugą a trzecią? - zapytałem wpatrzony w twarz Joszta.

Obecni spojrzeli po sobie zdumieni.

- Nie - odpowiedział asystent - to wykluczone. Wszedłem do tego pokoju koło pierwszej, by objąć funkcję po zmarłym, i dotąd nie opuściłem lokalu służbowego ani na chwilę. Nie, panie naczelniku - ani ja, ani nikt inny ze służby tej nocy nie używał telegraficznego aparatu.

- A jednak - rzekłem półgłosem - dziś w nocy między drugą a trzecią odebrałem depeszę ze Szczytnisk.

Zapadło głuche, kamienne milczenie.

Jakaś słaba, niedołężna myśl przedzierała się z trudem do świadomości...

- List!

Sięgnąłem do kieszeni, rozdarłem kopertę. Był przeznaczony dla mnie. Oto co pisał Joszt:

Ultima Thule, 13 lipca

Drogi Romku!

Mam zginąć wkrótce, nagle. Człowiekiem, którego dziś śnie widziałem w jednym z okien rudery, byłem ja sam. Może niebawem spełnię swą misję, a ciebie wybiorę na pośrednika. Opowiesz ludziom, dasz świadectwo prawdzie. Może uwierzą, że jest świat inny... Jeśli zdołam. - Żegnaj! Nie! Do widzenia - kiedyś po tamtej stronie...

Kazimierz.



ENGRAMY SZATERY


Przestrzeń była pusta. Jak daleko okiem sięgnąć, snuły się tylko wstęgi torów i wysterczały z nawierzchni słupy telegrafu. Gdy na chwilę ucichał wiatr, odzywało się na drutach stłumione mruczenie prądu, - gdy wracał znów zasilony świeżą rzeszą podmuchów, głuchła gawęda depesz a skarżył się żałośnie przestwór...

Z przydrożnych drzew sfruwały od czasu do czasu pożółkłe liście i porwane w szpony wichrowych wirów przerzucały się przez nasyp, hen na drugą stronę lub wyciągnięte w zwiędły, szeleszczący orszak, toczyły się smutno wzdłuż toru. Na niebie jesienny zmierzch rozścielił płachty z chmur i odział świat w barwy szarej nudy, W chuście z mgieł, w szalu z dżdżów błąkała się po polach cicha melancholia...

Szatera ogarnął się mocniej płaszczem, podniósł kołnierz i szedł dalej. Naczelnik stacji lubił te przechadzki w stronę Kniejowa o wieczornej porze, gdy wszystko mętnieje, kontury zacierają się i bierze świat we władanie królestwo zmroku, Lubiał tę przedziwną godzinę pod schyłek dnia, gdy cienie zasnuwają ziemię i rodzi się wielka tajemnica. Każde drzewo, każdy kiersz, każdy wiatrak lub kamień śródpolny przebrawszy się w przyodziewy zagadek, łudzi i mami i zwodzi. Z zaułków zmierzchu wychyla się nienazwane, prostuje pokurczone drzemką człony, podnosi głowę, uśmiecha się. Biedny, upośledzony stwór szarej godziny. Naczelnik stacji w Zakliczu rozumiał głęboki jej liryzm, bo czuł, że w melodiach zmroku płyną jego własne, najserdeczniejsze tony.

Ludwik Szatera był kochankiem wspomnień, bo nie mógł nigdy pogodzić się z wieczystym mijaniem ludzi, zdarzeń i rzeczy. Każda chwila zapadająca nieodwołalnie w przeszłość miała dlań wartość bezcenną, nieprzepłaconą i każdą żegnał z uczuciem niewysłowionego żalu. Cóżby dał za to, by móc ją zwrócić z tej drogi, zatrzymać znikająca tam na zakręcie! Lecz, że wiedział, iż ofiara byłaby daremną i tego, co minęło, nie ocali, przeto życie stało się w końcu różańcem pożegnań i rozstań, jedną wielką, nabrzmiałą bezkresnym liryzmem waletą śpiewaną w głębinach wiernego serca temu, co przeszło i rozwiało się w dali...

Od dwóch lat o zmroku godzinie, gdy już przeszły wszystkie pociągi i był wolny od służby aż do trzeciej nad ranem, wybierał się Szatera na przechadzkę zawsze w jedną stronę: w kierunku nieistniejącego już dzisiaj przystanka w Kniejowie. Przed rokiem stał tu jeszcze budynek stacyjny z wieżyczką zwrotniczego przed wjazdem, z dwoma semaforami i parą stawideł. Kierownikiem stacyjki odległej zaledwie o 4 kilometry od Zaklicza był przyjaciel Szatery, asystent Droń, cicha, dobra dusza i gorliwy urzędnik. Przystanek w Kniejowie, przy którym zatrzymywały się tylko pociągi towarowe, miał właściwie znaczenie stacji przetokowej dla wozów ciężarowych, które przesunięte na boczny tor odpoczywały tu przez pewien czas, zanim puszczono je w dalszą drogę.

Placówkę tę, istniejącą od niepamiętnych lat, nagle ni stąd ni zowąd zwinięto. Czy okazała się już zbędną, czy też obciążała niepotrzebnie budżet kolejowy, nie wiadomo: dość, że władze stacyjkę zamknęły. Dronia przeniesiono gdzieś na kresy, a zwrotniczego Żaka przydzielono do służby na stacji w Pochmarzu. Z dawnego przystanka nie pozostało ni śladu: budynki rozebrano do szczętu, obiekty i sygnały pousuwano. Zniknął z powierzchni ziemi nawet ogródek otoczony sztachetami, w którym spędzili z przyjacielem tyle wieczornych godzin, poszczezały nawet szyny do przetaczania wozów. Tylko kamień milowy bielejący o parę kroków od słupa telegraficznego wskazywał miejsce, gdzie była niegdyś stacja.

Ten kamień, widomy ślad życia, które tu zamarło, ten kamień, biały świadek zdarzeń, co przebrzmiały bezpowrotnie, stał się celem wieczornych przechadzek Szatery. Zwyczajnie wychodził naczelnik z Zaklicza po wyekspediowaniu ostatniego pociągu koto piątej i po godzinnym marszu docierał do kamienia milowego w Kniejowie. Pod zorzę zachodzącego słońca latem i wiosną, a pod burą pomgłać w porze zimowej i w schyłki jesieni siadał na tym białym szczątku przeszłości i w głębokiej zadumie palił fajeczkę. Towarzyszyły mu zawsze wiernie smutek przestrzeni i wielka cisza pól... Gdy wracał do siebie, do Zaklicza, bywało już całkiem ciemno...

Tak minął rok od czasu zamknięcia przystanka. Wędrówki ku Kniejowu przeszły w coś nieodzownego, coś, bez czego żyć nie można - stały się "drugą naturą". Szatera czuł się chorym, ilekroć okoliczności ułożyły się tak fatalnie, ze nie mógł odbyć swej wieczornej przechadzki.

Aż zaszedł fakt, który zdawał się wynagradzać go za wierność serca, spełniając w sposób wyjątkowy tęsknotę wielu dni...

Było tydzień temu, w pamiętny dzień 9 października.

Wieczorem jak zwykle, koło piątej przywdział Szatera nowy mundur, narzucił na ramiona świeżo sprawiony szynel z odznakami naczelnika i nacisnąwszy mocno czapkę służbową, ruszył ku Kniejowu. Wieczór był jak dzisiaj, ponury i smętny. Na niebie borykały się z wiatrami ołowiane chmury - dżdżył deszcz jakby przesiany przez przetak, a ponad rzężenie wichury wybijał się od chwili do chwili ochrypły skwir zmokłych wron i kawek.

Naczelnik pomykał kroku smutny i bardziej przygnębiony niż zwykle. Wieczór ten rozkołysał w nim silniej niż kiedykolwiek falę wspomnień. Bo dnia tego przypadała rocznica zwinięcia stacji. Pamiętał, jak dziś, chwilę rozstania z przyjacielem. Nagle w czasie pogawędki Droń umilkł i szybko podszedł ku oknu. jakby wypatrując coś na przestrzeni. Po chwili odwrócił się i podając mu rękę na pożegnanie, rzekł krótko, zdławionym głosem:

- Bywaj zdrów, mój stary. Jutro wyjeżdżam.

- Dokąd? - zapytał zaniepokojony.

- Na kresy - gdzieś do jakiejś stanicy hulajpoliskiej, gdzie djasek dobranoc mówi.

- Żartujesz?

- Gdzie tam. Rozkaz. Jutro zamykają budę. Zbędna. I uścisnąwszy go, niemal gwałtem wypchnął za próg. Stary dziwak bał się, by w obecności druha nie ryknąć płaczem i bronił się przed samym sobą.

Nazajutrz zaczęto rozbierać stacyjkę... Stało się rok temu, mniej więcej o tej samej wieczoru godzinie... Dziś chwila ta wracała na skrzydłach jesiennego wichru, w poszeptach zwiędłych liści, w melodiach dżdżu Rocznica...

Szatera był już niedaleko miejsca, gdzie stała niegdyś stacja. W mętnej poświetli zmierzchu bielał już trzon kamienia.. Wtem podniósłszy wzrok, zadrżał. Nad torem po prawej stronie przestrzeni błyszczał z daleka w mrokach wieczora świetlny sygnał: dwoje dużych, żółtych oczu.

- Co to? Czyżby semafor redivivus? --I przyspieszył kroku w stronę znaków, lecz gdy zbliżył się na linię kamienia, światła nagle pogasły. Ze ściśniętym sercem zaczął szukać słupa sygnałowego. Lecz szukał na próżno. Wszak usunięto go jeszcze przed rokiem.

- Więc skąd te latarki tam w górze... Przywidzenie, czy co u licha?... A może to trochę za stacją, po tamtej stronie? - i minąwszy słupek milowy, zapuścił się dalej w kierunku Wygnanki. Lecz gdy po kwadransie drogi nie natknął na upragniony obiekt, zawrócił ku Kniejowu.

- Widocznie przywidziało mi się - wywnioskował, zmierzając ku miejscu ulubionego postoju.

Lecz któż opisze jego zdumienie, gdy teraz ujrzał ponownie nad sobą na wysokości jakich 6 metrów parę krwawo jarzących się znaków; zmieniony sygnał ostrzegał czerwonym światłem, że przestrzeń zajęta.

Szatera przetarł oczy raz i drugi, nie dowierzając sobie: zwid nie zniknął - wciąż płonęły tam nad nim ogniste latarki zawieszone na ramieniu niewidzialnego semaforu. Naczelnik usiadł na kamieniu i zapaliwszy fajkę, wpatrywał się jak zahipnotyzowany w sygnał ostrzegawczy.

Nie pomniał, jak długo trwała kontemplacja - może godzinę, może dwie, trzy. Gdy ocknął się, szarzało już na wschodnich zrębach i gruby szron okrywał szarym kożuchem trawy. Zniknęły czerwone światła, a w pustych dziedzinach przesworza rozpinały się tylko sztywne, czarne druty telegrafu...

Wstrząsany dreszczem gorączki, zziębły, na pół skostniały lecz z uczuciem dziwnej błogości w sercu, wrócił się Szatera rześkim krokiem na stację w Zakliczu, by objąć poranną służbę.

Od owego wieczora upłynął tydzień - 7 niezapomnianych dni w życiu naczelnika - 7 dni cudu - 7 dni obcowania twarzą w twarz z Nienazwanem. Teraz już codziennie zapalały się dlań w Kniejowie tajemnicze sygnały, codziennie funkcjonował niewidzialny semafor. Czyjaś ręka troskliwa zawieszała w przestrzeni otocza latarń, zmieniała barwy, regulowała światło. I zdawało się przez tych parę dni Szaterze, że wróciły dawne, dobre czasy, że stacja lada chwila ożyje i że znów posłyszy ówdzie na peronie donośny głos przyjaciela:

- Puścić wozy na ostatni! Stawidło trzecie w ruch! Przetoczyć na ślepy tor!

Na razie pełzały cicho tam wśród zwojów zmierzchu tylko te dwa światła, lecz wrychle, za dzień, za dwa... mogło wrócić wszystko!...

I dziś, 17 października zbliżał się naczelnik Zaklicza z bijącym sercem do miejsca wspomnień. Z zapartym oddechem odczytywał na kamieniach przebyte kilometry i pędził przed siebie unoszony na skrzydłach tęsknoty. A gdy już minął trzeci znak przydrożny i docierał do celu, utopił rysie spojrzenie w przestwór nad sobą i nie spuszczał zeń oczu. Lecz dziś nie ujrzał sygnału: przestrzeń niema i głucha czerniła się kirami jesiennego mroku.

Więc usiadł na kamieniu i czekał. Czekał godzinę, dwie, trzy, przetrwał północ i doczekał się brzasku: nie zapłonęły światła. Wtedy ze zwieszoną głową, chwiejnym, pijanym krokiem odszedł w stronę własnej stacji...

Nazajutrz zdarzył się w Zakliczu przykry wypadek. Przetokowy Jaksa wskutek własnej nieostrożności dostawszy się pod koła osobowego z Wygnanki, zginął poszarpany na strzępy. Z pogruchotanego nielitościwie ciała pozostała tylko ręka wyrzucona przez pociąg na tor pierwszy, tuż przed peronem. Ten krwawy szczątek człowieczy przyodziany w rękaw służbowej bluzy, z pięciu rozczapierzonemi palcami i z wysterczającą trupio-bladą drzazgą kości zarył się głęboko w pamięć Szatery. I chociaż służba stacyjna usunęła skwapliwie ślady wypadku i zasypała świeżym plaskiem miejsce, gdzie leżała ręka Jaksy, naczelnik Zaklicza miał ją wciąż przed oczyma krwawą i drapieżną...

W parę tygodni potem, przechodząc przez tory przed stacją, zwrócił uwagę na szczególny kaprys wiatru. W kilku miejscach pomiędzy szynami poderwały się z gruntu tulejki piasku i pokręciwszy się przez jakiś czas na miejscu, zaczęły przeciągać się i wydłużać ku sobie. Utworzony w ten sposób lej większy przeniósł się o parę kroków dalej i zawirowawszy jeszcze parę razy, opadł z powrotem pomiędzy tory.

Szatera podszedł ku temu miejscu i spostrzegł, ze piasek naniesiony przez zbiorowy wysiłek wicherków ułożył się jakby w kształt ludzkiego ramienia. Wpatrzywszy się dokładniej w tę rzeźbę wiatrowej chimery, doznał naczelnik uczucia jakby lęku: ta ręka z piasku z rozstawionymi szponami palców, wysuwająca się jakby z jakiegoś rękawa, wyglądała na odlew ręki Jaksy. Podobieństwo było uderzające, aż do najdrobniejszych szczegółów.

Gdy zdumiony nie odrywał oczu od niesamowitego zjawiska, odezwał się poza nim szmer kroków. Odwrócił się i spostrzegł zbliżającego się ku niemu asystenta Derwicza.

- Co pan naczelnik tak pilnie obserwuje na torze? - zapytał młody człowiek, przykładając palce do czapki.

- Szczególny fenomen, panie kolego - odparł Szatera, wskazując na piasek - co pan myśli o tej figurze?

- Której? Gdzie.

- O, tutaj, ta kupka piasku. Niech się jej kolega lepiej przypatrzy.

W tej chwili nadpłynął z przestrzeni świeży podmuch wiatru i rozwiał rzeźbę - efemerydę.

- Sacre bleu! - zaklął Szatera - spóźnił się kolega o parę sekund, A warto było zobaczyć.

I wytłumaczył mu, o co chodziło. Derwicz wysłuchał z zajęciem lecz nie wyglądał na przekonanego.

- Mogło się jednak to wszystko panu naczelnikowi przywidzieć - rzekł w końcu z odcieniem sceptycyzmu w głosie. - Być może myślał pan w tej chwili o niedawnym wypadku na stacji.

Szatera wzruszył tylko niecierpliwie ramionami, lecz nic nie odpowiedział. Obojętne mu było, czy asystent wierzy w rzeczywistość tego, co on widział przed chwilą czy nie.

Przez parę następnych dni kaprys wichrowy na piasku powtarzał się na rozmaitych punktach toru lecz coraz niewyraźniej i niedokładniej: odlew ręki był fragmentaryczny i niewykończony: raz brakowało niektórych palców, to znów ramię wyglądało skrócone po łokcie. W ciągu następnych tygodni zjawisko występowało już tylko sporadycznie w przerwach najpierw dwudniowych, później co trzy, cztery dni, a wreszcie ustało zupełnie i już nie powróciło.

Równocześnie podobny objaw zaobserwował na miejscu dawnej stacji w Kniejowie. Światła niewidzialnego semaforu pojawiły się jeszcze parę razy w kilkudniowych odstępach lecz za każdym razem były coraz słabsze: sygnały bladły widocznie i wyczerpywały się, aż zczezły i więcej nie powtórzyły się...

Wtedy coś i w Szaterze załamało się i zgasło. Przez czas pewien piastował w duszy złudne majaki, a gdy już był bliskim realizacji, zdradziecki miraż rozwiał mu się w oczach. I znów zapanowała wszechwładnie szarzyzna codzienności...

Lecz powoli poprzez mroki otoczenia zaczął przebłyskiwać brzask pociechy. Wśród bezładu zdarzeń i rzeczy zakiełkowała myśl. Zrazu nieśmiała i wątła rozrosła się z czasem do rozmiarów wybujałych i przygłuszyła sobą wszystko; sturamienne jej poroście rozwielmożniły się bezlikiem korzeni i odgałęzień upartych, wiśnych, nie do wypełcia.

Odtąd Szatera żył tylko tą myślą i dla tej myśli. Przesłoniła mu sobą cały widnokrąg i zepchnęła wszystko inne w cień spraw podrzędnych. Zapatrzony w jej zbawczy drogowskaz, szedł już prosto w wytkniętym raz kierunku i nie zbaczał ni w prawo ni w lewo, nie oglądając się na nic i na nikogo. Naczelnik wstąpił na szlaki fatalne...

Pod wpływem dziwnych objawów, zaobserwowanych w Kniejowie i na stacji w Zakliczu, powstała "teoria engramów", ocalająca przeszłość.

Bo z czasem nabrał Szatera przekonania, że nic na świecie nie ginie, że żadne choćby najbłahsze zdarzenie nie przepada i nie rozwiewa się bez śladu. Przeciwnie - wszystko utrwala się i rejestruje. Gdzie - dokładnie nie umiał określić. Może gdzieś w metafizycznym planie, w hinduskiej akasa wszechświata, w jakimś astralnym eterze lub niewidzialnym, kosmicznym fluidzie?... Zdarzenia rzeczywiste rozegrawszy się na arenie świata widzialnego, prawdopodobnie wsiąkają w przestrzenie wymiaru czwartego, by tu utrwalić swój obraz na kliszy astralnej. Te wizerunki chwil i spraw ubiegłych zarejestrowane tam gdzieś w sferze zaśwatowej, niby jakieś metafizyczne fotografie i plansze nazwał Szatera "engramami" zdarzeń.

Owe engramy, ślady faktów i zajść minionych, trwają w stanie utajonym na kliszach zaświatów jak podobizny świata fizycznego wywołane przez światło na szkle lub papierze powleczonym emulsją. Trwają - więc istnieją in potentia - czyhają na sposobność... by znów powrócić w sferę widzialności i powtórzyć się echem.

Bo zdarzenia mają swoje echa jak głos lub dźwięk: lubią powtarzać się i odbijać kilkakrotnie - czasem poprzez wieki. Ich engramy, korzystając ze szczęśliwej konstelacji spowodowanej częściowym powrotem tego splotu spraw, który niegdyś je wywołał, przechodzą ze stanu utajonego w stan czynny i empiryczny: aktywizują się.

Żywotność engramu zależy od rozmiarów i jakości modyfikacyj wytworzonych w sferze zaświatowej przez zdarzenie pierwotne. Najsilniej utrwalają się zajścia tragiczne, bo te wstrząsają potężnie dziedzinami z tamtego brzegu. Engramy zdarzeń błahych i nikłych pozostają w utajeniu bez echa, o ile ich ktoś nie "wywabi"".

Bo pierwszorzędną rolę w aktywizacji engramu odgrywają ludzkie uczucia, myśli i wspomnienia. Człowiek może tęsknotą swoją ściągnąć przeszłość z "nieba" na ziemię; myśli jego krążąc uporczywie koło zdarzeń minionych, ułatwiają im powrót w sferę rzeczywistości: przywołują echo. Dlatego "pogłos" spraw upłynionych tym silniejszy, im głębsza tęsknota za niemi i im świeższy engram. Najłatwiej wywabić echa niedawnej przeszłości.

Im dalej wstecz w perspektywę czasu, tym trudniejsza odnowa, Engramy rzeczy dawno przebrzmiałych nie łakną zda się reprodukcji. Wygląda na to, że w miarę oddalania się od nas w czasie, moc ich słabnie. Najsilniejsza jest tendencja do powrotu wkrótce po rozegraniu się zdarzenia; potem wątleje, rozwadnia się, wreszcie wygasa.

Szatera doświadczył tego w dwóch dotyczących go blisko wypadkach: zaktywizowane przez jego upartą myśl engramy odtworzyły częściowo parę razy chwile minione lecz potem wyczerpawszy się zaczęły płowieć, mętnieć, aż zgłuchły.

Lecz Szatera pragnął mieć przeszłość przed oczyma ciągle żywą, ciągle pulsująca krwią chwili bieżącej, wiecznie aktualną, chciał mieć ją bez przerwy tuż przy sobie, codziennie, na zawołanie, niby kochankę posłuszną na każde skinienie. Tymczasem ona, znużona i wyczerpana, wymykała mu się z kochających ramion i kryła za kotarami zaświatów.

Pozostaly mu tylko rocznice, owe dziwne lata, dnie i godziny, w które dzięki tajemniczej umowie między światem tym i tamtym powracają "z nieba na ziemię" ludzie, zdarzenia i rzeczy umarłe. Co je do nas sprowadza - wzmożona tęsknota i myśli żyjących, czy prawo periodycznego nawrotu oparte na pitagorejskich stosunkach liczbowych, utajonych głęboko w budowie wszechświata - nie wiadomo. Lecz, że rocznice wskrzeszają przeszłość, aktywizując jej engramy - to pewne. Zbiorowa tęsknota pewnych zrzeszeń ludzkich posiada niewątpliwie większą moc "wywabiania", niż wysiłek myślowy choćby niezwykłej jednostki...

Dlatego naczelnik Zaklicza, który nazwał rocznicę Zaduszkami zdarzeń, postanowi wyglądać cierpliwie ich nadejścia. Siła jego myśli i tęsknot wystarczyła tylko na wywołanie kilkukrotnego echa, bo i jego moc duchowa, jak wszystko na świecie miała swe granice. Teraz musiał czekać na pomoc innych, na zbiorową współpracę towarzyszy ziemskiej wędrówki, którzy w rocznicę ważnych dlań zdarzeń przyczynić się mieli do ich wskrzeszenia swą myślą i wspomnieniami...

Tymczasem życie skróciło mękę wyczekiwania i zesłało mu w darze wypadek straszliwy, zdolny do wypalenia na kliszach zaświata obrazów trwałych i soczystych.

Był nim pamiętny karambol na stacji w Zakliczu w dniu 8 lipca 1920 r. Wskutek karygodnej pomyłki funkcjonarjusza z wieży Nr. 2, który wystawił na semaforze niewłaściwy sygnał "wolnego wjazdu", nastąpiło zderzenie osobowego z Pochmarza i pośpiesznego z Wygnanki. Natarcie tego ostatniego na stojący już przed peronem pociąg osobowy było tak gwałtowne, że obie maszyny wtargnąwszy nawzajem w swe organizmy, zaryły się jedna w drugą i utworzyły chimeryczny stop nastroszony konwulsyjnie powykręcanemi kikutami żelaza. Osiem wagonów pociągu napadniętego, a dziesięć ze strony atakującego uległo zupełnemu zniszczeniu; pozostała z nich tylko zmieszana dziko z krwawymi szczątkami ciał ludzkich duśba żelaza i drzewa.

Straty w ludziach były potworne: zginął niemal cały personel pospiesznego, 10 funkcjonarjuszy, którzy pełnili służbę przy osobowym i 100 pasażerów.

Dworzec w Zakliczu sprawiał przez parę następnych dni wrażenie szpitala lub pobojowiska. Zewsząd dochodziły jęki i skargi ofiar, w powietrzu unosiła się mdła woń jodoformu, na peronie i w poczekalniach bielały sposoczone krwią płaszcze felczerów i lekarzy. Szatera chodził z kąta w kąt jak struty, zatykając nerwowo uszy lub zamykał się u siebie w biurze stacyjnym. Nikt tak silnie nie odczuł katastrofy jak on. Wymizerniał, wychódł i jak szkielet chodził pomiędzy ludźmi.

Lecz gdyby komuś udało się było wtedy zajrzeć w głąb jego duszy, przekonałby się. ze straszliwy wypadek wytrawił w niej tylko pewne, ściśle określone szczegóły. Jednym z nich był obraz maszynisty, który prowadził pociąg pospieszny - obraz poprzedzający o parę sekund moment zdarzenia. Szatera widział twarz tego człowieka w krytycznej chwili - twarz szarą, niemal ziemistą z oczyma wyskakującemi z oczodołów, i śledził gest jego ręki zaciśniętej w beznadziejnym wysiłku na korbie hamulca. Potem, już w ostatniej sekundzie spostrzegł coś, czego nigdy nie umiał sobie wytłumaczyć. Maszynista nagle uśmiechnął się, odjął rękę od przyrządu i uczynił nią ruch lekceważenia. Równocześnie niemal wyrosła obok niego na platformie maszyny druga, trochę zatarta w konturach lecz zupełnie doń podobna postać ludzka i z tym samym lekceważącym wszystko uśmiechem odwróciwszy się od kotła, zaczęła schodzić po stopniach w dół... W tej chwili nastąpiła detonacja...

Wśród piekielnego łomotu i trzasku, wśród chaosu spiętrzonych wozów, wężowiska sprzętów, ludzi, rzeczy mignęła przed oczyma Szatery sylweta młodej pani w czerwonym szalu. Nieszczęśliwa usiłowała ratować się ucieczką, wyskakując przez okro jednego z przedziałów. Lecz skok był fatalny, uderzywszy głową o latarnię międzytorową, zginęła na miejscu... Wtedy przyszedł moment końcowy - najstraszliwszy w swym ponurym uroku.

Z pod kół jednego z wagonów wyrzucona niby krąg żelazny z pasów transmisji wypadła i potoczyła się ku niemu cudna, dziewczęca główka w otoczu jasnych. zlotoblond włosów. Nagle ujrzał u stóp swoich parę przepięknych, fjołkowych oczu, które śmierć zawlokła już szkliwem martwoty i parę warg rozchylonych, podobnych płatkom róży. Szatera pochylił się ku tej umęczonej głowie, wziął ją ostrożnie w obie dłonie niby relikwię i przycisnął usta do jej ust zbielałych...

Wtedy uczuł na wargach ból i posmak krwi. Zaciśnięte jej zęby, drobne, o połyskach perłowych ząbki rozwarły w chwili pocałunku i skurczem agonji zamknęły z powrotem. Szatera wyszarpnął usta z miłosnej uwięzi i wstrząsany dreszczami grozy wypuścił z rąk głowę kochanki. W oczach po ciemniało mu, świat zawirował pod nogami i bez pamięci zwalił się na szyny. Gdy odzyskał przytomność, znoszono już zabitych i rannych...

W miesiąc po katastrofie obudziły się na stacji w Zakliczu posępne jej echa.

Zaczęło się od podejrzanych cieni na ścianie magazynów przy torze pierwszym. Szatera spostrzegł je po raz pierwszy 10 sierpnia w chwili przejazdu towarowego ze Zwijachla. Cienie rzucone wtedy przez przesuwające się mimo budynków wagony nie odpowiadały im wcale pod względem wymiarów i kształtów; to, co ujrzał na ścianie magazynów, wyglądało raczej na projekcję spiętrzonej dziko barykady, niż na cień wozów w zwykłej normalnej pozycji; zwykle symetryczne, prostokątne kontury wagonów załamały się w swem cienistem odbiciu w zwichrzoną, niespokojną linię, pełną uskoków, wyrw i przepuklin.

Najdziwaczniej wypadł cień parowozu z jaszczykiem: maszyna wyglądała w tej kapryśnej interpretacji jakby podwójnie: można w niej było rozróżnić całkiem dokładnie parę kominów. Projekcja pociągu sprawiała wrażenie złośliwej karykatury...

Już ten pierwszy objaw, który powtórzył się kilka razy w odstępie kilkudniowym, dawał dużo do myślenia. Wkrótce miały przyjść znaki inne, wymowniejsze...

W któryś wieczór pod koniec sierpnia zaobserwował Szatera zagadkowy fenomen podczas wjazdu osobowego z Żuławy. Zajeżdżający na stację w zwolnionym tempie pociąg wydał mu się wyższy i smuklejszy niż zwykle. Zatrzymawszy uważne spojrzenie na płaszczyźnie szczytowej wozów, odkrył naczelnik wnet przyczynę. Pociąg posiadał subtelną, lecz dla jego oczu dostrzegalną otoczkę, która stanowiła jak gdyby jego przedłużenie w zwyż. Ta delikatna, z mglistej, nieważkiej materii utkana nadbudowa sprawiała, że wagony wyglądały wyższe niż kiedy indziej.

Szatera nie omieszkał podzielić się swojemi spostrzeżeniami z Derwiczem.

Panie kolego - zagadnął obok stojącego asystenta - czy nic pana nie uderza w tym "garniturze"?

I wskazał ręką na pociąg, który tymczasem wystęknąwszy skrzelami maszyny białe kłęby pary, stanął na trzecim torze przed peronem.

Asystent przeszedł spojrzeniem "skład" od początku do końca i potrząsnął przecząco głową.

- Nie widzę w nim nic nadzwyczajnego. Obsada wozów regularna, obciążenie średnie. Wszystko w porządku.

- Czy wozy nie wydają się koledze trochę smuklejsze niż zwykle? - poddał mu Szatera.

Oczy młodego człowieka przesunęły się raz jeszcze po pociągu, poczem trochę zdumione spoczęły na przełożonym.

- To złudzenie panie naczelniku - odpowiedział spokojnie - rodzaj optycznej iluzji wywołanej być może chwilowym stanem atmosfery. Dziś było dość dużo mgły w powietrzu.

- W takim razie i kolega powinieneś był jej ulec.

- No niekoniecznie. Pewną rolę odgrywają przy tym i indywidualne własności naszych narządów wzrokowych.

- He, he, he - zaśmiał się szydersko Szatera - innymi słowy chciał kolega powiedzieć, że każdy z nas inaczej widzi. Ha, trudno - nie będę pana przekonywał. Być może mam wzrok trochę inny niż drudzy. I dał ręką znak do odjazdu...

Z początkiem września rozbrzmiały echa w sposób żywiołowy. W czasie od 3 - 10 września niemal dzień w dzień wybuchał wśród pasażerów pospiesznego z Wygnanki niczym nieuzasadniony popłoch. W chwili zajeżdżania pociągu na stację w Zakliczu przerażeni podróżni cisnęli się do okien Wagonów i tłoczyli na platformach, chcąc widocznie jak najspieszniej wysiąść. Kilku nawet silniej podenerwowanych wyskoczyło podczas ruchu spory kawałek przed stacją.

Do kulminacyjnego punktu doszła panika 9-go Września, kiedy to w momencie wjazdu powstała miedzy podróżnymi jednego z przedziałów brutalna bójka. Kilku mężczyzn z podniesionymi do góry laskami zaczęło sobie torować drogę ku wyjściu, przy którem stłoczyła się gromadka wystraszonych kobiet i dzieci, Zanim pociąg zatrzymał się przed peronem, wybito trzy szyby i wyłamano parę drzwi. Z wnętrza wozów odezwały się spazmatyczne krzyki kobiet i płacz dzieci. Parę osób stoczyło się po stopniach wozu, ponosząc lżejsze i cięższe obrażenia, parę nie licząc się z następstwami, wyskoczyło przez okno. Gdy wreszcie pociąg stanął i zirytowany Derwicz zaczął dopytywać się podniesionym głosem o przyczynę paniki, biedacy nie umieli dać ściśle określonej odpowiedzi. Bezradni, osłupiali spoglądali jedni na drugich, zwalając winę na pozostałych w wagonach. Ktoś krzyknął - "karambol", ktoś inny: "zderzenie" i popłoch był gotowy. Asystent nie mógł dojść prawdy mimo najszczerszych chęci.

Tylko dla Szatery byto wszystko jasne i oczywiste. Dziwiłby się nawet, gdyby było inaczej. Lecz tym razem milczał i nie spieszył z wyjaśnieniami.

Charakterystyczny był też szczegół, że popłoch wybuchał tylko w dwóch i to zawsze tych samych wozach. Były to wagony Nr. 232 i Nr. 135, oba niedobitki z pociągu zniszczonego przez karambol lipcowy, obecnie wcielone w nowy "skład". Szatera wiedziony dziwnym przeczuciem zapamiętał sobie numery ocalałych wozów i zaraz po katastrofie zapisał je w raptularzu stacyjnym. Pomyłka była tu wykluczona, bo identyczność stwierdzały jego własnoręczne notatki. Mimo to nie zwierzył się z tego nikomu, zachowując spostrzeżenie dla siebie.

Bo i poco. Derwicz, najbliższy mu z zawodu i wspólnych zainteresowań człowiek, był naturą trzeźwą i niezdolną do odczucia spraw tajemnych. Kilkakrotne próby wciągnięcia go w kręgi zaświatów zawiodły zupełnie. Wyśmiałby go niewątpliwie i teraz, zwalając "rzekome" objawy na "zwykły zbieg okoliczności", "przypadek" lub wykręcając się innym banalnym frazesem. Szatera rozumiał, że jest skazany na zupełną samotność i że wszystko musi pozostać do końca jego wyłączną tajemnicą.

Tym bardziej należało kryć się przed światem z innym, mniej jeszcze prawdopodobnym spostrzeżeniem. W czasie największej paniki wychylała się z okien jednego z wagonów pani w czerwonym szalu. Naczelnik poznał od razu tę kobietę. Była to ta sama twarz w okolu czarnych, bujnych włosów, którą ujrzał po raz pierwszy w czasie katastrofy przed dwoma miesiącami - te same obłąkane oczy, szukające na próżno ratunku, te same białe, nerwowe ręce chwytające się kurczowo ramy okna, poza którym czekała już na nią śmierć. Teraz kobieta ta powtarzała swą tragiczną rolę...

Była tak łudząco podobna do tamtej, że Szatera za każdym jej pojawieniem się wchodził do wnętrza wozu i szukał jej, by "się przekonać naocznie". Lecz szukał zawsze daremnie. Nie było jej w żadnym z przedziałów, nie było w wagonach sąsiednich, nie było nigdzie w całym pociągu. Pani w czerwonym szalu ukazawszy się raz na krótką chwilę w oknie jednego z fatalnych wozów, znikała bez śladu...

A jednak aktywizacja engramu nie była pełna. Powtórzenie nie zaspakajało tęsknoty Szatery - wielkiej, bezbrzeżnej tęsknoty za tamtą... jasnowłosą... Wspomnienie pocałunku wlokło się za nim refrenem bolesnej rozkoszy i upominało o echo...

O usta słodkie, dziewicze' Krwi chciwe zaborcze usta!...

Z dnia na dzień wyczekiwał zjawienia się ukochanej z dnia na dzień wyglądał cudnego widma. Roztęsknione jego oczy ślizgały się po szybach okien wagonowych, błąkały po twarzach podróżnych, zaglądały w głąb przedziałów, Na próżno, Nie wyśledziły ni cienia umiłowanej głowy, nie uchwyciły choćby najlżejszych jej konturów. Zazdrosne zaświaty pochłonąwszy ofiarę, nie chciały mu jej oddać z powrotem...

Tymczasem echa katastrofy widocznie wyczerpywały się. Z rozpaczą w sercu widział naczelnik Zaklicza, że z dniem każdym powtórzenia są coraz słabsze, zarysy mętnieją, zacierają się. Po 10 września stały się rzadsze, mniej zaakcentowane, aż w połowie miesiąca ustały zupełnie. Na stacji w Zakliczu zapanowały znów stosunki "zdrowe i normalne" ku zadowoleniu asystenta Derwicza i radości zdenerwowanej już służby.

Tylko naczelnik był smutny i ponury. Uczucie bezmiernej pustki i zupełnej izolacji napełniło duszę po brzegi i przygięło wyniosłą niegdyś i sprężystą postać nisko ku ziemi. Zerwała się na czas nieokreślony łączność z zaświatem. Pozostał tylko ból, wierny towarzysz samotnych godzin i pożerająca wiązania ducha tęsknota za ukochaną...

Wtedy to w otchłaniach schorzałej od cierpienia jaźni wylęgła się zaródź piekielnego pomysłu. Skołatany wewnętrzną męką mózg zaczął dochodzić przyczyny luk i niedomówień w echach ostatniego karambolu. Dlaczego powtórzyły się tylko pewne szczegóły? Dlaczego aktywizacja engramu pominęła inne? Dlaczego nie powrócił tragiczny obraz jej uwielbianej głowy?...

Może warunki reprodukcji były niedostateczne?... A jeśli tak, może należy je spotęgować?... Tu rozszalałe koło myśli zatrzymało się na chwilę. Dreszcz grozy wstrząsnął całym ciałem, Szafera zawahał się przed wyciągnięciem ostatecznych wniosków... Lecz nie długo. Przemożny czar zaświatów przełamał bariery skrupułów i powlókł go za sobą na szlaki zatracenia Naczelnik stacji postanowił spowodować nowy karambol, który miał go obdarzyć choć na chwil parę wizją jasnowłosej dziewczyny.

Zbrodniczy pomysł dojrzał w ciągu jednej bezsennej nocy. wśród poświstów jesiennego wichru i szmeru telegraficznych aparatów. Był prosty i łatwy do wykonania. Wystarczyło zatrzymać jeden pociąg trochę dłużej w Zakliczu, a równocześnie nadać do Pochmarza depeszę pozwalającą na wymarsz drugiemu kursującemu po tym samym torze. Kwestia 10 minut. Zderzenie było nieuniknione.

Do realizacji planu przystąpił Szatera śmiało i energicznie. Wybrał dzień pochmurny, październikowy, rozjęczony skargami wiatru i osowiałego ptactwa.

Koło godziny piątej po południu, gdy już zmierzch zarzucił na ziemię czarne swe więcierze, objął Szatera służbę po asystencie. W 20 minut potem nadjechał osobowy z Rakszawy. Naczelnik wyszedł przed peron, zlustrował spokojnym spojrzeniem wozy. Przeczekał odbiór poczty, i nie dając znaku do odjazdu, wrócił do biura stacyjnego.

Stąd przez szybę mógł śledzić wygodnie sytuację.

Wkrótce objawiło się wśród funkcjonariuszy pewne zniecierpliwienie. Konduktorowie pozamykawszy drzwi wagonów, podnosili raz po raz w górę latarki na "odjazd", kierownik pociągu z trąbką przy ustach czyhał na powrót naczelnika i wyzwalający gest jego ręki...

A czas był już najwyższy. Za 10 minut miał zajechać na ten sam tor pośpieszny z Pochmarza. Dziesięć minut! Właśnie tyle czasu, ile potrzeba było pospiesznemu do przebycia przestrzeni dzielącej obie stacje, a osobowemu, by dotrzeć do punktu najbliższego rozwidlenia torów i stąd zboczyć na bezpieczną już linię.

Lecz naczelnik stacji nie wychodził z biura. Żelazna jego wola rozdwoiła się i zaczęła operować na dwa fronty: tu trzymał na uwięzi zrywający się już do lotu pociąg, tam sięgał zbrodniczą ręką po taster aparatu, by wysłać zgubną depeszę do stacji w Pochmarzu...

Ujął w palce guzik przyrządu nadawczego i przycisnął...

Nagle ręka zdrętwiała. Sparaliżowane przez ciemną silę ranie znieruchomiało w pozycji nadanej mu przed chwilą. Szczególna senność omotała zmysły, dziwny bezwład skrępował członki. Czuł, jak coś w nim wyodrębnia się, wyłącza, wyzwala. Wpatrzył się szklanem spojrzeniem w szybę okna i ujrzał na peronie swoją własną posiać... Zmierzała szybko ku przodowi pociągu, w krąg świateł rzuconych przez stacyjne latarnie i nagle podniosła w górę rękę... Zabrzmiał nerwowy odzew trąbki i pociąg ruszył...

Przez szybę okna widział, jak wagony skwapliwie zanurzają się w ciemność, jak maszyna, chcąc nadrobić spóźnienie, pruje przestrzeń w przyspieszonym tempie, jak wypuszczony z uwięzi pociąg umyka, co pary w tłokach, z niebezpiecznego postoju... Ocalony!...

Szatera ocknął się jakby z głębokiego uśpienia Wyzwolone z drętwoty palce chwyciły nerwowo główkę aparatu i podjęły przerwaną czynność... Zaczęły bić sygnały. Naczelnik odjął rękę od przyrządu i jak wicher wypadł na peron.

- Dlaczego osobowy z Rakszawy już odszedł? - zapytał groźnie pierwszego z brzegu funkcjonariusza.

- Nie rozumiem, panie naczelniku - brzmiała odpowiedź.

- Jak to, "nie rozumiesz"?- wrzasnął niemal wyprowadzony z równowagi Szatera - pytam się, kto puścił osobowy ze stacji?

Podurzędnik wpatrywał się w przełożonego zdumionymi oczyma.

- Pan naczelnik był sam przy ekspediowaniu pociągu - wyjąkał wreszcie, nie rozumiejąc, o co właściwie chodzi.

- Ja puściłem ten pociąg? Ja? Ja sam?... To niemożliwe.

- Jeszcze parę minut temu sam widziałem na własne oczy. Stał pan naczelnik tam, pod tą latarnią i dał znak do odjazdu. Całe szczęście, że jeszcze w porę. Pociąg i tak przytrzymano na stacji o pięć minut za długo. Pospiesznego z Pochmarza tylko co nie widać. Biły już sygnały wyjazdowe.

Szatera powiódł ręką po czole.

- Nie do uwierzenia - szepnął, zatapiając oczy w przestrzeń - nie do uwierzenia.

I powoli odszedł torami w kierunku, skąd miał nadejść pospieszny.

A już go było słychać. Już dudniła głucho ziemia, szczękały szyny... Na zakręcie, tam, gdzie tor główny rozgałęział się w krzyżową sieć relsów, rozbłysły ślepia maszyny. - Ogromne, złote oczy rozprężały się kręgami świateł, pęczniały, rosły...

Naczelnik przystanął między torami i oparty plecyma o zwrotnicę czekał. W uszach miał szum, na oczach mgłę...

Gdy maszyna zbliżyła się na odległość kilku metrów, ujrzał tam w dole, pod piersią dyszącą, potwora, między kinkietami latarń jej głowę. Oczy cudne, lazurowe patrzyły nań i uśmiechały się wdzięczne a usta, krwi chciwe, dziewczęce usta nęciły obietnicą rozkoszy...

Ten uśmiech i te usta zwabiły go. Z wyciągniętymi ramionami runął pod koła, tam między latarnie: poszedł połączyć się z ukochaną na wieki...


DEMON RUCHU


Błyskawiczny "Continental" w drodze z Paryża do Madrytu pędził co sił w tłokach. Pora była już późna, śródnocna, czas słotny, deszczowy. Mokre bicze dżdżu chłostały oświetlone jasno szyby i rozbryzgiwały się na szkle w łzawe różańce kropel. Skąpane w ulewie kadłuby wagonów połyskiwały pod światło przydrożnych latarń niby wilgne pancerze, wyrzygiwały rynnami pluszczącą wodę. Od czarnych ich ciał szedł w przestrzeń głuchy postęk, zmieszany rozhowor kół, potrącających się zderzaków, tratowanych bez litości szyn. Zapamiętały w obiegu łańcuch wozów budził w ciszy nocy uśpione echa, wywabiał zamarłe po lasach głosy, cucił drzemiące stawy. Podnosiły się jakieś ciężkie, senne powieki, otwierały w przerażeniu jakieś duże oczy i trwały tak w lęku. A pociąg mknął dalej w wichurze wiatru, w tańcu jesiennym liści, wlokąc za sobą wydłużoną tuleję wirów wstrząśniętego powietrza, leniwo wieszających się na tyłach dymów, kopciu i sadzy, pędził dalej bez tchu, rzucając poza siebie krwawe wspomnienie iskier i węgłowych odmiotów...

W jednym z przedziałów klasy pierwszej, wciśnięty w kąt między ścianą wozu a poduszką oparcia, drzemał mężczyzna przeszło czterdziestoletni, o silnej, herkulicznej niemal budowie ciała. Stłumione światło lampy, przecedzające się z trudem przez zaciągnięty ciemnik, oświecało twarz starannie ogoloną, podłużną, z grymasem zaciętości wkoło wąskich ust.

Był sam; nikt nie przerywał sennego dumania. Ciszę zamkniętego wnętrza przekreślał chyba tylko stukot kół pod podłogą lub pełgotanie gazu w palniku. Czerwony kolor pluszowych poduszek rozpościerał wkoło duszny, parny ton, który działał nasennie jak narkoza. Miękki, ustępliwy pod palcami meszek materii ściszał odgłosy, głuszył gruchot szyn, uginał się posłuszną falą pod naciskiem ciężaru. Przedział zdawał się pogrążony w głębokim uśpieniu; drzemały zasunięte na kółkach firanki, wahały się sennym ruchem zielone siatki, rozpięte pod powałą. Ukołysany miarowym ruchem wagonu podróżny przechylił znużoną głowę na wezgłowie i śnił. Wypuszczona z rąk książka ześliznęła się z kolan i upadła na podłogę; na oprawce z delikatnej, ciemnoszafranowej skórki widniał tytuł: Wichrowate linie, obok wybite pieczęcią nazwisko właściciela: Tadeusz Szygoń...

W jakiejś chwili śpiący poruszył się niespokojnie, otworzył oczy i powiódł nimi po otoczeniu: na moment odbił się na twarzy wyraz zdumienia i wysiłek orientacji; podróżny jakby nie mógł zrozumieć, gdzie i dlaczego się tu znalazł. Lecz już zawitał na wargi uśmiech pobłażliwej rezygnacji; mocna, nerwista ręka podniosła się gestem nakazującym zaniechanie, kurczowy grymas ust przeszedł w znak zniechęcenia i lekceważącej pogardy. Zapadł z powrotem w stan półsenny...

Na korytarzu wagonu ozwały się czyjeś kroki; szarpnięte drzwi odsunęły się i do przedziału wszedł konduktor:

- Proszę o bilet.

Szygoń nie drgnął, nie dał znaku życia. Funkcjonariusz sądząc, że śpi, przystąpił i ujął go za ramię:

- Przepraszam pana - proszę o bilet. Podróżny spojrzał błędnie na intruza:

- Bilet? - ziewnął niedbale. - Nie mam go jeszcze.

- Dlaczego pan nie kupił na stacji?

- Nie wiem.

- Zapłaci pan za to karę.

- Ka-arę? Tak - dorzucił sennie - zapłacę.

- Skąd pan jedzie? Z Paryża?

- Nie wiem. Konduktor oburzył się:

- Jak to nie wie pan? Łaskawy pan kpi sobie ze mnie. Któż ma wiedzieć?

- Mniejsza o to. Przypuśćmy, że wsiadłem w Paryżu.

- Dokąd mam zatem wystawić bilet?

- Jak najdalej.

Konduktor popatrzył uważnie na pasażera:

- Mogę panu dać bilet tylko do Madrytu; tam może pan przesiąść się w dowolnym kierunku.

- Wszystko jedno - machnął obojętnie ręką. - Byle tylko jechać.

- Bilet wręczę panu dopiero później. Muszę go wpierw wystawić i obliczyć cenę wraz z karą.

- Dobrze, dobrze.

Uwagę Szygonia przykuły od chwili wyłogi kołnierza z odznakami kolejowymi: para strzępiastych skrzydełek, wplecionych w koło. Gdy konduktor uśmiechnięty ironicznie zabierał się już do wyjścia, nagle Szygoniowi wydało się, że twarz tę, wykrzywioną podobnym grymasem, już widział parę razy. Jakaś pasja poderwała go z miejsca i aa odchodnym rzucił mu przestrogę:

- Panie skrzydlaty, uważaj na przeciąg!

- Proszę być spokojnym, zamykam drzwi.

- Uważaj pan na przeciąg - powtórzył uparcie - można czasem kark skręcić.

Funkcjonariusz był już na korytarzu:

- Wariat lub pijany - zauważył półgłosem i przeszedł do sąsiedniego wozu.

Szygoń pozostał sam...

Był w stadium jednej ze swych słynnych "ucieczek". Pewnego dnia, ni stąd, ni zowąd, znajdował się ten dziwny człowiek o kilkaset mil od rodzinnej Warszawy, gdzieś na drugim krańcu Europy, w Paryżu, w Londynie lub w jakiejś trzeciorzędnej mieścinie we Włoszech - budził się ku niezmiernemu swemu zdziwieniu w jakimś nieznanym hotelu, który oglądał po raz pierwszy w życiu. W jaki sposób dostawał się niespodzianie w obce sobie środowisko, nie umiał nigdy w takich razach wytłumaczyć. Wypytywana o to służba hotelowa mierzyła zwykle wysokiego jegomościa w żółtym płaszczu ciekawym, czasem ironicznym spojrzeniem i informowała go o rzeczywistym stanie rzeczy; oto przybył wczoraj wieczornym lub rannym pociągiem, zjadł kolację i zażądał pokoju. Raz jakiś dowcipny famulus zapytał go, czy też przypadkiem ma mu przypomnieć, pod jakim nazwiskiem zawitał. Złośliwe pytanie było zresztą całkiem uzasadnione: człowiek, który zapomniał, co się z nim działo dnia poprzedniego, może też nie wiedzieć, jak się nazywa. W każdym razie był w tych improwizowanych jazdach Tadeusza Szygonia pewien rys tajemniczy i nie wyjaśniony; ich bezcelowość, zupełna niepamięć zdarzeń ubiegłych, dziwna amnezja obejmująca wszystko, cokolwiek się stało od chwili wyjazdu aż do momentu przybycia w nieznaną stronę.

Nie ulega wątpliwości, że przez cały ciąg podróży musiał Szygoń znajdować się w stanie patologicznym, prawdopodobnie półświadomym, a stąd niezupełnie poczytalnym. Po powrocie z każdej takiej awanturniczej wyprawy wszystko szło znów normalnym trybem - odwiedzał, jak dawniej, gorliwie kasyno, zgrywał się w brydża i robił słynne swoje zakłady podczas wyścigów konnych. Wszystko było po dawnemu zwyczajne, codzienne i przeciętne...

Nagle pewnego poranku Szygoń znikał i przepadał znowu bez śladu...

Przyczyna owych ucieczek pozostała nie wyjaśnioną. Zdaniem niektórych źródła należało szukać w żywiole atawistycznym, tkwiącym w naturze oryginała; w żyłach Szygonia płynęła podobno krew cygańska. Odziedziczył, zdaje się, po bujnych swych, wędrownych przodkach tęsknotę wieczystej włóczęgi, głodną wrażeń żądzę królów gościńca. Jako objaw wypływający wprost z tego "nomadyzmu" przytaczano fakt, że Szygoń nigdy nie mógł wytrzymać dłużej na jednym miejscu, lecz ciągle zmieniał mieszkanie, przeprowadzając się z jednej dzielnicy w drugą. Jakiekolwiek pobudki skłaniały dziwaka do romantycznych podróży bez określonego wyraźnie celu - on sam z pewnością nie pochwalał ich ex post po powrocie. W jakiś czas po tajemniczym zniknięciu wracał równie niespodzianie, zły, wyczerpany i ponury. Przez parę następnych dni zamykał się w domu unikając widocznie ludzi, przed którymi odczuwał wstyd i zakłopotanie.

Jakaś ciemna moc wyrywała go z domu, pędziła na dworzec, pchała do wagonu - jakiś nieprzezwyciężony nakaz zmuszał do porzucenia nieraz wśród głębokiej nocy wygodnego posłania, wiódł jak skazańca przez labirynt ulic usuwając z drogi tysiące przeszkód, wsadzał do przedziału i wysyłał w szeroki świat. Następowała jazda przed siebie, po omacku, na chybił trafił, jakieś przystanki, przesiadania w nieokreślonym kierunku, a wreszcie postój w jakimś mieście, mieścinie lub wiosce, w jakimś kraju, pod jakimś niebem, nie wiadomo dlaczego tu właśnie, nie gdzie indziej - i wreszcie owo fatalne przebudzenie w obcej, cudzej okolicy... Szygoń nigdy nie przyjeżdżał na to samo miejsce: zawsze wyrzucał go pociąg gdzie indziej. Nigdy nie "budził się", to jest nie uświadamiał sobie bezcelowości tego, co czyni w czasie jazdy - pełnia władz psychicznych powracała dopiero po definitywnym opuszczeniu pociągu, i to zwykle po głębokim, pokrzepiającym śnie w przydrożnym zajeździe lub gospodzie...

I w obecnej chwili był w stanie jakby zbliżonym do transu. Pociąg, który go wiózł, wyjechał wczoraj nad ranem z Paryża. Czy wsiadł doń w stolicy Francji, czy też na jakiej stacji po drodze - nie wiedział. Wyjechał skądś i zdążał dokądś - oto wszystko, co można było w tej sprawie powiedzieć...

Poprawił się na poduszkach, wyciągnął nogi przed siebie i zapalił cygaro. Miał uczucie niesmaku, niemal wstrętu. Podobnych wrażeń doznawał zawsze na widok konduktora lub w ogóle któregoś z kolejarzy. Ci ludzie stali się symbolem pewnych braków czy niedoborów, ucieleśnieniem niedoskonałości, jakie widział w ustroju pociągu i ruchu kolejowym. Zdawał sobie aż nadto dokładnie sprawę, że gdyby nie ta smutna okoliczność, iż jest przykuty do ziemi i jej praw, wędrówki jego przybrałyby postać bez porównania bujniejszą i piękniejszą, porzucając utarty szablon i metodę.

A właśnie pociąg, kolej i jej funkcjonariusze uosabiali dlań tę ciasną formułę, to błędne koło bez wyjścia, z którego on, człowiek, biedny syn ziemi, na próżno by usiłował się wyłamać.

Dlatego pogardzał tymi ludźmi, czasem nienawidził ich nawet. Ta niechęć wzrastała w miarę powtarzania się fantastycznych "ucieczek", których się wstydził nie tyle z powodu ich bezcelowości, ile raczej dlatego, że były zakrojone na tak nędzną skalę.

Podniecały to uczucie drobne zajścia i zatargi z władzami kolejowymi, nieuniknione ze względu na anormalny stan podróżnika. Na niektórych liniach służba zdawała się znać go już dobrze i nieraz podchwytywał w przelocie ironiczny uśmiech tragarza, konduktora lub urzędnika ruchu.

Funkcjonariusz obsługujący wóz, którym obecnie jechał, wydał mu się szczególnie znajomy. I już nieraz przesunęła mu się przed roztargnionymi, zapatrzonymi w przestrzeń oczyma ta chuderlawa, ospowata twarz, rozjaśniająca się drwiącym uśmieszkiem na jego widok. Tak mu się przynajmniej zdawało...

Zwłaszcza irytowały Szygonia kolejowe anonse, reklamy i mundury. Jakże śmiesznym był patos porozwieszanych po poczekalniach alegorii ruchu, jakże pretensjonalnym szeroki gest geniuszków pędu!

Lecz najkomiczniejsze wrażenie sprawiały owe skrzydlate koła na czapkach i wyłogach urzędników. To mi dopiero rozmach co się zowie! To mi fantazja!

Szygoniowi na widok tych odznak przychodziła nieraz szalona ochota zedrzeć je i zastąpić wizerunkiem psa kręcącego się za własnym ogonem...

Cygaro żarzyło się powoli, rozpylając po przedziale obłoczki sinawego dymu. Z wolna ujmujące je palce rozkurczały się leniwo i wonne trabuco potoczyło się pod kanapkę, pryskając rakietą drobnych iskier: palacz zadrzemał...

Puszczona świeżo w rury gorąca para zasepleniła cicho pod nogami i rozlała po coupe miłe, pokojowe ciepło. Jakiś komar spóźniony zanucił nikłą piosenkę, zatoczył parę nerwowych kręgów i skrył się w ciemny zaułek między wypuklinami pluszu. I znów tylko cichy pełgot palnika i miarowy łomot kół...

O jakiejś godzinie Szygoń przebudził się. Potarł czoło, zmienił senną pozycję i spojrzał przytomnie po wagonie. Ku niemiłemu zdumieniu zauważył, że nie jest sam: miał towarzysza podróży. Naprzeciw, rozpostarty wygodnie na poduszkach, siedział jakiś urzędnik kolejowy i ćmił papierosa, puszczając impertynencko dym w jego stronę. Spod rozpiętej lekceważąco bluzy służbowej wyglądała aksamitna kamizelka, zupełnie jak u pewnego naczelnika stacji, z którym. Szygoń miał raz piekielną awanturę. Natomiast pod sztywnym kołnierzem z trzema gwiazdkami i parą skrzydlatych kółek owijała szyję czerwona jak krew chusta, zupełnie jak u bezczelnego konduktora, który drażnił go swym uśmieszkiem "Co u licha?! - pomyślał przypatrując się uważnie fizjonomii intruza. - Ależ to jest najwyraźniej obmierzła twarz konduktora! Te same zapadłe policzki głodomora, te same ślady po przebytej ospie. Ale skąd znów ta ranga i mundur naczelnika?"

Tymczasem "intruz" znać zauważył zainteresowanie Współpasażera; wypuścił trąbkę dymu i strzepując lekko popiół z rękawa, przyłożył rękę do daszka czapki i pozdrowił ze słodziutkim uśmiechem:

- Dobry wieczór!

- Dobry wieczór - odpowiedział sucho.

- Łaskawy pan z daleka?

- Nie jestem w tej chwili nastrojony towarzysko. W ogóle lubię podróżować w milczeniu. Dlatego zwykle obieram samotny przedział i płacę za to gruby napiwek.

Nie zrażony szorstką odprawą kolejarz uśmiechnął się błogo i ciągnął dalej z niewzruszonym spokojem:

- Nic nie szkodzi. Powoli nabierze łaskawy pan rozmachu. Kwestia wprawy i nawyku. Samotność, wiadomo, jest złym towarzyszem. Człowiek jest bydlęciem społecznym - zoon politikon - czyż nieprawda?

- Jeśli pan zalicza się dobrowolnie do kategorii bydlątek - nie mam osobiście nic przeciwko temu. Ja jestem tylko człowiekiem.

- All right! - zaopiniował urzędnik. - A widzi łaskawy pan, jak mu się język rozwiązał. Nie jest tak źle, jak by się na pozór zdawało. Owszem, posiada pan duży talent konwersacyjny, zwłaszcza w kierunku parowania pytań. Pomału wyrobimy się. No, no - pójdzie jakoś, pójdzie... - dorzucił protekcjonalnie.

Szygoń zmrużył podejrzliwie oczy i poprzez szpary między powiekami studiował natręta.

- O ile się nie mylę, jesteśmy starzy znajomi. Widywaliśmy się już parę razy w życiu - po chwili milczenia nawiązał rozmowę niezmordowany kolejarz.

Opór Szygonia powoli topniał. Bezczelność tego człowieka, który pozwalał się znieważać bezkarnie bez powodu, rozbrajała. Zrodziła się ciekawość poznania, z kim się właściwie miało do czynienia.

- Możliwe - odchrząknął. - Tylko zdaje mi się, nosił pan do niedawna jeszcze inny mundur.

W postaci kolejarza zaszła w tej chwili zagadkowa metamorfoza. Momentalnie zniknęła gdzieś urzędnicza bluza ze świecącymi złotym szychem gwiazdkami, zniknęła czerwona czapka ruchu i zamiast uprzejmie uśmiechniętego "naczelnika" siedział naprzeciw zgarbiony, wymięty i szyderczy konduktor wagonu w wytartym płaszczu, z nieodstępnym bukietem latarki przypiętym do piersi.

Szygoń przetarł oczy, mimo woli czyniąc gest odpychający:

- Przemienienie Pańskie? Tfy! Czary czy diasek?! Lecz już pochylał się ku niemu z przeciwnej strony uprzejmy "naczelnik", zbrojny we wszystkie oznaki swego urzędu.

Konduktor wśliznął się gdzieś bez śladu pod mundur przełożonego

- Ach, tak - mówił swobodnie, jak gdyby nigdy nic - awansowałem.

- Gratuluję - bąknął Szygoń wpatrzony osłupiałym wzrokiem w transformistę.

- Tak, tak - gawędził tamten - tam "w górze" umieją cenić energię i sprężystość. Poznali się na człowieku: zostałem naczelnikiem. Kolejka, panie łaskawy, wielka rzecz. Warto służyć i wyładowywać siłę. Czynnik cywilizacyjny! Lotna pośredniczka narodów, wymiany kultur! Pęd, panie kochany, pęd i ruch!

Szygoń wydął pogardliwie wargi.

- Pan naczelnik - podkreślił z przekąsem - żartuje. Co za ruch? W dzisiejszych warunkach, przy udoskonalonej technice, bierze pierwszorzędny parowóz, tak zwany Express-Pacifique w Ameryce, dwieście kilometrów na godzinę; - przyjmijmy z biegiem czasu, w miarę dalszych postępów, dwieście pięćdziesiąt kilometrów, choćby trzysta kilometrów - cóż stąd? Patrzmy na efekt końcowy; mimo wszystko nie wychylamy się ani na milimetr poza obręb ziemi.

Naczelnik uśmiechał się nie przekonany:

- Czegóż pan chce więcej? Piękna chyżość! Dwieście kilometrów na godzinę! Niech żyje kolej!

- Pan oszalał? - zapytał wściekły już Szygoń.

- Bynajmniej. Wzniosłem tylko okrzyk na cześć naszej skrzydlatej patronki. Cóż łaskawy pan może jej przeciwstawić?

- Choćbyście osiągnęli rekord czterystu kilometrów na godzinę - czym to wszystko wobec wielkiego ruchu?

- Ile? - intruz nastawił uszu.

- Niedobrze zrozumiałem. Wielki ruch?

- Czym są wasze jazdy choćby z największą przypuszczalnie chyżością, choćby na najdalej rozpiętych liniach wobec wielkiego ruchu i wobec faktu, że ostatecznie mimo wszystko zostajecie na ziemi. Choćbyście wynaleźli pociąg piekielny, który by w jednej godzinie objechał całą kulę ziemską, ostatecznie wrócicie do punktu, z którego wyjechał: jesteście przykuci do ziemi.

- Che, che! - szydził kolejarz - kochany pan zapewne poeta. Wolne żarty.

- W czym wpłynie choćby zawrotna, bajeczna chyżość ziemskiego pociągu na wielki ruch i na jego efekt?

- Che, che, che! - beczał rozbawiony naczelnik.

- W niczym! - krzyknął Szygoń. - Ani o cal nie zmieni jego wielkiej drogi, ani na milimetr nie przesunie jego kosmicznych szlaków. Jedziemy na toczącej się w przestrzeni kuli.

- Jak mucha na gumowym baloniku. Che, che, che! Co za myśli, co za koncepty! Z kochanego pana pierwszorzędny causeur humorysta.

- Pański nędzny pociąg, pańska mrówcza, chuderlawa kolej w swym największym, najśmielszym, jak się panu podobało nazwać, "pędzie" podlega - uważa pan - wyraźnie podkreślam - dosłownie "podlega" równocześnie dwudziestu blisko najrozmaitszym ruchom, z których każdy w swym efekcie jest bez porównania silniejszy, bezwzględnie mocniejszy od jej miniaturowego rozmachu.

- Hm... zajmujące, arcyciekawe! - drwił nieubłagany przeciwnik. - Dwadzieścia blisko ruchów! Pi, pi - pokaźna liczba.

- Pomijam już uboczne, o których się zapewne żadnemu kolejarzowi nie śniło, a przypomnę zasadnicze, podstawowe, znane każdemu uczniakowi. - Pociąg pędzący z największą furią z A do B musi równocześnie z ziemią odbyć pełny ruch obrotowy z zachodu na wschód około jej osi w przeciągu jednej doby...

- Che, che, che! Nowiny, nowiny...

- Równocześnie wiruje wraz z całym globem dookoła słońca...

- Jak ćma dookoła lampy...

- Oszczędź mi pan swych dowcipów! Nieciekawe. Lecz na tym nie koniec. Wraz z ziemią i słońcem dąży po linii eliptycznej ku jakiemuś nieznanemu punktowi w przestworzach, znajdującemu się w stronie konstelacji Herkulesa względnie Centaura.

- Filologia na usługach astronomii. Parbleu! Tęgo!

- Głupiś, mój kochany! Przejdźmy do ruchów ubocznych. Słyszałeś coś kiedyś o ruchu precesyjnym ziemi?

- Może i słyszałem. Lecz cóż nas to wszystko obchodzi? Niech żyje ruch kolejowy!

Szygoń wpadł w pasję. Podniósł ciężką swą jak młot rękę i spuścił gwałtownie na głowę kpiarza. Lecz ramię przecięło tylko powietrze: intruz znikł gdzieś jak kamfora; miejsce naprzeciw nagle opustoszało.

- Che, che, che! - zarechotało coś w drugim kącie przedziału.

Szygoń odwrócił się i spostrzegł "naczelnika" siedzącego w kucki między oparciem a siatką; skurczył się jakoś ogromnie i wyglądał na karzełka.

- Che, che, che! A co? Będziemy grzeczni na przyszłość? Chcesz ze mną dalej gadać, to zachowuj się przyzwoicie. Inaczej nie zlezę. Pięść, mój kochany, to za ordynarny argument.

- Dla tępych osobników jedyny; innymi nie przekonasz.

- Słuchałem - cedził tamten wracając na dawne miejsce - słuchałem cierpliwie przez kwadrans z górą pańskich utopijnych wywodów; posłuchajże teraz trochę i mnie.

- Utopijnych?! - zawarczał Szygoń. - Wymienione przeze mnie ruchy są więc fikcją?

- Nie zaprzeczam ich istnieniu. Lecz cóż mnie one obchodzić mogą? Liczę się tylko z chyżością mojego pociągu. Dla mnie miarodajnym jest tylko ruch parowozu. Co mnie to może obchodzić, o jaki kawałek naprzód posunąłem się równocześnie w przestworzach międzygwiezdnych? Należy być praktycznym: jestem pozytywistą, mój panie.

- Argumentacja godna stołowej nogi. Musisz mieć sen zdrowy, panie naczelniku?

- Dziękuję, owszem. Pan Bóg łaskaw - sypiam jak suseł

- Naturalnie. Łatwo było się domyślić. Takich jak ty nie dręczy demon ruchu.

- Che, che, che! Demon ruchu! Otóż i wpadliśmy w sedno sprawy! Potrąciłeś o mój rentowny pomysł - właściwie, prawdę mówiąc - nie mój, tylko zamówiony przeze mnie u pewnego malarza dla naszej stacji.

- Rentowny pomysł? Zamówiony? No tak, chodzi o świeżo wydany prospekt na parę świeżo zbudowanych odnóg kolejowych, tak zwanych Vergnügungsbahnlinien. Uważasz - rodzaj reklamy czy anonsu, który by zachęcił publikę do używania tych nowych dróg komunikacyjnych. Otóż potrzebna była jakaś winieta, jakiś bohomaz, niby alegoria, niby symbol.

- Ruchu?! - Szygoń pobladł.

- Właśnie. Owóż wspomniany pan wymalował bajeczną figurę - imponujący symbol, który w mig rozchwytały mi poczekalnie wszystkich stacji nie tylko w kraju, lecz i za granicą. A że postarałem się o patent i prawa niby autorskie zastrzegłem sobie z góry, więc zarobiło się nieźle.

Szygoń dźwignął się z poduszek i wyprostował w całej swej imponującej wysokości.

- A w jakąż postać, jeśli wolno wiedzieć, przyoblekliście wasz symbol? - zasyczał zdławionym, nie swoim głosem.

- Che, che, che! W postać geniusza ruchu. Olbrzymi, śniady młodzieniec, ważący się na kruczych, potwornie rozpiętych skrzydłach, opasany wirami kręcących się w opętańczym tańcu światów - demon międzyplanetarnej wichury, śródgwiezdnej zamieci księżyców, cudnej, obłąkańczej gonitwy komet...

- Łżesz! - ryknął rzucając się ku niemu Szygoń. - Łżesz jak pies.

"Naczelnik" zwinął się w trąbkę, zdrobniał jakoś, zmalał i wsiąknął w dziurkę od klucza. Lecz niemal w tejże chwili odsunęły się drzwi przedziału i znikający natręt zlał się z postacią konduktora, który ukazał się w progu. Funkcjonariusz zmierzył złośliwym spojrzeniem wzburzonego pasażera i podał mu bilet:

- Proszę, bilet już gotowy; cena wraz z karą dwieście franków.

Lecz uśmiech przyniósł mu zgubę. Zanim zdołał zorientować się, jakieś ramię mocne jak przeznaczenie chwyciło go za pierś i wciągnęło do wnętrza. Rozległ się rozpaczliwy krzyk o pomoc, potem trzask kruszonej kości i zapadła głucha cisza.

Po chwili duży cień przesunął się po oknach samotnego korytarza - przemknął między ścianą wozu a przedziałami i zniknął u wylotu wagonu. Ktoś otworzył drzwi na platformę i szarpnął sygnał alarmowy. Pociąg zaczął raptownie zwalniać...

Ciemna postać zbiegła po schodach, pochyliła się w kierunku ruchu i jednym susem runęła między modrzejące w świetle brzasku przydrożne zarośla...

Pociąg stanął. Zaniepokojona służba długo szukała sprawcy alarmu; nie wiedziano, z którego wagonu wyszedł sygnał. Wreszcie konduktorzy zauważyli brak jednego z kolegów. - Wóz Nr 532! - Wpadli na korytarz, zaczęli przeszukiwać klasy. Zastali puste. Na koniec w przedziale pierwszym na kraju znaleźli zwłoki nieszczęśliwej ofiary. Jakaś tytaniczna siła wykręciła mu głowę w tak piekielny sposób, że oczyma wyszłymi z orbit spoglądał na własne plecy. W ściętych białkach zagrało poranne słońce okrutnym uśmiechem...



BŁĘDNY POCIĄG


Na dworcu w Horsku panował gorączkowy ruch. Czas był przedświąteczny, w perspektywie parę dni wolnych od pracy, pora wymarzona. Peron mrowił się od przyjezdnych i wyjeżdżających. Migały podniecone twarzyczki kobiet, wiły się barwne wstążki kapeluszy, pstrzyły szale podróżne; tu przeciskał się wśród tłumu smukły cylinder wytwornego pana, tam zaczerniał sutanną duchowny; ówdzie pod arkadami siniały poprzez ciżbę kolety wojskowych, obok szarzały robotnicze bluzy.

Wrzało bujne życie i ujęte w zbyt ciasne ramy dworca przelewało się z szumem poza jego brzegi. Chaotyczny gwar pasażerów, nawoływania tragarzy, gwizd świstawek, szum wypuszczanej pary zlewały się w zawrotną symfonię, w której traciło się siebie, oddawało zmalałą, ogłuszoną jaźń na fale potężnego żywiołu, by niósł, kołysał, odurzał...

Służba pracowała intensywnie. Co chwila wynurzały się wśród zgiełku to tu, to tam czerwone kepi urzędników ruchu wydających rozkazy, usuwających z toru roztargnionych, przeprowadzających bystrym i czujnym okiem pociągi w chwili odjazdu. Konduktorzy uwijali się bez przerwy, przebiegając nerwowym krokiem długie pierzeje wagonów; blokmistrze - piloci stacji - spełniali instrukcje krótkie a sprawne jak trąbki - hasła odlotu. Wszystko szło w tempie raźnym, odmierzonym na minuty, sekundy - wszystkich oczy odruchowo kontrolowały czas na podwójnej białej tarczy zegara tam w górze.

Mimo to spokojny widz, stanąwszy na uboczu, doznałby PO krótkiej obserwacji sprzecznego z pozornym porządkiem rzeczy wrażenia. Coś jakby wkradło się w unormowany przepisami i tradycją bieg czynności; jakaś nieokreślona, choć ważka zawada stanęła w poprzek regularności uświęconej ruchu.

Znać to było w nerwowych nadzwyczaj gestach ludzi, j niespokojnych rzutach oczu, wyczekującym czegoś wyrazie twarzy. Coś się popsuło we wzorowym dotąd organizmie. Jakiś niezdrowy, niesamowity prąd krążył po jego rozgałęzionych stokrotnie arteriach i przesiąkał na powierzchnię w półświadomych wybłyskach.

Gorliwość kolejarzy cechowała widoczna chęć przezwyciężenia tajemnej rozterki, która wnęciła się ukradkiem W wyborny mechanizm. Każdy dwoił się i troił, by gwałtem przydusić denerwującą zmorę, utrzymać wymarzoną do automatyzmu sforność pracy, żmudną, lecz bezpieczną równowagę funkcji.

Była to przecież ich dziedzina, ich "rejon" uprawiany od wielu lat pilnej praktyki, teren, który, zdawało się, znali par excellence na wylot. Byli przecież przedstawicielami tej kategorii pracy, tego zakresu czynności życiowych, gdzie dla nich, wtajemniczonych, nic nie winno było ' pozostać niejasnym, gdzie ich, reprezentantów, jedynych wykładników całej skomplikowanej sieci zajęć, nie mogła, j nie powinna była zaskoczyć jakakolwiek zagadka. Wszakże wszystko od lat obliczone, zważone, odmierzone - wszakże wszystko, choć złożone, nie przekraczało ludzkich pojęć - wszakże wszędzie dokładność umiaru bez niespodzianek, regularność powtarzających się zajść, obliczonych i z góry!

Poczuwali się tedy niejako do solidarnej odpowiedzialności wobec zwartej masy podróżnych, którym należało zapewnić spokój i bezpieczeństwo zupełne.

Tymczasem wewnętrzna ich rozterka udzielała się publiczności i płynąc od nich falą zdenerwowania, rozwodziła się w nieokreślone prądy nurtujące pasażerów.

Gdyby przynajmniej chodziło o tzw. "przypadek", którego wprawdzie nie można przewidzieć, lecz który daje się potem, po momencie spełnienia wydedukować z tego, co poprzedzało - zapewne wobec przypadku, i oni, zawodowcy, stawali bezradni, choć nie zrozpaczeni. Lecz tutaj chodziło o coś zupełnie innego.

Zaszło coś nieobliczalnego jak chimera, kapryśnego jak szaleństwo, i przekreśliło za jednym zamachem prastary układ zdarzeń.

Więc wstyd im było przed sobą i przed innymi poza obrębem zawodu.

W obecnej chwili szło tedy przede wszystkim o to, by się "sprawa" nie rozeszła, by się "szeroka publiczność" nie dowiedziała; należało dołożyć wszelkich możliwych starań, by "dziwaczna historia" nie nabrała rozgłosu w dziennikach, by uniknąć za wszelką cenę "skandalu".

Dotąd jakoś rzecz pozostała w ścisłej tajemnicy, zatrzymana cudem w wyłącznym obrębie dotyczącego środowiska. Przedziwna iście solidarność połączyła tych ludzi w wyjątkowym wypadku: milczeli. Tylko wymowne spojrzenia oczu, specjalne gesty i gra słów dobranych ułatwiały porozumienie. Dotąd "publiczność" nie wiedziała o niczym. Lecz już niepokój służby, nerwica funkcjonariuszy przenosiła się z wolna i na nią, przygotowując glebę podatną pod zasiew "zmory".

A "sprawa" była istotnie dziwaczną i zagadkową.

Od pewnego czasu pojawił się na liniach kolei państwowych jakiś pociąg nie objęty powszechnie znanym rejestrem, nie wciągnięty w poczet kursujących parowozów, słowem, intruz bez patentu i aprobaty. Nie zdołano nawet określić, do jakiej należał kategorii i z jakiej wyszedł fabryki, gdyż momentalnie krótki przeciąg czasu, przez jaki dawał się za każdym pojawieniem obserwować, uniemożliwiał jakąkolwiek w tym względzie orientację. W każdym razie, wnosząc z nieprawdopodobnej wprost chyżości, z jaką przesuwał się przed oczyma zdumionych widzów, musiał zajmować bardzo wysoki stopień w skali pojazdów: był to pociąg co najmniej błyskawiczny.

Lecz rzeczą najbardziej niepokojącą była jego nieobliczalność. Intruz pojawiał się to tu, to tam, nadchodził nagle ni stąd, ni zowąd, skądś z odległej przestrzeni linii kolejowej, przelatywał z szatańskim szumem po torach i znikał w dali; dziś widziano go koło stacji M., nazajutrz wyłonił się gdzieś w czystym polu poza miastem W., w parę dni później przeszybował z oślepiającym tupetem koło budki dróżnika w okolicy przystanku G.

Zrazu myślano, że szalony pociąg należy do istniejącego etatu i tylko opieszałość lub pomyłka urzędników ruchu nie zdołała dotąd stwierdzić jego tożsamości. Zaczęły się więc dochodzenia, sygnalizacje bez końca, wzajemne porozumiewania się stacji - wszystko bez skutku: intruz po prostu drwił sobie z wysiłków funkcjonariuszy, wynurzając się zwykle tam, gdzie go się najmniej spodziewano.

Szczególnie przygnębiająco działała okoliczność, że nigdzie go nie można było przyłapać, nigdzie dopaść ni zatrzymać. Urządzony kilkakrotnie w tym celu pościg na jednej z najwyborniejszych maszyn, uznanej w całym tego słowa znaczeniu za ostatni wyraz współczesnej techniki, zrobił ohydne fiasko; niesamowity pociąg wziął rekord bez zająknienia.

Wtedy zaczęła ludzi ogarniać przesądna obawa i głucha, tłumiona strachem wściekłość. Rzecz bowiem istotnie niesłychana! Od lat szeregu kursowały wozy według wytkniętego z góry planu, który układano w dyrekcjach, zatwierdzano w ministeriach, realizowano w ruchu - od lat wszystko można było obliczyć, mniej więcej przewidzieć, a gdy zaszła jakaś "pomyłka" lub "przeoczenie", te naprawić, logicznie wytłumaczyć - aż tu nagle nieproszony gość wślizguje się na tory, psuje porządek, wywraca na nice regulamin, wnosi w zgrany organizm zaczyn nieładu i rozstroju!

Całe szczęście, że dotąd natręt nie spowodował żadnej katastrofy. Był to w ogóle szczegół, który zastanawiał od samego początku. Zawsze jakoś przestrzeń, na której się wynurzał, była w danej chwili wolną; szaleniec dotąd nie wywołał zderzenia. Lecz mogło to nastąpić lada dzień, tym bardziej że z wolna zaczai zdradzać w tym kierunku pewną inklinację. Po jakimś czasie skonstatowano z przerażeniem w jego ruchach pewną dążność do wejścia w bliższy kontakt z regularnie kursującymi towarzyszami. O ile zrazu zdawał się unikać bliskiego ich sąsiedztwa, pojawiając się zawsze w znacznej odległości za lub przed, obecnie wyrastał na szynach po upływie coraz to krótszych odstępów czasu za plecyma poprzedników. Raz już przemknął obok ekspresu w drodze do O., tydzień temu ledwo wyminął osobowy na przestrzeni między S. a F., onegdaj cudem tylko skrzyżował się szczęśliwie z pospiesznym z W.

Drżeli naczelnicy stacji na wiadomość o tych wyjątkowych wyminięciach, które należało zawdzięczać li tylko podwójnej wstędze torów i przytomności maszynistów. Podobnie "cudowne ocalenia" zaczęły w ostatnich czasach zdarzać się coraz częściej, przy czym szansę szczęśliwego wyjścia ze spotkania widocznie malały z dniem każdym.

Intruz z roli ściganego przeszedł w czynną, pchany jakby magnetycznym popędem do tego, co regularne i w normę ujęte, zaczął grozić bezpośrednią destrukcją starego spraw porządku. Historia mogła lada dzień skończyć się tragicznie.

Toteż i kierownik ruchu w Horsku od miesiąca wiódł życie nad wyraz przykre. W ciągłej obawie przed niepożądaną wizytą czuwał prawie bez przerwy, nie opuszczając dniem i nocą posterunku, który mu powierzono niespełna od roku w dowód uznania "jego energii i niezwykłej sprężystości". A placówka była ważna, bo na stacji w Horsku przecinało się parę zasadniczych linii kolejowych i ogniskował ruch całej połaci kraju.

Dzisiaj zwłaszcza, wobec niebywałego napływu gości, praca w podobnie naprężonej sytuacji była nader uciążliwa.

Zapadał powoli wieczór. Rozbłysły światła lamp elektrycznych, rzuciły potężne swe projekcje reflektory. W zielonych ogniach zwrotnic szyny lśnić poczęły ponurometalicznym połyskiem, giąć się zimnymi wstęgami żelaznych węży. Gdzieniegdzie w pomroce zapełgotał nikły kaganek konduktora, błysnął sygnał dróżnika. W dali, hen, hen za dworcem, tam gdzie już gasną szmaragdowe oczy latarń kreślił nocne swe znaki stacyjny semafor.

Oto właśnie wychodząc z poziomu zatoczył kąt 45° i ustawił się w linii ukośnej: szedł pociąg osobowy z Brzeska.

Już słychać zdyszany oddech lokomotywy, miarowy gruchot kół, już widać jasnożółte okulary na przedzie. Wtoczył się na stację...

Z otwartych okien wychylają się złote loki dzieci, ciekawe twarze kobiet, powiewają przywitalne chusty...

Ława czekających na peronie posuwa się gwałtownie kit wagonom, wyciągnięte ramiona dążą obustronnie ku spotkaniu...

Co to za hałas tam z prawej?! Przeraźliwe gwizdy świstawek rozdzierają powietrze. Naczelnik krzyczy coś ochrypłym, dzikim głosem.

- Precz! Cofnąć się, uciekajcie! Puść kontrparę! Wstecz! Wstecz!... Nieszczęście!!

Tłum rzuca się zwartym naporem ku balaskom i łamie je... Obłąkane oczy instynktownie patrzą w prawo, gdzie służba wyległa, i widzą spazmatyczne, bezcelowo wściekłe wibracje latarek usiłujących zawrócić pociąg jakiś, który; całym rozmachem najeżdża z przeciwnej strony torem zajętym przez osobowy z Brzeska. Wichurę gwizdów przerzynają rozpaczliwe odezwy trąbek i piekielna wrzawa ludzi. Nadaremnie. Nieoczekiwany parowóz zbliża się z zawrotną chyżością; olbrzymie, zielone ślepia maszyny roztrącają ciemność upiornym spojrzeniem, potężne tłoki obracają się z bajeczną, opętaną sprawnością...

Z tysiąca piersi wyrywa się okropną trwogą, bezdenną paniką nabrzmiały okrzyk:

- To on! Obłąkany pociąg! Szaleniec! Na ziemię! Ratunku! Na ziemię! Giniemy! Ratunku! Giniemy!

Jakaś gigantyczna, szara masa przelatuje nad pokotem ciał, popielata, mglista masa z wykrojami okien na przestrzał - czuć wicher szatańskiego przeciągu, wiejący z tych otwartych nor, słychać łopot rozwianych szaleńczo żaluzji, znać widmowe twarze pasażerów...

Wtem dzieje się coś dziwnego. Obłąkany pociąg zamiast zdruzgotać dosięgniętego już drapieżnie towarzysza, przechodzi przezeń jak mgła; przez chwilę widać, jak przesuwają się przez siebie dwie pierzeje wozów, ocierają bezgłośnie ściany wagonów, przenikają w paradoksalnej osmozie tryby i osie kół - jeszcze sekunda i intruz, przesiąkłszy z błyskawiczną furią przez stały organizm pociągu, sczeza i rozwiewa się po drugiej stronie gdzieś w polu. Ucichło...

Na torze przed stacją stoi spokojnie nienaruszony osobowy z Brzeska. Wkoło cisza bez kresu, bez dna. Tylko od łąk, tam w dali, idzie ściszony poświerk koników, tylko po drutach, tam w górze, płynie mrukliwa gawęda telegrafu...

Ludzie z peronu, służba, urzędnicy przecierają ze snu oczy i spoglądają po sobie zdumieni:

Prawda li to czy zły majak?

Powoli wszystkich spojrzenia, wiedzione wspólnym impulsem, skupiają się na pociągu z Brzeska. - Stoi wciąż głuchy i milczący. Tylko wewnątrz zapalone lampy płoną równym, spokojnym światłem, tylko w otwartych oknach igra lekko wietrzyk firankami...

We wozach grobowa cisza; nikt nie wysiada, nikt nie wychyla się z wnętrza. Przez oświetlone czworokąty okien widać pasażerów: mężczyzn, kobiety i dzieci; wszyscy cali, nie uszkodzeni - nikt nie doznał najlżejszej kontuzji. Lecz stan ich dziwnie zagadkowy...

Wszyscy w postawie stojącej, twarzami w kierunku, gdzie zniknął upiorny parowóz; jakaś siła okropna zaklęła tych ludzi w jedną stronę i trzyma w niemym osłupieniu; jakiś prąd silny przeorał zbiorowisko dusz i spolaryzował na jedną modłę; wyciągnięte naprzód ręce wskazują cel jakiś nieznany, cel pewnie daleki - podane przed się ciała, pochylone torsy w dal dążą zawrotną, w odległą gdzieś, mglistą krainę - a oczy... zeszklone opętańczą trwogą i... zachwytem oczy toną w przestrzeni bez krańców...

Tak stoją i milczą; muskuł nie zadrgnie, nie spadnie powieka. Tak stoją i milczą...

Bo przeszedł przez nich powiew przedziwny, bo tknęło ich wielkie ocknienie, bo byli to już ludzie... obłąkani...

Wtem zabrzmiały dźwięki mocne i znane, w codzienność bezpieczną spowite - udary jędrne jak serce, gdy o pierś zdrową łomoce - miarowe dźwięki nawyku, od lat to samo głoszące...

- Bimbam... i przerwa - bimbam... bimbam... Sygnały szły...

Użytkownik katabas edytował ten post 08.06.2013 - 16:30

  • -8

#1244

black96.
  • Postów: 86
  • Tematów: 1
  • Płeć:Kobieta
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

Potworki, przepraszam, że nie wrzucałam nic przez kilka dni, ale nie miałam dojścia do swojego komputera i internetu.
Wrzucam Wam całość opowiadania Kaplica autorstwa Michała Gajewskiego. jest dość długie, ale naprawdę warto się z nim zapoznać ;) Jeśli Wam się spodoba, to dodam 2 pozostałe części, gdyż jest to trylogia. Nie przeglądałam tekstu pod kątem wulgów, więc jeśli jakieś znajdziecie, to poinformujcie mnie o tym. A wieczorem wstawię alternatywne zakończenie. Enjoy ;)

Kaplica
- To jak, idziemy?
- No nie wiem... - Marta nadal nie była przekonana.
- Nie bój żaby, będę z tobą – rzekł Marcin, obejmując lekko Martę w pasie.
Według propozycji Michała cała grupa, czyli Marta, Marcin, Paulina i Mariusz mieli wybrać się wieczorem na cmentarz. Nie ustalili jeszcze, którego dnia, ani o której godzinie mieliby pójść. Wstępne ustalenia były takie: mieli udać się tam około godziny dwudziestej drugiej, może nawet dwudziestej trzeciej, im później, tym lepiej. Wcześniejsze godziny nie wchodziły w grę – po terenie cmentarza mogło kręcić się zbyt wielu ciekawskich.
A nie chcieli, by ktoś ich zauważył.
Chcieli – nie, to Michał chciał – spróbować dostać się do kaplicy ewangelicko – augsburskiej, która mieściła się na owym cmentarzu. W jakim celu? Spędzenia w niej nocy. Michał był pewien, że nie wszyscy wytrzymają w środku przez całą noc. Oczywiście pod warunkiem, że uda im się dostać do środka... Jednakże tym Michał najmniej się martwił – zawsze można wziąć skądś jakiś ka-mień i za jego pomocą dostać się przez okno. Nieprawdaż?
Paulina w przeciwieństwie do Marty od razu pod-chwyciła propozycję i zaczęła namawiać pozostałych. Prócz Marty również Mariusz nie wykazywał większej ochoty na wyprawę.
- I co niby będziemy tam robić? Siedzieć całą noc na ziemi i opowiadać sobie straszne historyjki? – jego głos był sceptyczny.
- Stary, nie przesadzaj, to może być najlepsza noc w naszym życiu. Kto wie, może będziemy sobie opowiadać te historyjki? Żeby zbudować klimat. - Michał nie dawał za wygraną.
- Michu, jest jesień... Wiesz, że będzie nam cholernie zimno? A poza tym pomyślałeś chociaż, jak się dostaniemy do środka? Wejdziemy sami, czy poczekamy, aż ktoś nam otworzy?
Michał westchnął.
- Tym będziemy się martwić na miejscu. Mam już pewien plan. - zrobił krótką przerwę, po czym kontynuował – Kto idzie ze mną?
Marcin milcząc podniósł wzrok na Michała. Nie odezwał się. Czekał, co na to reszta.
- Ja idę! - zawołała Paulina entuzjastycznie.
- A wy? - Michał zwrócił się do pozostałej trójki.
Marcin wciąż wpatrywał się w niego, jakby samym wzrokiem chciał mu to wybić z głowy. Przez chwilę panowała cisza, którą przerwał cichy głos Mariusza.
- Idę.
Michał uśmiechnął się szeroko i spojrzał na Martę i Marcina. Marta wciąż się wahała. Między chłopakami pojawiła się milcząca nić porozumienia.
- Pójdę z tobą, przyjacielu. I obym tego nie żałował...
- Nie będziesz. – Michał nie mógł już usiedzieć na miejscu.
Została jeszcze Marta – ciągle niezdecydowana. Przez chwilę milczała, po czym powoli skinęła głową.
Michał klasnął w ręce, wziął piwo ze stołu i upił spory łyk.
- A może by tak... dzisiaj? - spytał drżącym głosem – Dopiero dochodzi dziewiąta – akurat do dziesiątej się przygotujemy.
- Co masz zrobić jutro, zrób dziś – będziesz miał dwa dni wolnego.... czy jakoś tak?... - mruknął Marcin.
- No dokładnie! - Paula, podobnie jak Michał nie mogła już wytrzymać, ba, straciła nawet ochotę na zimne piwko. - Michał, co robimy?
- Przede wszystkim – rzekł Michał nagle poważniejąc – musimy się odpowiednio ubrać. Mam na myśli jak najciemniejsze stroje. Przypuszczam, że nikogo nie zastaniemy o tej porze na cmentarzu, jednak wiecie, różnie bywa, jakieś pijaczki mogą się szlajać i gdy nas zobaczą, narobić hałasu. Następna kwestia – gdy podejdziemy do kaplicy, musimy dostać się do środka, to chyba oczywiste. Drzwi będą zapewne zamknięte, więc zostają nam okna. Z tego, co pamiętam, są zamknięte na cztery spusty, jednak możemy zaopatrzyć się po drodze w jakiś większy kamień, czy nawet cegłę, wybić delikatnie szybę...
- Nie - odezwał się Marcin ponuro. - Z tego, co wiem, to żebyśmy się zmieścili wszyscy, a przy okazji przypadkiem nie popodcinali sobie żył przy wchodzeniu do środka, trzeba będzie wybić większą część okna... o ile nie całe.
- Masz rację - Michał spojrzał na niego bez śladu gniewu. - Właśnie dlatego idziemy tam tak późno. Gdy już wybijemy szybę będziemy musieli sobie pomóc przy wejściu. Najpierw podsadzimy dziewczyny, a potem sami się jakoś podciągniemy. Macie jeszcze jakieś pytania?
Nie mieli.
Po chwili Michał był gotowy – czarna bluza z kapturem, ciemne jeansy, czarne adidasy przygotowane w przedpokoju.. Mariusz zawiózł resztę do domów, aby się przebrali. W tym czasie, choć od dawna było już ciemno, niebo zasnuły ciężkie, ołowiane chmury. Z oddali zaczęły dochodzić odgłosy nadchodzącej burzy. Drzewa na cmentarzu powoli rozpoczęły swój obłędny taniec. Wyginały się na boki, zawodząc przy tym cicho. Wzywały deszcz. Na ziemię zaczęły spadać pierwsze, wielkie krople – zwiastun ulewy, która miała niebawem nadejść nad Nową Sól. Wiatr powoli przybierał na sile, jeszcze wprawdzie nie wiał z taką mocą, by mógł przewrócić wazon z kwiatami, ale zdmuchnąć liście z grobu – owszem.
Michał podszedł do okna i po raz ostatni wyjrzał na zewnątrz. Z balkonu widział jedynie jedną trzecią cmentarza. Nawet na takim małym skrawku terenu dało się dostrzec migoczące światełka.
Spojrzał na ciemne niebo. „Tej nocy – pomyślał – muszę pokonać mój strach...”
Kilka minut później rozległ się dźwięk domofonu – przyjechali. Michał szybko założył buty, chwycił klucz od domu, i już, już miał z niego wychodzić, gdy w progu drgnęło mu serce. Obrócił się i rozejrzał po przedpokoju. „Jeszcze masz czas, jeszcze możesz się z tego wycofać... Nikt nie będzie miał ci tego za złe. Przecież oni też się pewnie w głębi serca boją...”
- Nie – rzekł do pustego mieszkania – Idę.
Zamknął drzwi na klucz, zbiegł po schodach i wyszedł na zewnątrz. Zimne, wieczorne powietrze uderzyło go w twarz, aż zabrakło mu tchu. Gdy zmierzał do samochodu Mariusza jedna z kropel deszczu spadła mu na lewą dłoń, rozpryskując się jak wielka bańka mydlana.
Marta siedziała na miejscu pasażera, za nią Marcin i Paula. Michał usiadł po jej prawicy i ruszyli. Gdy dojeżdżali do cmentarza i skręcili w prawo, obrócił się jeszcze i w tylnej szybie dostrzegł swój balkon. Nawiedziło go jakieś dziwne uczucie, zupełnie, jakby – choć to bezsensowne – zostawiał coś za sobą.
Wjechali na małe wzniesienie, minęli „Malwę”, sklep naprzeciwko cmentarza, do którego Michał nieraz chodził po zakupy, aż dotarli do skrzyżowania: po prawej mieli ulicę Hutniczą, gdzie mieszkała jego ciotka. Skręcili w lewo, w stronę bramy cmentarza.
Brama, którą Michał widział z balkonu została zamknięta kilka lat temu, teraz funkcjonowało tylko jedno wejście, od strony ulicy Wandy.
Mariusz zaparkował niedaleko wejścia i wyjął klucz ze stacyjki. Przez chwilę panowała cisza.
- Idziemy? - spytał Marcin.
Marta, która siedziała sztywno i wpatrywała się przed siebie skinęła głową i jako pierwsza odpięła pas, po czym otworzyła drzwi. Do środka wtargnęło wilgotne powietrze. Reszta zrobiła to samo.
Wysiedli. Na zewnątrz było znacznie chłodniej, niż przed kilkoma minutami. Na ich skórach co chwilę pojawiały się malutkie kropelki deszczu. Ruszyli. Paulina i Marcin szli pierwsi, Marta z Mariuszem za nimi. Michał na końcu.
Dotarli przed wejście. Z oddali do ich uszu dobiegł stłumiony grzmot, który mimo leniwego szumu kropel spowodował u nich gęsią skórkę.
- No, to jesteśmy – odezwał się Michał.
Wejście na cmentarz składało się z dwóch bram: większej – dla karawanów, i mniejszej – dla odwiedzających. W związku z tym, iż obie zawsze były otwarte ludzie i tak wchodzili tą większą, na furtkę nie zwracając uwagi. Przecież to oczywiste, bo któż z nas robiłby inaczej?
- Z tego, co widzę, chyba nie ma już nikogo – rzekł Mariusz.
- No i elegancko – odparł Michu.
Marta, nic nie mówiąc, jako pierwsza przekroczyła „próg” cmentarza. Nigdy by się nikomu do tego nie przyznała, nawet przed samą sobą, ale... coś ją tam ciągnęło, niemalże czuła dłonie zaciskające się na jej ramio-nach i ciągnące ją w głąb, coraz dalej i dalej, bez możliwości powrotu. Nie wiedziała, że nie jest sama – inni też czuli coś podobnego, jednakże o ile Marta twierdziła, że jest to jakaś siła duchowa, Michał składał to na karb adrenaliny, która coraz szybciej płynęła w jego żyłach.
Niebo już było zachmurzone w całości, nie zapowiadało się na to, by nadchodząca burza miała ominąć Nową Sól. Krople wielkości monet zaczęły regularnie spadać na wysuszoną ziemię. Przez ostatnie kilka dni panował nieznośny skwar; powietrze było tak gęste, że aż falowało. Ludzie wychodzili z domów jedynie późnymi popołudniami, całe godziny spędzając przed wentylatorami, bądź kisząc się przed telewizorami. Ta burza miała rozładować napięcie, które dziś do południa osiągnęło już poziom kulminacyjny; miała być zbawieniem dla działek, ogródków, ale przede wszystkim dla ludzi – słodkie odkupienie dla staruszek, które w ten upał nie mogły wyjść nawet do kościoła, jak to miały w zwyczaju. Oczywiście tylko wtedy, gdy nie kolidowało to z argentyńskimi, czy brazylijskimi (co za różnica) tasiemcami, które namiętnie oglądały.
Po tej nocy babcie miały wyjść ze swych domów i podzielić się ze sobą nowymi, szokującym informacjami z najnowszych odcinków swoich ukochanych telenowel. Bardzo możliwe, że te uduchowione, po usłyszeniu cennych wiadomości, mogły mieć drobne problemy z prawidłową pracą serca, no ale cóż - nie od dziś wiadomo, że jeśli nie świat, to wykończą cię ludzie.
Marta odwróciła się do przyjaciół.
- Ruszycie się wreszcie, czy będziecie tam stać, aż całkiem przemokniecie? - Woda spływała już po jej kasztanowych, bujnych włosach, nadając jej niepowtarzalnego uroku. Sporo kropel było również na ciemnoszarym płaszczyku, który Marta miała na sobie.
Marcinowi, gdy to zobaczył, serce zaczęło bić mocniej.
Przyjaciele dołączyli do niej. Jedynie Michał został w miejscu. Marcin, będąc już na terenie cmentarza obrócił się przez lewe ramię; na jego długich, ciemno - herbacianych włosach także błyszczały krople.
- Ej, a z tobą co? Idziesz? - spytał, marszcząc brwi.
-Tak... - odparł Michał leniwie – Już idę.
To były najdłuższe trzy kroki w jego życiu. Wydawało mu się, że porusza się jakby w zwolnionym tempie, że wszystko wokół ucichło, ba!, że patrzy się na niego z oczekiwaniem.
Co zrobi?
Stchórzy?
Czy wejdzie tam?
Przezwycięży swój strach i słabości???
Michał patrzył jak zahipnotyzowany na swe stopy, które, zdawać by się mogło – poruszały się bez jego ingerencji.
Jeden krok...
Drugi...
Już był na wysokości bramy. Paula, Marta i Mariusz także się w niego wpatrywali.
Jeszcze troszeczkę.
[wejdź]
Michu nie wiedział, co mu się stało. Nagle zapragnął uciec stamtąd jak najprędzej. Jednakże to on był pomysłodawcą,
[wejdź]
tej szalonej idei, więc jeśli teraz ucieknie, przyjaciele go wyśmieją. Nie powinni tego robić, ale jednak obawa jest…
Nie wyśmieją. Nie są tacy. Wiedzą, że się boi. Zresztą sami pewnie czują strach. Kto by nie czuł? Nadchodzi burza, a z tego, co słychać, wcale nie byle jaka, w dodatku zamierzają całą noc spędzić na cmentarzu, w dodatku w jakiejś opuszczonej kaplicy. I nawet nie mogą… nie, nie chcą, nie chcą się wycofać. Chcą mu towarzyszyć, bez względu na wszystko.
Albo są zdrowo szurnięci, albo… co bardziej prawdopodobne – kochają go.
I to jest najważniejsze. Michał wiedział, że nie wycofają się, będą z nim do końca, nawet…. Nawet, jeśli…
Nie.
To przecież zwykła noc. Tyle, że…
- Michu! – to był Mariusz. Wciąż na niego czekali.
Do końca…
Głos Mariusza podziałał na niego niczym kubeł zimnej wody. Michał podskoczył i wreszcie postawił ten jeden krok. Znalazł się na cmentarzu.
---
Mimo nasilającego się deszczu i wiatru szli powoli, jakby bali się, że szybsze tempo może zdradzić ich obecność w tym miejscu. Tak, ale komu? Z tego, co widzieli, cmentarz był opustoszały – tego dnia wyjątkowo szybko zrobiło się pusto, bowiem już około godziny dziewiętnastej. Najprawdopodobniej odpowiedzialny za to był wał chmur, niczym armia starożytnych wojowników ruszających na wojnę napływający z zachodu. Po obu stronach asfaltowej drogi mieli nieskończone rzędy nagrobków – jedne bardziej zadbane, inne mniej. Rozjaśnione zniczami i całkiem puste, na których znajdował się przy odrobinie szczęścia wazon ze zwiędłymi kwiatami i jeden, lub dwa znicze bez wkładów. No i oczywiście – niemal na każdym mozaika z mokrych liści. Wiatr poruszał drzewami, ich cichy lament unosił się nad cmentarzem zupełnie jak niewidoczne opary mgły nad ziemią.
Doszli do jednego z kilku ogromnych krzyży. Na cmentarzu było ich kilka… naście? Michał nie wiedział, przypuszczał jednak, że ich liczba nie przekracza dziesięciu. Zawsze znajdowało się pod nimi co najmniej kilkanaście zniczy. Przy tym znajdowała się tablica upamiętniająca śmierć Polaków pomordowanych na Syberii, pod którą też były znicze. Mijając go, przystanął na chwilę, skłonił głowę, po czym ruszył dalej. Marta wykonała subtelny znak krzyża, Marcin się skłonił a Mariusz przeszedł obok niego obojętnie.
Wydawać by się mogło, że ten drobny znak czci napełnił Michała odwagą - przyspieszył kroku, zrównując się z innymi. W jego sercu powoli, nieśmiało zakwitał spokój. Jak kwiat róży rozwijający się na nawozie z krowiego łajna. Oczywiście, o ile to możliwe.
Nie wiedział, że jego przyjaciele czują się podobnie, zupełnie, jakby Ktoś nad nimi czuwał. Duch Święty? Cóż, całkiem możliwe.
Doszli do rozwidlenia – mogli dalej iść prosto, na drugi koniec cmentarza (mijając kaplicę katolicką, która, mimo iż zadbana, w jakiś niepojęty napawała każdego z nich nieopisanym lękiem), lub skręcić w alejkę po prawej stronie. Aby dotrzeć do właściwej kaplicy, skręcili w prawo. Teraz widzieli jedynie jej zachodnią ścianę, jednakże już robiła wrażenie.
Kaplica parafii ewangelicko – augsburskiej była budynkiem w kształcie prostokąta z przybudówką na jej północnej ścianie. Dach był spadzisty, tuż nad drzwiami znajdowała się kamienna iglica, na szczycie której królował stalowy krzyż grecki. Pod nim, znajdowało się swoiste „okienko” posiadające uchwyty na niewielki dzwon, który zapewne znajdował się tam w czasach świetności kaplicy. Teraz zostały po nim jedynie stalowe uchwyty.
Drzwi były dębowe – drewno wciąż, mimo znacznego upływu lat, wydawało się solidne. Po obu stronach wrót, na wysokości około dwóch metrów znajdowało się po jednym, niewielkim, okrągłym okienku. Krystaliczna struktura szkła sugerowała jednak, iż służyły one jedynie do wpuszczania światła do wnętrza.
Na bocznych ścianach budynku były po trzy, wysokie okna zakończone łukiem. Szyby miały zwykłe, przejrzyste szkło. Całość była zbudowana z czerwonej cegły, jedynie kolumny wbudowane w kaplicę świadczą o tym, iż kiedyś były żółte – teraz, nieustannie pożerane przez czas, stają się białe.
Na malutkiej kolumience, po lewej stronie od drzwi wisiała biała tabliczka z napisem:

KAPLICA
Parafii ewangelicko - augsburskiej

Przyjaciele stanęli przed wejściem. Pięciu ludzi, samotnych, niemalże w sercu mrocznego cmentarza. Cmentarza, który liczył sobie grubo ponad sto czterdzieści lat. Początkowo był to cmentarz wyznania hebrajskiego, przeznaczony do pochówku wiernych z tegoż wyznania. Jeśli wierzyć specom od odczytywania zmurszałych nagrobków, to pierwszy pochówek miał miejsce w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym czwartym.
Przed zlikwidowaniem cmentarza (jak widać później wybudowano go na nowo, lecz w nieco innym miejscu niż poprzednio), czyli mniej więcej po roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym, odbyły się ostatnie trzy pogrzeby, jednakże z braku tablic nagrobkowych, groby te nie zostały zidentyfikowane.
Ogólny wygląd cmentarza nie przedstawiał się najlepiej – ogrodzenie było w średnim stanie, a sam teren cmentarza, w chwili złożenia wniosku o likwidację, był niezadbany: nagrobki zdewastowanie niemal w stu procentach, zarośnięty poprzez bujne drzewa i krzewy. Ani domy przedpogrzebowe, ani kostnice nie były ulokowane w jego pobliżu.
Ekshumowano z niego jedynie sto pięćdziesiąt zwłok – zostały one powtórnie pochowane na cmentarzu znajdującym się w odległości około dwustu metrów.
Ostateczny rozbiór miał miejsce siedemnastego stycznia, tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku.
Mariusz jako pierwszy otrząsnął się z odrętwienia i podszedł do drzwi. Oczywiście były zamknięte, ale on wolał mieć całkowitą pewność. Chwycił prawą dłonią starą klamkę – przez ułamek sekundy wydawało mu się, że słyszy jej cichutki, bolesny wrzask, który zamilkł, gdy zacisnął na niej palce. Wziął głęboki oddech i… nic. Kaplica była zamknięta.
- Zamknięte – rzekł odwracając się do reszty.
Michał skinął głową i ruszył w stronę żywopłotu. Pozostali poszli za nim. Przeszedł przez wąskie przejście tuż przy samej kaplicy i znalazł się na niewielkim trawniku. Podszedł do okna. Wewnątrz panował nieprzenikniony mrok. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, lecz tylko na chwilę.
- To w jaki sposób wejdziemy? – spytała Paula.
Michał nie odpowiedział, zaczął natomiast rozglądać się wzdłuż linii żywopłotu. W pewnej chwili podbiegł do miejsca, w którym żywopłot skręcał po kątem prostym i wyciągnął z niego ciemny plecak. Widząc zdziwienie na twarzach przyjaciół, rzekł:
- No co, przygotowałem kilka rzeczy… parę dni temu… - i rozbrajająco się uśmiechnął.
Uklęknął pod oknem, rozpiął plecak i wyciągnął z niego pół cegły. Wyprostował się i delikatnie, lecz z uczuciem uderzył w szybę, która, była podzielona na mniejsze listewkami. Rozległ się cichy trzask, po czym usłyszeli, jak odłamki szkła wpadają do środka. Michał włożył rękę przez nowo powstałą dziurę i z lekkim trudem otworzył okno od wewnątrz. Otwierało się na zewnątrz, więc musiał pomóc sobie drugą ręką. Świeże powietrze niemal ze słyszalnym świstem wleciało do środka.
- Wchodzimy? – spytał.
Kiwnęli głowami, a Marcin powiedział:
- Ja pierwszy.
Michał zrobił mu miejsce. Marcin chwycił dłońmi listewki, podciągnął się i od razu położył lewą stopę na parapecie. Po chwili wskoczył do środka. Po nim weszła Marta, niemal identycznie, lecz przy zeskoku do środka mogła liczyć na pomoc Marcina. Następni byli Paula i Mariusz. Michał został na końcu. Podał Mariuszowi plecak, po czym sam wspiął się po ścianie. Gdy zeskakiwał, lewa noga ześlizgnęła mu się z parapetu a sam Michał niezdarnie machając rękami stracił równowagę i dosłownie wpadł do środka. Nie zdążyli go złapać, więc spadł bezpośrednio na posadzkę.
- Cholera… - stęknął, podnosząc głowę.
Mariusz zamknął okno. Była dwudziesta druga. Weszli do kaplicy.
- Trochę tu ciemno – mruknął Marcin siadając pod ścianą – masz jakieś światło w tym plecaku?
- Ano, coś tam mam – odparł Michał zawzięcie rozcierając sobie potłuczone kolano. – Mam ze sobą…
Jego słowa zakłócił ogłuszający grzmot, a tuż po nim nasilający się szum deszczu. Jak widać, zdążyli w samą porę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że po chwili dobiegł do ich uszu cichutki chrobot; dźwięk podobny do osuwających się kamieni, a tuż po nim niski, głęboki, lecz równie cichy głos, wydobywający się jakby spod ziemi:
- Surgite… mortui…
Dwa słowa, w dodatku ledwie słyszalne.
- C-co to było? – spytała przerażona Marta.
- Nie wiem. – odpowiedział Mariusz – Coś jakby… szept… Słyszeliście to? – zwrócił się do pozostałych.
- Tak. – odparła Paulina – najpierw jakiś dziwny dźwięk, a potem ten głos… co on mówił?
- Przypuszczam – odezwał się Michał – że to były słowa w języku łacińskim.
- Wiesz, co on powiedział? – Paulina przysunęła się bliżej niego.
Siedzieli teraz wszyscy pod wschodnią ścianą, tuż pod oknem, którym dostali się do środka. Michał po prawej, najbliżej drzwi, po jego prawej stronie Marta i Marcin. Naprzeciwko nich była Paulina z Mariuszem.
- Zrozumiałem tylko jedno słowo… - rzekł ściszonym głosem, głowę miał opuszczoną na piersi, kolana podciągnięte pod brodę.
Michał był miłośnikiem języka łacińskiego. Mimo iż bardzo chciał, w jego szkole nie było jej w programie nauczania. Wobec tego, zaopatrzył się w słownik, zawierający również sporo popularnych sentencji, słownik medyczny (który, swoją drogą, bardzo przydałby się Marcinowi, ponieważ studiował medycynę, a jak wiadomo, części ciała, jak również choroby to nic innego, jak zaawansowana łacina) i oczywiście gramatykę.
Michał nauczył się niemal całego na pamięć. Często też w towarzystwie lubił zabłysnąć jakimś adekwatnym do sytuacji przysłowiem, bądź sentencją.
- Co to za słowo? Mów! – powiedziała Paulina donośnym głosem, w jej oczach pojawił się strach.
- Mortui – powiedział cicho.
Przyjaciele siedzieli z szeroko otwartymi oczami, nikt nie śmiał zabrać głosu. Czekali na Michała. Czekali, co jeszcze powie.
Z zewnątrz dochodził nieustanny szum deszczu wzmacniany raz po raz potężnymi grzmotami.
- Z tego, co wiem… jest to jeden z łacińskich synonimów tego samego słowa. Exitus, letum, mors, obitus… Wszystkie znaczą to samo… - podniósł głowę i spojrzał na Mariusza.
- Śmierć. – wyszeptał.
Rozległ się kolejny grzmot. Na sekundę przed nim wnętrze kaplicy zalało jasne światło, rozświetlając niemal całe jej wnętrze. Zaniepokojeni przyjaciele nie zwrócili uwagi, na stary ołtarz, który znajdował się na północnej ścianie kaplicy. Nie zauważyli tego, co się za nim znajdowało. Jeszcze nie.
Mariusz wstał i podszedł do okna.
- Nieźle pada. – mruknął.
Reszta podeszła do niego, wszyscy cisnęli się przy tym jednym oknie. Mariusz miał rację – lało jak z cebra. To była najsilniejsza burza, jaka w tym roku nawiedziła województwo lubuskie. Ranek miał przynieść dziesiątki, jeśli nie setki
[skrob]
połamanych drzew, zerwanych linii wysokiego napięcia, zmiażdżonych pojazdów, wybitych okien, i całego tego badziewia. Ucho Michała wyłowiło jakiś cichutki dźwięk z wnętrza, jednak widząc, że inni nie zareagowali, bądź nie słyszeli, nie odezwał się ni słowem.
Nie chciał ich niepokoić, zresztą i tak już są podenerwowani. Dzięki Bogu nie usłyszał nic więcej.
Odeszli od okna i z powrotem usiedli na podłodze. Była to posadzka z mleczno czarnych płytek. Marta zastanawiała się, czy te mleczne płytki to także wpływ czasu, czy może były już takie od nowości.
- No, to co robimy? – spytał Mariusz.
- Wiecie coś konkretnego o tej kaplicy? – powiedział Michał.
- Jeśli chodzi o mnie,
[skrob, skrob]
to wiem tylko, że jest ewangelicko augsburska. – odparł Mariusz, po czym parsknął śmiechem.
- Słyszeliście to? – tym razem Paulina, głos jej lekko drżał.
- Co? – Michał udawał, że nie wie, o co jej chodzi.
- Nie wiem, to było coś… jakby ktoś skrobał paznokciami po tablicy…
Marta drgnęła.
- Paula, nie strasz mnie. Wystarczy, że to miejsce jest samo w sobie niepokojące i w dodatku mnie przeraża…
Mariusz wstał i spojrzał ku wnęce.
- Przypuszczam, iż dochodził stamtąd…
- Nie, nie idź tam! – Marta również wstała i przytuliła się do niego, starając ze wszystkich sił zatrzymać go przy sobie. Nie chciała, by tam poszedł, serce mówiło jej, że czai się tam coś złego, coś bardzo złego…
Do ich uszu dobiegł kolejny dźwięk, tym razem było to… coś pośredniego między mruknięciem, a chrząknięciem. Marta, która na ten dźwięk skamieniała ze strachu, odsunęła się od Mariusza i zasłoniła sobie usta ręką, by nie krzyczeć.
- Coś tam jest… - mruknął Mariusz. – Michu, daj latarkę!
Michał przysunął do siebie plecak i wyciągnął z niego niewielką latarkę. Dawała mało światła, ale innych nie dał rady zdobyć. Takie będą musiały im wystarczyć.
- Idziesz ze mną? – Mariusz obrócił się w stronę Michała.
Nim chłopak zdążył odpowiedzieć, Mariusz przeniósł wzrok na okno i zamarł w bezruchu.
- O… cholera… - niemal niesłyszalny szept wydobył się z jego zaschłych ust.
- Co jest? – spytał Michał wstając.
Marta również spojrzała w okno i to, co tam zobaczyła, sprawiło, że z jej piersi wyrwał się cichy, niekontrolowany jęk.
- Boże, co to jest?! – zaszlochała.
Marcin i Paulina także wstali i zbliżyli się do okna. Z początku nic nie widzieli w mroku szczelnie opatulającym cmentarzysko, lecz po chwili dotarło do nich, co się tam znajduje.
W cieniach drzew.
Przy grobach.
Nawet na trawniku przy kaplicy.
Byli wszędzie.
Czarne sylwetki, milczące, tajemnicze. Stali nieruchomo z rękami spuszczonymi wzdłuż tułowia. Byli cali szarzy. W niemal nieprzeniknionych ciemnościach widać było tylko ich ludzkie kształty w gąszczu różnorakich plam, które w dzień były krzakami, żywopłotem, drzewami, grobami.
- Czy to ludzie? – spytała Paulina.
- Nie wydaje mi się… - szepnął Marcin.
- Widzą nas?
- Nie jestem pewien – to mówiąc chwycił leżącą na ziemi połówkę cegły i stanął przy oknie. Delikatnie otworzył okienko i korzystając ze świeżego powietrza wziął głęboki oddech. Już miał się zamachnąć, gdy nagle rozległ się głos:
- Oh creature sciocche*…
Zdawał się wypływać, na modłę muzyki relaksującej duszę i umysł, która wprawia nasze ciało w przyjemne odrętwienie, pozwala zapomnieć o bólu, troskach i problemach. Uleciał w górę i począł krążyć po okręgu i wbijać im się w głowy, boleśnie raniąc słuch, wibrując echem, doprowadzając do szaleństwa…
Zgięli się wpół i zatkali sobie ręką uszy. Marcin wypuścił cegłę z dłoni.
- Co to za głos do cholery?! – krzyknął Michał, starając się zagłuszyć ten odrażający dźwięk.
Nagle… cisza. Dźwięk ustał. Spojrzeli sobie po twarzach – teraz na każdej, bez wyjątku, lepiej lub gorzej maskowany – był widoczny strach.
Marcin wyjrzał przez okno. Stoją. Czekają. Na co? Pilnują ich? Gwałtownie się wyprostował, wziął głęboki zamach i wyrzucił cegłę celując w jedną z bliższych postaci.
Przeleciała niemal po idealnym łuku. Gdy zbliżała się do głowy pojedynczego osobnika coś szarego świsnęło nagle i dopiero po chwili do przyjaciół dotarło, co się stało.
Cegła znalazła się w prawej dłoni tej istoty.
Michał słyszał przyspieszone oddechy towarzyszy. W pewnej chwili dołączył się do nich nowy, jeszcze szybszy. Po chwili dotarło do niego, że słyszy, jak owa wymawia jakieś słowo, lecz robi to tak szybko, że nieświadomie tworzy z niego mantrę, zamieniając je w nieprzerwany potok.
- Obożebożebożebożebożebożebożebożebożeboże…
---
Michał kątem oka dostrzegł, że to Marta; stała po jego lewej stronie. Nie sposób było dostrzec, że z przerażenia drżała na całym ciele.
Raptem poczuł bolesnego kuksańca w żebra.
- Patrz. – usłyszał szept Marcina.
Chłopak ponownie spojrzał w okno. Szybko odnalazł wzrokiem istotę z cegłą. Gdy zobaczył, jak zaciska pięść, a z jej wnętrza wysypuje się ciemny proszek, ogromnym wysiłkiem woli zdusił w sobie przemożną chęć wrzaśnięcia ile sił w płucach i skulił się pod oknem. Pozostali niemal natychmiast do niego dołączyli.
- O jasna dupa! Widzieliście to?! – Marcin też zdawał się być śmiertelnie przerażony.
- Co to za diabelstwo? – spytał Mariusz. Oczy miał szeroko otwarte, usta lekko mu drżały.
Michał, który po raz pierwszy zaczął żałować, że wypowiedział na głos swój szalony pomysł przyjścia tutaj, odkopał w pamięci sytuację sprzed paru dni.
Siedział przy komputerze, a ten genialny pomysł, jak mu się wtedy wydawało dopiero kiełkował w jego umyśle. Postanowił, że poszuka w Internecie informacji na temat cmentarza. Znalazł. Z lektury kilkunastu zdań dowiedział się, że kilkadziesiąt lat temu, gdy cmentarz był odnawiany, ekshumowano z niego około stu pięćdziesięciu zwłok. Wprawdzie zostały na nowo pochowane na wyremontowanym cmentarzu, ale…
Cóż… Najwyraźniej im się to nie spodobało.
Więc teraz wrócili tutaj, by spocząć na ziemi, w której ich początkowo pochowano.
Bzdura.
Michał wyłączył się z rozważań przyjaciół i oddał się własnym kontemplacjom.
Co powiedział ten głos? Drugie słowo to mortui, czyli coś związanego ze śmiercią. Tak. A pierwsze? To było coś na „s”… Surr… Surgi… Surgite? Czy aby na pewno?
Nieświadomie zaczął pocierać skronie, usiłując przypomnieć sobie, co to znaczy. Metodą skojarzeń zdołał sobie przypomnieć trzy słowa: surgo… surrexi… surrectum… Wyrazy bliskoznaczne. Synonimy.
Wznieść…
Powstawać…
Wyczyścił umysł z emocji i tego, czego był dziś świadkiem i nagle doznał olśnienia.
Powstawać!
Surgite mortui znaczy… Powstańcie z martwych!
Powstańcie z martwych! Jakież to logiczne!
Dopiero po chwili dotarł do niego sens tych słów.
Dobry Boże… czy to możliwe?
Czy to możliwe, że te istoty za oknem, to owe zwłoki wspomniane w historii cmentarza…?
Zombie?
I kolejny szok: przecież ich było sto pięćdziesiąt!!!
Michał zerwał się na równe nogi i wyjrzał przez okno.
- Co jest? – spytał Marcin.
Michał zamiast odpowiedzieć, wpatrywał się w czarną noc za oknem. Zombie, który zmiażdżył cegłę zwykłym zaciśnięciem pięści stało tam gdzie wtedy: na wprost okna, za żywopłotem. Dzięki Bogu nie ruszył się z miejsca. Michał wysilił wzrok i ujrzał około dwudziestu innych, za nim, i po bokach.
- Dobry Boże… - szepnął.
Odwrócił się od okna, podbiegł do przeciwległych okien i także wyjrzał na zewnątrz
To samo.
Dziesiątki zombiech.
Opuścił głowę i powoli wrócił do reszty.
- Są wszędzie… - rzekł.
Miał wyrzuty sumienia. To wszystko przez niego. To jego wina. On jest za to odpowiedzialny. Jeśli komukolwiek
[milcz]
z jego przyjaciół stanie się krzywda, on będzie winny. To wszystko przez niego… Gdyby nie on, wszyscy siedzieliby bezpieczni w ciepłych domach. Z lewego oka wypłynęła łza. Dzielnie przebyła pory na jego skórze, po czym niespodziewanie zakończyła swą wędrówkę na kości poniżej żuchwy.
- Co to za stwory? Czego chcą? – spytała Paula siadając po ścianą.
- To zombie. – rzekł Michał. – Otoczyły całą kaplicę.
- Zombie?! – krzyknął Marcin. – Jakim cudem…
- Kilka dni temu czytałem w Internecie historię o tym cmentarzu – przerwał mu Michał martwym głosem. – Znalazłem wzmiankę, że przy odnawianiu cmentarza dokonano ekshumacji stu pięćdziesięciu zwłok, które potem ponownie pochowano po remoncie. Nie zwróciłem na to większej uwagi, bo i po co… Dziś, gdy usłyszałem ten szept, te dwa słowa… „surgite mortui”, przy odrobinie wysiłku przypomniałem sobie, co znaczą. Są często spotykane na starych grobach i znaczą: powstańcie z martwych….
Michał zamilkł i skłonił głowę.
- Czyli… - zaczął Mariusz. – Ten głos, który słyszeliśmy… wezwał je? Te ciała? Wskrzesił?
- Obawiam się, że tak… - mruknął Marcin.
Nagle, Mariusz bez żadnego ostrzeżenia złapał Michała za kurtkę i szarpnął nim do góry.
- To twoja wina! Gdyby nie ty, nie było by tu nas! Wszystko przez ciebie! Gdy te zombiaki coś mi zrobią, będziesz się tłumaczył przed Sandrą, zobaczysz! Albo nas stąd wyciągniesz, albo tak cię załatwię, że rodzona matka cię nie pozna!
Głowa Michała latała na prawo i lewo, do przodu i na boki, dokładnie tak, jak szarpał go Mariusz.
- Quanta ignoranza è quella che v'offende*…! – ponownie rozległ się cichy głos, niemalże melodyjny, lecz także na swój sposób niepokojący. Głównie dlatego, iż dochodził znikąd, jak również… na pewno nie wydała go ludzka istota. Mimo, iż dało się rozróżnić poszczególne słowa, sam tekst byłby dla nich niezrozumiały.
Byłby, gdyby tylko go usłyszeli. W tym zamieszaniu nikt nie zwrócił na niego uwagi.
Wypowiedziawszy ostatnie słowa, Mariusz zamachnął się prawą ręką i z całej siły uderzył Michała pięścią w twarz. Chłopak wysunął się z jego uścisku i upadł na ziemię. Po chwili z prawego kącika ust zaczęła lecieć malutka strużka krwi.
- Przestańcie! – krzyknęła przerażona Paulina, gdy Michał znalazł się na ziemi. – To nie jego wina! Nie mógł o tym wiedzieć!
Marcin podszedł do Mariusza i delikatnie odciągnął go na bok.
- Spokojnie… - powiedział.
- Jeśli coś mi się stanie, i nie będę mógł się jutro spotkać z Sandrą, osobiście mu zdzielę.
- Dobrze, dobrze, ale uspokój się już.
Marcin wrócił do Michała i podał mu rękę. Chłopak chwycił ją i po chwili stanął na równe nogi.
- Nie wiedziałem – powiedział do Mariusza.
Mariusz chwilę milczał, po czym rzekł:
- Przepraszam, poniosło mnie.
- No, trochę. – odparł Michał. – Ale nie jestem na ciebie zły. W sytuacjach, w których nie znajdujemy wyjścia, tracimy nad sobą kontrolę. To normalnie. Jedni rwą sobie włosy z głowy, inni szukają kozła ofiarnego i na nim się wyżywają…
Michał zamilkł, westchnął, otarł sobie krew z brody i spytał:
- Co robimy?
- Nie wiem, jak Ty, ale ja mam zamiar się stąd wydostać… - rzekł Mariusz.
- Zwariowałeś?! – Paulina od razu do niego doskoczyła. – Tam są zombie! Zabiją cię! Widziałeś! Złapał cegłę w mgnieniu oka!
- Tak, wiem. – odparł spokojnie Mariusz. – Są daleko. Jestem dość szybki. Przypuszczam, że uda mi się dostać bezpiecznie do drzwi, a potem puszczę się pędem, ile sił w nogach. Uda mi się.
Milczeli. Tylko Paulina ciągle szarpała go za rękaw, jednak z sekundy na sekundę coraz słabiej.
- Uda mi się. – powtórzył.
- Nie idź. – szepnął Marcin. – Mam złe przeczucia…
Mariusz uśmiechnął się do niego i powiedział:
- Nie boję się śmierci.
Odwrócił się do okna, otworzył je i wskoczył na parapet.
- Do zobaczenia – to powiedziawszy puścił im oko i zeskoczył na zewnątrz.
Mokra trawa ugięła się pod jego stopami. Zrobił dwa kroki w stronę zombie, które nadal stało nieruchomo. Odwrócił się do przyjaciół.
- Widzicie? Nic mi nie…
Dostrzegł na ich twarzach wyraz bezgranicznego przerażenia. Nim zdołał cokolwiek zrobić, poczuł, jak coś wnika w jego ciało. Przeszył go straszny ból, czuł się, jakby jego wnętrzności płonęły. Spojrzał w dół i dostrzegł, że z jego brzucha coś wystaje. Było szare. Umazane jego krwią. Na końcu przypominało ludzką dłoń. Dłoń, która ściskała jego jelita.
Spojrzał na pozostałych. Wyglądali, jakby chcieli krzyczeć, jakby darli się wniebogłosy ze strachu, lecz… z ich ust nie dobywał się żaden dźwięk. A może był tak oszołomiony, że go nie słyszał?
Chciał do nich krzyknąć, żeby mu pomogli, czuł, że jego ciało wyje z bólu, nie mógł jednak nic zrobić.
Ręka wsunęła się do brzucha, jelita zostały na wierzchu. Próbował je niezdarnie wsadzić do środka, przy okazji, resztkami zmysłów rejestrując, że były bardzo ciepłe i śliskie.
Osunął się na kolana. Po raz ostatni spojrzał na przyjaciół. Z jego ust ciekła krew. Czuł jej metaliczny posmak.
Blade twarze… Okno… Ciemne plamy… Coraz słabsze bicie serca… Ciężar jelit w dłoniach…
Mariusz usiadł na piętach. Zombie lewą ręką złapał go za włosy i odchylił jego głowę do tyłu. Chłopak miał półprzymknięte oczy, już nie kontaktował. Stwór nachylił się nad nim i wbił swoje małe, krzywe, a co najbardziej odrażające, brązowe, spróchniałe zęby w jego szyję. Trysnęła krew, lecz tylko kilka kropel się uroniło – stwór zaczął ssać.
W tym momencie Marta, która widziała całą scenę bez zmrużenia oka, zachwiała się i już, już, osuwała się na ziemię, lecz Marcin, który stał blisko niej w porę ją złapał.
- Jestem – szepnął. – Jestem przy tobie.
Michał podszedł do Pauliny i delikatnie odciągnął ją od okna. Początkowo stawiała opór, jej ciało było całe sztywne ze strachu, jednak po chwili usiadła z resztą przy oknie.
Marta szlochała.
- Widzieliście…? Czy widzieliście???
- Cii, cii – Marcin starał się ją uspokoić.
- Ale czy widzieliście??! To monstrum zabiło… zabiło Mariusza! O Boże!
- Matko święta – jęknęła Paulina łamiącym się głosem. – Co to, do diabła jest?!
- Widzieliście te jego oczy…? Czarne jak noc!
- Uspokójcie się wszyscy! – szepnął Michał. – Jest pod oknem. Jeśli nie przestaniecie, może zechcieć tu wejść by i nami się zająć.
Ta uwaga podziałała na nich niczym kubeł zimnej wody – dotarło do nich, że śmierć jest na wyciągnięcie ręki i w zasadzie w każdej chwili może po nich przyjść – okno w końcu nadal było otwarte.
Skulili się jeszcze bardziej.
- Co teraz…? – szepnęła Paulina.
- Wyjrzę ostrożnie na zewnątrz…
- Nie! – kolejny szept, tym razem Marty.
- I sprawdzę, czy sobie poszedł. Nie martwcie się. – uśmiechnął się niemal identycznie, jak jeszcze przed kilkoma minutami Mariusz.
- Michał – rzekł Marcin poważnie – widziałeś, jakie są szybkie. Pojawił się za Mariuszem w niecałą sekundę. A jeśli i ciebie dorwie…?
- Wtedy… - rzekł Michał łagodnie – Wtedy będę miał przesrane.
Cała trójka, jak jeden mąż przewróciła oczami, a Paula powiedziała:
- Uważaj na siebie.
Michał skinął jedynie głową i obrócił się przodem do okna. Jego serce chyba jeszcze nigdy w życiu biło z taką prędkością. Starał się zachować spokój, jednak strach mu nie pozwalał. Drżał na całym ciele. Położył palce na parapecie i powoli, centymetr po centymetrze… powoli… spokojnie… oddychaj głęboko…
Już prawie… Stał tam. Michał wiedział to, jeszcze zanim go zobaczył. Najpierw czubek szarej głowy, potem oczy, czarne jak sama śmierć, potem szyja, ramiona.
Zombie przechylił lekko głowę w lewo. „Widzi mnie”, przemknęło Michałowi przez myśl. „Zastanawia się, co robić. Boże, czy to możliwe, że ta istota ma własny rozum…? Że potrafi myśleć? Jaka siła trzyma to coś przy życiu???”
Potwór powoli odwrócił się od okna i wolnym, ociężałym krokiem wrócił na swe miejsce przy żywopłocie. Michał postanowił zaryzykować i wychylić całą głowę.
Z zza pleców usłyszał ciche syknięcie, nie wiedział, czy-je to, Pauliny, czy Marty i nie interesowało go to.
Spojrzał w dół – Mariusz leżał twarzą do ziemi („dzięki Bogu! Mimo, iż to mój przyjaciel nie chciałbym widzieć teraz jego twarzy…”), z jego szyi wystawał kawał wyszarpniętego mięsa, wokół wciąż tryskała krew z przerwanej tętnicy.
Zombie dotarł do swego pierwotnego miejsca i tam zastygł w bezruchu, przodem do okna kaplicy.
Michał zamknął oczy. „Mariusz…”, pomyślał. „Mariusz…"
Spod zamkniętych powiek popłynęły łzy.
Minęło kilka chwil, a Michał nadal z zamkniętymi oczami stał przy oknie. Burza już powoli cichła, deszcz również słabł. W pewnym momencie poczuł, jak ktoś szarpie go za nogawkę.
Niemal zapomniał o reszcie przyjaciół. Musi do nich wrócić.
Otworzył oczy, które nadal błyszczały od łez, delikatnie zamknął okno, po czym usiadł pod ścianą.
- Co z nim? – spytała Paulina.
Michał milczał: to było bardziej wymowne, niż jakiekolwiek słowa.
Paula skłoniła głowę i zapłakała gorzko. Marta zbliżyła się do niej i po chwili płakały obie.
Marcin nadal wpatrywał się w Michała.
- Bardzo… cierpiał…? – spytał tak, żeby dziewczyny go nie słyszały.
Michał nieznacznie kiwnął głową. Wtedy i Marcin dał upust swym emocjom. Już nikt się nie krępował. Płakali wszyscy.
Paulina z twarzą skrytą za roztrzęsionymi dłońmi, Marta z głową na ramieniu Marcina, który wpatrywał się w okno, a łzy żłobiły koryta w jego policzkach; Michał – z głową opartą o ścianę i zamkniętymi oczami. Siedzieli tak kilkadziesiąt minut. Powoli dochodzili do siebie po tym, co się stało. Marta i Paulina siedziały skulone pod ścianą. Marcin usiadł koło Michała i również przymknął oczy.
- Pamiętam… - rzekł Michał cicho – jak próbowałem ich zeswatać, Sandrę i Mariusza. Byliśmy razem w dyskotece. Podobał jej się. Zawsze był taki spokojny… Może dlatego chciała z nim być. Byli tacy szczęśliwi… Cieszyłem się jego szczęściem. Byli ze sobą ponad pół roku… a teraz on nie żyje… Dobry Boże… - na koniec głos mu się załamał i zaczął płakać.
Minęło kilka minut i nikt się nie odezwał. Płacze powoli cichły, każdy przygotowywał się do snu, o ile był on możliwy w tym miejscu i warunkach. Po śmierci Mariusza odsunęli się od okna i przeszli do kąta, na lewo od drzwi. Od czasu do czasu słyszeli jakieś pomrukiwania i szepty z drugiego końca kaplicy. Dziewczyny wtedy przytulały się ze strachu, a chłopacy drżeli na całym ciele.
Marcin uświadomił sobie wtedy jak Marta jest dla niego ważna. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że… ją kocha. Nie wyobrażał sobie, co by się stało, gdy by to ona była na miejscu Mariusza. Nagle zapragnął ją mocno przytulić, lecz gdy spojrzał w jej kierunku, zobaczył, że już śpi. Wtuliła się w Paulinę. Wyglądała tak pięknie… Na chwilę zmarszczyła czoło, co nadało jej uroku. Marcin westchnął. Ile by dał, by być na miejscu Pauliny! Zamknął oczy i nawet nie zauważył, kiedy zasnął.
---
O północy spali wszyscy, z wyjątkiem Michała. Od dawna korciło go, by zobaczyć, co znajduje się w północnej części kaplicy. Po cichu rozpiął plecak, wyciągnął jedną latarkę i wstał. Włączył ją, chwiejny strumień światła padł najpierw na drzwi, potem na okna i na ziemię pod nogami. Przeszedł kilkanaście kroków i uniósł latarkę do góry. Zobaczył tylko jedną rzecz, lecz wryła mu się w pamięć tak głęboko, że nawet gdyby chciał, nie mógł wyrzucić tego wspomnienia z głowy.
Gdy przesuwał latarkę w górę, jej promień padł na stary, drewniany ołtarz, stojący we wnęce. Na prawo, skryte w cieniu stały trzy, również drewniane katafalki. Za ołtarzem znajdowała się około dwumetrowa przestrzeń, zaś przy samej ścianie…
W tym momencie poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Podskoczył przerażony i upuścił latarkę. Spadając mignęła pożegnalnym strumieniem światła, po czym roztrzaskała się o posadzkę. Już miał wrzasnąć ze strachu, gdy usłyszał głos przyjaciela:
- Cii, to ja…
Marcin.
- Cholera, aleś mnie wystraszył… widziałeś? – spytał Michał.
- Krzyż?
- Tak.
- Jest straszny. Kto mógł zrobić coś tak haniebnego???
- Nie wiem… Ale wiem jedno – na pewno nie jest normalny, za to na pewno niebezpieczny.
- Jak myślisz, kiedy ten ktoś to zrobił?
- Przypuszczam, że już po zamknięciu kaplicy, ba, wydaje mi się, że całkiem nie dawno… A ołtarz? To chyba było dawno.
- Tak, ołtarz tak, ale krzyż?
Na ołtarzu, który miał nieco ponad metr długości, leżał szkielet człowieka. Był to człowiek niskiego wzrostu, skoro się zmieścił cały. Marcin brał pod uwagę możliwość, że to mogło być dziecko, jednakże przy braku światła nie mógł tego ocenić. Wrócił więc do plecaka i wyciągnął drugą latarkę. Włączył ją i skierował światło na ołtarz. Podchodząc nieco bliżej dostrzegli, że ów człowiek był naprawdę niski, mógł mieć około półtora metra.
Ponadto, Marcin spostrzegł, że najprawdopodobniej była to kobieta.
- Widzisz? – powiedział, wskazując palcem miednicę. – Kość krzyżowa żeńska jest krótsza, szersza i bardziej płaska niż męska. Talerze biodrowe u kobiet są bardziej rozchylone, wobec czego miednica żeńska jest szersza.
Michał pokiwał głową. W takich sytuacjach cieszył się, że jego przyjaciel studiuje medycynę.
- Spójrz – rzekł Michu. - A jak wytłumaczysz to?
Marcin spojrzał na klatkę piersiową kobiety.
- Dobry Boże… - szepnął.
Na wysokości mostka była dziura o średnicy około trzech centymetrów – mogli się jedynie domyślać, jakim torturom była poddawana.
- Kości sugerują, że coś wdarło się do jej ciała. – mruknął Michał.
Racja, były zagięte do środka.
- Zupełnie, jakby ktoś wsadziłby jej rękę w klatkę i… i co? Wyciągnął jej serce??? Kto by się zdobył na taki odrażający czyn???
- Opętaniec. Innego słowa nie znam, na opisanie tego … nie jest nawet godzien, by nazywać go Człowiekiem.
W tej chwili do ich uszu dobiegł kolejny szept:
- Lasciate ogne speranza, voi ch'intrate*…
Głos nadal był sympatyczny, choć teraz pojawiła się w nim jakby groźba i… i coś jeszcze.
Ostrzeżenie.
Tym razem nie wibrował w ich uszach tam mocno, jak poprzednio, lecz wciąż sprawiał ból.
Marcin skierował latarkę w stronę dziewczyn: dzięki Bogu ciągle spały.
Odwrócił się do ołtarza, na którym w świetle latarki można było dostrzec czerwone plamy po krwi, która pewnie obficie lała się z ran ofiar. Spojrzał na krzyż. Wisiał do góry nogami. Na nim był Jezus Chrystus, skierowany głową w dół.
- O, Matko… szepnął.
- Pst! – dobiegł go cichy głos Michała. – Chodź tutaj!
Marcin oderwał wzrok od sprofanowanego krzyża i podszedł do niego.
- Co… - głos załamał mu się w gardle.
Między ołtarzem a krzyżem była dziura w ziemi. Niewielka, lecz rozmiar kazał sądzić, że zmieści się w niej dorosły mężczyzna.
- Co to jest, do diabła?!
- Nie wiem, wydaje się, że to zejście do jakiegoś podziemnego tunelu…
- Tunel pod cmentarzem? Przecież tu są trumny…! Musiałby znajdować się głęboko pod ziemią…
- Daj latarkę – szepnął Michał.
Marcin podał mu ją i uklęknął naprzeciwko niego. Michu wsadził dłoń do środka, starając się rozświetlić wnętrze dziury.
Gdy włożył rękę na wysokość łokcia wszystko zaczęło dziać się w błyskawicznym tempie.
Do ich uszu dobiegł nagle przeraźliwy krzyk z głębi kaplicy.
Paulina.
Marcin poderwał się, chcąc ruszyć na pomoc dziewczynom. Jednak niemal w tym samym momencie usłyszał charkot Michała i zobaczył, jak coś wciąga go do środka.
Tymczasem do Pauliny dołączyła Marta. Był niemal pewien, że coś wykrzykuje, ale przez echo (niewielkie, ale jednak) nie był w stanie rozróżnić słów.
Michał poczuł, jak coś oślizgłego chwyta go za rękę. Zaciska uchwyt, jednocześnie parząc mu nadgarstek. Wydał z siebie zduszony krzyk. Próbował się zaprzeć i odsunąć od dziury, jednak to coś, co go złapało, było bardzo silne. Jednym mocnym szarpnięciem sprawiło, że chłopak wpadł do dziury, po drodze rozcinając sobie czoło o ostre krawędzie rozwalonej w tym miejscu posadzki.
Marcin stanął przed ciężkim wyborem. Mimo iż wszystko działo się w ułamku sekund, jemu zdawało się, że trwa całą wieczność. „Co robić? Co robić? Co robić, do cholery?!?!”
Marcin był rozdarty na dwoje.
Musiał wybierać między dziewczyną, którą kochał, a swoim najlepszym przyjacielem.
To był najtrudniejszy wybór w jego życiu.
Kogo wybrać???
Przypomniał sobie zdanie, które Michał często mu powtarzał w ciężkich dla niego chwilach:
- „Czy kochasz…?”
- Nie wiem… - odpowiadał wtedy.
- Wydaje mi się, że gdy nadejdzie dla ciebie godzina próby, wejrzysz w głąb swojej duszy i znajdziesz na nie odpowiedź…
Marcin wierzył, że to jest ta godzina.
Godzina próby.
Zgodnie z przypuszczeniami przyjaciela, spojrzał w głąb siebie i znalazł odpowiedź.
W tych ułamkach sekund, które decydowały o życiu jego przyjaciół, doznał olśnienia – jego umysł zalała fala oślepiającego światła.
Kochał.
Był tego pewny.
Kochał ich wszystkich.
Podjął już decyzję.
Uklęknął przy dziurze, i wyszeptał tylko dwa słowa:
- Wrócę, bracie.
Po chwili zerwał się na równe nogi i pędem puścił się w stronę dziewczyn. Gdy wybiegł przed ołtarz ujrzał straszną scenę: Martę, która stała tyłem do niego i Paulinę… Była w objęciach szarego potwora.
Jej głowa była bezwładnie przekrzywiona na prawą stronę, nogi podrygiwały w spazmach niewyobrażalnego bólu przeszywającego jej ciało.
Stwór wygryzał właśnie spory ochłap mięsa z jej szyi.
Z oczu dziewczyny płynęły perliste łzy.
Marcin podbiegł do Marty, objął ją w pasie i próbował jak najszybciej zaciągnąć za ołtarz.
Dziewczyna szarpała się, stawiała opór, chciała pomóc Paulinie, jeszcze nie docierało do niej, że dla jej przyjaciółki jest już za późno.
Marcin krzyczał jej do ucha.
- Chodź, musimy się pospieszyć…! Musimy stąd uciec…! Jej już nie pomożesz…! No chodź!!!
- Niee! Nieee! NIEEEE!!! – krzyczała otępiała dziewczyna wciąż usiłując się wyrwać z objęć i pobiec do Pauli.
- CHODŹ! – krzyknął Marcin ostatni raz i siłą pociągnął ją ku ołtarzowi.
Marta wciąż zawodziła, ale jej nogi niemal automatycznie utrzymywały tempo narzucone przez Marcina.
Gdy dobiegali do ołtarza, ujrzeli, jak monstrum odrzuca zwłoki Pauliny (odgłos, z jakim uderzyły o ziemię miał na zawsze pozostać w pamięci obojga) i rusza w ich kierunku.
Marta krzyknęła zrozpaczona, była pewna, że idzie po nią i zaraz ją zabije.
Jednak… ponownie rozległ się głos:
-NON**!
Nie był już miły, o nie! Teraz był przepełniony gniewem – wnętrze kaplicy zabrzmiało od jego potęgi, szyby z trzaskiem wypadły z okien. Świeże, wilgotne powietrze ze świstem wleciało do środka. Po chwili ujrzeli jak zombie, będąc już w połowie drogi unosi się w powietrze i przelatuje niemal przez całą długość budynku i uderza w ścianę na lewo od wrót.
Marta i Marcin stali skamieniali. Nie wierzyli własnym oczom: stwór zamienił się… w kupkę prochu. Uderzając w ścianę, przemienił się w obłok popiołu, który po chwili przekształcił się w małą czarną kupkę na posadzce.
Zapadła cisza.
Marcin nagle przypomniał sobie o Michale, krzyknął ze zgrozą i znów szarpnął Martą.
Znów znaleźli się przy dziurze.
- Chyba nie myślisz, że tam zejdę! – krzyknęła Marta przerażona.
- Musimy! – Marcin miał łzy w oczach – Michał tam wpadł!
- O, Boże! – jęknęła Marta i znów załkała.
- To może być nasz jedyny sposób ucieczki stąd.
- Nie wejdę tam… - Marta miała źrenice wielkości główki pinezki, serce biło jej tak, jakby zaraz miało wyrwać się z klatki piersiowej.
- O, Boże, a co to?!
Marta spojrzała na krzyż i na ołtarz.
- O Boże o Jezu o Boże o Matko o Matko Boże dopomóż mi tak bardzo się boję strzeż mnie o Panie w Tobie zaufałam nie zawstydzę się na wieki bądź mą opoką bądź mą tarczą mocą i pieśnią zachowaj mnie od złego wybaw mnie od zła o Boże o Boże o Boże… - wyrzuciła z siebie jednym tchem i zachwiała się.
Już miała zemdleć, gdy Marcin chwycił ją w ramiona
- Jestem przy tobie, Marto, jestem… - to mówiąc pocałował ją w czoło a potem w usta. – Jestem przy tobie.
Miała półprzymknięte oczy. Była na granicy świadomości. Potrząsnął nią. Bolało go, że musiał być wobec niej brutalny, ale nie miał wyboru.
- Marta słyszysz mnie?! – krzyknął jej prosto w twarz.
- Taak.. – odezwała się niemrawo. – Kocham cię, Marcin naprawdę.. – gdy mówiła te słowa jej oczy nabrały żywszego blasku.
Prawą ręką dotknęła jego policzka
- Ja ciebie też, Martuś – wyszeptał zupełnie szczerze. – Ja ciebie też… Musimy tam zejść. Obiecałem Michałowi. Obiecałem, że po niego wrócę.
Kiwnęła głową. Zdawała się być już w pełni przytomna. Możliwe, że pocałunki Marcina tchnęły w nią siły życiowe, bo jako pierwsza podeszła do dziury.
Popatrzyli sobie w oczy.
- Kto pierwszy? – spytała.
- Wybacz, ale tym razem ja. Jeśli coś ma się stać, wolę doświadczyć tego na własnej skórze. Nie chcę, by ci się coś stało.
- Dziękuję – Marta była wzruszona, w oczach miała łzy.
Marcin usiadł na posadzce i spuścił nogi w mrok. Spojrzał na Martę.
- Kocham cię – szepnął
- Ja ciebie też – odparła i uśmiechnęła się do niego.
Mógłby sobie pomyśleć, że to tylko czcze gadanie z jej strony, jednak ten uśmiech… był taki szczery. I te jej błyszczące się oczy. Wiedział, że mówi prawdę.
Był tego pewien.
Skinął głową i wskoczył do środka.
Marta podeszła do dziury i spojrzała w dół. Ciemno, choć oko wykol.
- I jak? – krzyknęła.
- Jestem cały! Skacz! – głos Marcina napełnił ją otuchą.
Usiadła na krawędzi, tak, jak przed chwilą Marcin i również skoczyła.
Znaleźli się w tunelu.
Na Boga, naprawdę tam zeszli.
---
Marcin nie wiedział, jak głęboko spadł. Przypuszczał, że były to dwa, trzy metry. Może więcej. W rzeczywistości było to pięć metrów. Pięć metrów pod ziemią. Cudem nie połamał sobie nóg. Być może zawdzięczał to ciemności, która tutaj była niemal takiej konsystencji, jak wata cukrowa. Była tak gęsta, że można było niemal w niej pływać. Ziemia była twarda. Zmarznięta na kość. Odczuł to boleśnie przy upadku.
- I jak? – usłyszał głos Marty.
Musiał dla niej zrobić miejsce. Wstał i odsunął się nieco na bok. Popatrzył w górę: niewielka plama jaśniejszego światła znajdowała się wysoko nad jego głową.
- Jestem cały! Skacz! – zawołał, a w myślach dodał: „Boże, żeby tylko nie połamała sobie nóg, proszę, proszę, proszę…”
Z góry dobiegł cichy krzyk i po chwili ujrzał ciemny kontur ciała spadający na ziemię. Nachylił się i pomógł jej wstać.
- Nic ci nie jest? – spytał z troską w głosie.
- Chyba nie… ale strasznie potłukłam sobie tyłek… - powiedziała.
- O cholera… - mruknął.
- Co się stało, co jest? – w jej głosie znów brzmiał strach.
- Nie mamy żadnego źródła światła, a nie ma tu żadnej drabiny, żeby wrócić po plecak! – jęknął zrozpaczony. – Zaraz, zaraz…
- Masz jakiś pomysł…? – spytała Marta szlochając i połykając łzy.
- Gdy Michał spadł, miał jedną latarkę…
Uklęknął i zaczął szurać dłońmi po ziemi.
- Może poturlała się w bok… szukaj! – polecił Marcie.
Po kilku minutach znaleźli ją – leżała nieco z boku, tak jak przypuszczał Marcin. O dziwo, była cała, widocznie Michał upadając nadal ją ściskał.
Marcin włączył ją i słabiutki promień światła zabłysnął w mroku. Udało mu się dojrzeć twarz Marty. W niczym nie przypominała tej, którą znał – słodkiej, niewinnej twarzyczki. Teraz była zakurzona, w błyszczących oczach malowało się przerażenie zmieszane ze zmęczeniem. Jednak Marcin dostrzegał coś jeszcze… Niby nic takiego, ale zawsze coś.
Miłość.
Tak, właśnie to.
Widział ją w jej oczach. I ten widok napełnił jego serce odwagą. Wiedział, że musi zrobić wszystko, by ona przeżyła, nawet kosztem swojego życia. Kochał ją. To wiedział na pewno. Ta myśl dawała mu siłę do walki. Do walki z nieznanym.
Dwie pionowe smugi po łzach na jej policzkach i widoczna pod nimi bladość uświadomiły mu, jak bardzo jest przerażona.
Marcin rozejrzał się. Tunel biegł w lewo i prawo. Jak przypuszczał, prawa odnoga skierowana jest ku głębi cmentarza. Lewa zaś, ku drugiej kaplicy, w której niemal codziennie były odprawiane pogrzeby.
- Którędy idziemy? –spytała.
- Proponuję iść w lewo. Wydaje mi się, że ta droga prowadzi do drugiej kaplicy.
- A co, jeśli i tam są?
- Nie wiem, musimy sprawdzić. Jednak jeśli tam będą… - Marcin przypomniał sobie słowa Michała i uśmiechnął się nieznacznie. - …to będziemy mieli ***.
Marta kiwnęła głową.
- Chodźmy więc.
Ruszyli. Szli, trzymając się za ręce. Marcin po lewej, Marta po prawej stronie. Marcin oświetlał im drogę latarką. Tunel, jak się okazało miał wysokość około dwóch metrów, więc na szczęście nie musieli się schylać, jednakże panował w nim taki smród, że z trudem oddychali.
- Co za odór… - mruknęła Marta krzywiąc twarz w grymasie obrzydzenia.
- Dziwisz się? Toż to cmentarz.
Na drodze co chwilę napotykali większe, lub mniejsze kamienie; Marta nieraz się o nie potykała i Marcin musiał ją podtrzymywać, by nie upadła.
Po kilkunastu metrach tunel się zwęził tak, że mogła nim iść tylko jedna osoba. Marcin dał Marcie latarkę, puścił ją przodem.
Wydawało im się, że mrok w jakiś niewytłumaczalny sposób krępuje ich ruchy, czyli się spowolnieni, zupełnie, jakby naprawdę pływali.
W dodatku ten smród…
Odór rozkładającego się ciała zmieszany ze stęchlizną i wilgocią.
Szli… szli… wydawało im się, że ich podróż trwa już kilka godzin, jednak w rzeczywistości było to zaledwie pół godziny. Na świecie dochodziła druga w nocy.
Marcin co kilka minut oglądał się za siebie, sprawdzając, czy coś ich nie goni. W pewnym momencie poczuł, jak coś oplata jego prawą nogę na wysokości kostki. Coś bardzo śliskiego. Było silne. Jednym szarpnięciem zwaliło go z nóg. Mimo, iż miał na sobie jeansy, poczuł, że to coś, co go złapało… parzy. Zupełnie jak meduza.
Upadając wydał z siebie okrzyk zaskoczenia. Marta odwróciła się w jego stronę i zaczęła krzyczeć.
- Uciekaj! Uciekaj, skarbie! Uciekaj ile sił w nogach! – krzyczał.
Marta nadal stała bez ruchu, dygocząc na całym ciele. Tymczasem stworzenie, które złapało go za kostkę, zaczęło ciągnąć go z powrotem w głąb cmentarza. Widząc, iż Marta nadal stoi w miejscu, Marcin ryknął ile miał sił w płucach:
- UCIEKAJ, ***!!!
Wreszcie dostrzegł, że latarka szybko się oddala. Dzięki Bogu. Odwrócił się w stronę napastnika. Jeden z kamieni uderzył go w głowę żłobiąc głęboką ranę na prawej skroni. Do mroku dołączyła karmazynowa czerwień.
Cudownie.
Wściekły zaczął walić lewą nogą na oślep. Za którymś razem trafił w jakiś obły kształt; rozległ się syk, a pieczenie przybrało na sile. Wymachiwał nogą na oślep. Cudem trafił drugi raz w ów kształt i poczuł, że jego noga się w nim zagłębia. Rozległo się odrażające mlasknięcie a w powietrzu pojawił się kolejny smród. Zatrzymał się w miejscu.
„Dobry Boże, zmiażdżyłem temu czemuś głowę…”, przemknęło mu przez głowę.
Przez chwilę leżał dysząc ciężko.
Po minucie lub dwóch podniósł się i nie sprawdzając, co go zaatakowało, pognał z powrotem do Marty.
Biegł tak szybko, jak mógł. Niemal kwadrans pełnym sprintem, a gdy mięśnie zaczęły go palić z bólu, przystanął, oparł dłonie na kolanach, wziął kilka głębokich wdechów… i pobiegł dalej.
Z odległości kilkunastu metrów dobiegły go rozpaczliwe krzyki Marty.
- Marta…! – wysapał i przyspieszył.
Wkrótce znalazł się przy niej.
Wypatrzyła go z daleka, najwyraźniej usłyszała jego dyszenie.
- Jestem, skarbie.. już jestem… - rzekł, odnajdując w ciemności jej suche usta.
- Marcin… Bałam się, że cię straciłam… Co to było? – jej głos chyba jeszcze nigdy nie był tak wysoki.
- Nie mam pojęcia… ale już nam nie zagraża… - ciągle sapał jak wół.
- Dzięki Bogu… Tak się bałam… tak się bałam…
- Już jestem… spokojnie… - to mówiąc ponownie ją pocałował.
Wziął od niej latarkę i rozejrzał się. W tym miejscu tunel się kończył, u góry znajdowała się niewielka drewniana klapa. Marcin spojrzał na nią.
- Starałam się ją otworzyć, ale jest za wysoko…. – szepnęła ciągle pochlipując.
Miała rację – tunel w tym miejscu miał wysokość około dwóch i pół metra. Sama nie dałaby rady.
- Tak się cieszę że wróciłeś…
-Ja też… - rzekł do niej. – musisz wejść mi na barana. Uderzaj w nią z całych sił. Rozumiesz?
Skinęła głową.
Marcin ukucnął tak, by Marta mogła się na niego wspiąć. Gdy poczuł ciężar jej ciała na swym karku podniósł się z wysiłkiem. Był wykończony.
- Wal! – sapnął.
Marta uderzyła otwartą dłonią w klapę. Raz, drugi, trzeci…
Nic.
- Uderz mocniej…
Wyciągnęła obie dłonie i rozpaczliwie zastosowała się do polecenia.
Klapa drgnęła lekko, ale nic poza tym.
Zacisnęła pięści i uderzała z całych sił, niemal tracąc równowagę. Mieli szczęście, że drewno było stare – pojawiały się na nim coraz to nowe pęknięcia.
Po kilku minutach opadła z sił.
Z rozpaczy zaczęła skrobać paznokciami pęknięcia, przez które wpadała odrobinka światła.
- Proszę… - szeptała. – proszęproszęproszęproszęproszęproszę…
Pod Marcinem zaczęły uginać się kolana.
Nie wytrzyma zbyt długo.
- Wal! Uderzaj! Rozwal to *** drewno!!! – krzyczał, gdyż i jego zaczęła ogarniać czarna rozpacz.
W dodatku z głębi tunelu znów zaczęły dochodzić pochrząkiwania.
Marta zacisnęła zakrwawione palce i jeszcze raz uderzyła.
Jej pięści zrobiły niewielką dziurę w klapie.
- Już prawie…! – wybełkotał Marcin.
Krew i pot zlepiły mu włosy, które niesfornie wpadały do oczu.
- Postaraj się! Jeszcze trochę! Wierzę w ciebie! Martuś, proszę, jeszcze trochę! Zaraz będziemy wolni!
- Nie mam już sił! – jej skrwawione palce pulsowały tępym bólem.
Marta wydała z siebie długi, przepełniony cierpieniem jęk i ostatkiem sił zaczęła rozwalać klapę. Krew ściekała jej po całych rękach, skapywała na twarz. Najgorsze jednak było to… łaskotanie.
Gdy skończyła, jej dłonie przypominały krwiste kawały mięsa.
- Aaaa…. – jęknęła dmuchając na palce.
- Brawo! Udało ci się!!! – wysapał Marcin. – wchodź, już ledwo stoję…
Marta wykorzystała ostatnie rezerwy i wyciągnęła ręce do góry.
Zaparła się palcami i spróbowała podciągnąć się do góry.
Znów wydała z siebie rozedrgany jęk, Marcin słysząc to stanął na palcach, byle tylko jej pomóc.
Po kilku sekundach od pasa w górę była w kaplicy. Podciągnęła prawą nogę, a po chwili lewą.
Znalazła się na korytarzu. Położyła się na ziemi i dyszała głęboko. Jej klatka piersiowa, wciąż targana spazmami płaczu unosiła się i opadała.
Marcin oszacował odległość.
„Sięgnę. Muszę sięgnąć.”
Podskoczył, ale jego palce jedynie musnęły krawędź.
Na Martę nie mógł liczyć - była niemal w stanie agonalnym.
I raptem znów przypomniał sobie Michała.
- Czy kochasz…? – usłyszał echo jego głosu.
- Tak… - szepnął. – Kocham.
To mówiąc, z lekko obłędnym uśmiechem odbił się od ziemi i tym razem zdołał doskoczyć. Choć palce niemal całkowicie odmawiały mu posłuszeństwa, zdołał jeszcze podnieść się na wysokość pasa, a potem wyciągnąć nogi.
Udało mu się.
Byli bezpieczni.
Na jak długo?
Pomimo przerażenia nie zasnęli. Nie mogli. Nie w tym miejscu. Nie tak blisko tunelu. Leżeli bez ruchu jakiś czas. Pierwszy podniósł się Marcin. Marta nie spała, ale była tak wyczerpana, że Marcinowi, gdy ją zobaczył, serce ścisnęło się z żalu. Spojrzał na dziurę.
Coś usiłowało się z niej wydostać. Pojawiły się szare palce. Po chwili głowa. Czarne oczy. Brązowe, zgniłe zęby. Stwór zasyczał odrażająco i chwycił Martę za nogę. Pisnęła cicho i usiłowała odsunąć się jak najdalej od tego „czegoś”, lecz na darmo. Pociągnął ją w swoją stro-nę. Marcin stanął nad nim i z całej siły kopnął w te odrażające usta. Potwór zaskomlał. Nic dziwnego – but Marcina zatopił się w jego miękkim ciele. Zamachał dziko rękami i wpadł do tunelu.
W normalnym świecie było dziesięć minut po trzeciej w nocy.
- Chodź, musimy uciekać. On może wrócić.
- Jestem taka zmęczona…
- Wiem, Martuś, ja też, ale musimy się stąd wydostać.
Pomógł jej wstać i oboje ruszyli korytarzem w poszukiwaniu wyjścia. Korytarz był biało pomarańczowy i nawet tutaj czuć było ten specyficzny zapach śmierci.
Po kilku metrach korytarz skręcał w lewo i kończył się drzwiami.
Były uchylone.
- Co tam jest…? – szepnęła Marta.
- Wydaje mi się, że wiem… Chodź. – powiedział i pociągnął ją za rękę.
Razem otworzyli drzwi i weszli do środka.
Znaleźli się w pomieszczeniu, w którym odprawiane są nabożeństwa pogrzebowe.
Naprzeciwko stał pusty katafalk, wokół niego stojaki na wieńce.
Obok, na ścianie znajdowały się dwa kolorowe witraże w kształcie trójkątów o zaokrąglonych wierzchołkach.
Wrota, które były w takim samym kształcie, co okna, były zamknięte.
Ktoś przy nich stał.
Marcin spojrzał w tamtym kierunku.
- Boże święty… - mruknął. – Spójrz. To Michał.
Marta spojrzała. Miał rację – przy wrotach stał Michał, obrócony do nich tyłem, ze spuszczoną głową.
- Michu! Nic ci nie jest? – Zawołał Marcin.
Na dźwięk swojego imienia Michał drgnął.
- Nic. Może podejdź? – poradziła Marta.
Marcin zrobił zaledwie dwa kroki w stronę Michała, gdy ten obrócił się do nich.
Gdy go zobaczyli, serce z przerażenia podeszło im do gardła.
Był cały brudny – jakby ktoś
[lub coś]
przeciągnęło go przez tunel aż tutaj. Jego twarz zmieniła się w krwawą maskę.
Czarne, wyzbyte z uczuć oczy wpatrywały się w nich złowieszczo.
Marcin dostrzegł to i mruknął do Marty:
- Słuchaj, to już nie jest Michał. Dorwali go. Spójrz na jego oczy. Są czarne jak węgiel.
- Matko Święta… - jęknęła Marta.
- Idź powoli w stronę witraży. Wybij jeden z nich krzesłem i uciekaj stąd. O mnie się nie martw. Zatrzymam go. Nie pozwolę, by cię skrzywdził… - głos zaczął mu drżeć, w oczach miał łzy. – Nie jest już człowiekiem… Idź. Zatrzymam go. Kocham cię. Uciekaj.
- Marcin… Nie mogę cię zostawić! Też cię kocham! Proszę chodź ze mną! On nic nam nie zrobi!
- Nie. – rzekł Marcin głosem bez uczuć. - Idź. Ja go zatrzymam.
- Ale kochanie…
- IDŹ. – niemal krzyknął, aż się wystraszyła. Po chwili dodał już łagodniej – Proszę cię…
Już miała odchodzić, gdy nagle Michał odrzucił głowę do tyłu, rozsunął ręce na boki i zagrzmiał nie swoim głosem:
- PER ME SI VA NE L’ETTERNO DOLORE*…!
Witraże zadrżały i z hukiem wypadły z okien.
Marcin korzystając z zamieszania odwrócił się do Marty i krzyknął:
- Uciekaj!
Przez chwilę stała jeszcze niezdecydowana, nie wiedząc, co zrobić, po czym pobiegła w stronę wyjścia.
Michał, a raczej stwór, który przywłaszczył sobie jego ciało podszedł do Marcina. Stali twarzą w twarz.
Marcin był od Michała o pół głowy wyższy, jednak teraz to nie grało roli. Teraz to Michał patrzył na niego z góry. Wyszeptał cztery słowa:
- Tua anima… meum est**…
Marcina owionął smród z jego ust. Woń rozkładu.
Odwrócił się na pięcie i podszedł do katafalku. Uklęknął przed nim, a dłonie położył na czerwonym obiciu.
Po policzkach ściekały mu łzy.
- Tak… kocham. – wyszeptał.
Przymknął oczy.
- Nunc… - rozległ się szept dochodzący zewsząd.
Teraz.
Marcin otworzył szeroko oczy i zaczął z całej siły uderzać głową w katafalk.
Marta wyskoczyła przez nowo powstałe okno i puściła się biegiem. Wybiegła na drogę, która przed bramą cmentarną wznosiła się delikatnie pod górę.
Biegnąc obróciła się w stronę kaplicy.
Nikogo, ani niczego wokół niej nie było.
W pewnej chwili nadepnęła sobie na sznurowadło i przewróciła się z krzykiem. Spojrzała na kolano. Krwawiło. Do bramy zostało kilkanaście metrów.
Nie miała już sił.
Płakała.
Czarnooki stwór podążał za nią krok w krok.


* Oh creature sciocche - O, glupie istoty.
*Quanta ignoranza è quella che v'offende - Jak wielka jest ciemnota, która was dotyka.
*Lasciate ogne speranza, voi ch'intrate - porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy wchodzicie.
*Non - łac. "nie"
*PER ME SI VA NE L’ETTERNO DOLORE - przeze mnie idzie się w wieczny ból.
* Tua anima meum est - Twoja dusza moją jest.
-----
Chciałam bardzo podziękować użytkownikowi Kavi za to, że podesłał mi linki do tego opowiadania


  • 2

#1245

black96.
  • Postów: 86
  • Tematów: 1
  • Płeć:Kobieta
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

Kaplica-zakończenie alternatywne
Marta wyskoczyła przez nowo powstałe okno i puściła się biegiem. Wybiegła na drogę, która przed bramą cmentarną wznosiła się delikatnie pod górę.
Biegnąc obróciła się w stronę kaplicy ewangelicko – augsburskiej.
Nikogo, ani niczego wokół niej nie było. Zupełnie, jakby to, co ich spotkało było tylko złym snem…
W pewnej chwili nadepnęła sobie na sznurowadło i przewróciła się z krzykiem. Spojrzała na kolano. Przez ciemny materiał jeansów dostrzegła powiększającą się z sekundy na sekundę ciemnobrunatną plamę. Do bramy zostało kilkanaście metrów.
Nie miała już sił.
Po policzkach spływały jej łzy.
Czarnooki stwór podążał za nią krok w krok. Obróciła się w jego stronę. Był dwa, może trzy metry za nią.
Ponownie spojrzała w górę. Nie zdąży dobiec do bramy w takim stanie. Nawet jakby, to co dalej? Przecież nie ma pewności, że to, co zawładnęło jej przyjacielem nagle zrezygnuje i puści ją wolno.
Kątem oka dostrzegła coś wznoszącego się kilka metrów nad ziemię.
Krzyż. Ostatnia nadzieja.
Niezdarnie podniosła się na nogi i ostatkiem sił rzuciła w jego stronę. Ponownie się podhaczyła, tym razem o posadzkę, na której w Święto Zmarłych znajdowały się setki zniczy. Jej kolana z cichym stuknięciem uderzyły o marmur.
Chcąc nie chcąc, padła na kolana. Wzniosła głowę do góry, panicznie szukając źródła ukojenia. Bez trudu Go znalazła. Malutką figurkę, około dwóch metrów nad jej głową.
Choć było ciemno, miała wrażenie, że spod włosów opadających Mu na twarz rzuca na nią pełne cierpienia spojrzenie.
- Boże mój… - szepnęła – dopomóż mi. Proszę Cię. Ja, Twoja służebnica, wznoszę do Ciebie, o Panie wszechmocny modły. Wybaw mnie. Wybaw mnie ode złego. Proszę Cię. Bądź mi litościw, Stwórco wszechrzeczy. Tylko Ty znasz moją wiarę i tylko Ty możesz mnie ocalić od tego, co mnie czeka. Błagam Cię, Panie mój…
Gdy Marta żarliwie modliła się o ocalenie, stwór znalazł się za jej plecami. Nie atakował jej. Po prostu stał, z głową spuszczoną na piersi, spod byka wpatrując się w dziewczynę.
Jego postać otaczał niemal namacalny czarny obłok. Chmura, która cały czas pozostawała w ruchu. Nieraz zakrywała go tak, że całkowicie znikał w jej wnętrzu, by po chwili skurczyć się i przyjąć kształt czarnego płaszcza z głębokim kapturem.
Wzniósł ręce do góry i odrzucił głowę do tyłu.
- Surgite! Surgite mortui!
Na dźwięk tego odrażającego głosu tuż za swoimi plecami, Marta wzdrygnęła się przerwała modlitwę. Bała się obrócić. Wiedziała, co się za nią znajduje. W akcie rozpaczy podczołgała się do krzyża i z całych sił objęła jego podstawę cicho łkając. Choć strach przed nieuniknioną śmiercią, ba, może i czymś gorszym, niemal całkowicie ją paraliżował, czuła się… spokojnie. Jakiś dziwny spokój gościł w jej sercu, zupełnie, jakby jej oszalałe z paniki serce ktoś wziął w dłonie i delikatnie głaskał. Marta nie była do końca pewna, ale przypuszczała, że zawdzięcza ten spokój obecności Ducha Świętego. To On napawał ją otuchą, dawał jej siłę, by nie oszalała ze strachu.
Tymczasem to coś, co przejęło ciało Michała nadal stało bez ruchu. Jednak za nim… za nim był cień. Z mroku wyłaniało się całe mnóstwo postaci. Zdawało się, że otaczają ich ze wszystkich stron.
„Mnich” już miał podejść do Marty, gdy zatrzymał się w pół kroku. Spojrzał w górę.
Zaczynał lśnić.
Figurka na krzyżu zaczęła lśnić. Najpierw nieśmiało, jednak siła blasku wzrastała z sekundy na sekundę. Strumień olśniewającego światła zalał Martę, a po chwili zaczął rozprzestrzeniać się wokół krzyża.
Dziewczyna spojrzała w górę, nie mogąc uwierzyć, że jej modlitwy zostały wysłuchane. Razem ze światłem spłynęła na nią nadzieja. Nadzieja na to, że może jej się udać; że przeżyje. Oparła się plecami o twarde drewno i spojrzała w kierunku zjaw. Stały niewzruszone. Dostrzegła, że za tym
[Dobry Boże, co to jest?! Mnich?]
czymś, zgromadziły się dziesiątki, jeśli nie setki innych postaci. „Więc to nie mogła być iluzja”, pomyślała. Widziała je na własne oczy – milczące, stojące nieruchomo, spowite mrokiem postacie. Teraz, gdy oświetlił je blask z krzyża, mogła zobaczyć, jak wyglądają.
Już miała zacząć krzyczeć z odrazy i strachu, gdy nagle mnich podniósł do góry lewą rękę.
Marta dokładnie widziała, jak między czarnymi palcami prześlizguje się smolista chmurka.
Figurka Jezusa Chrystusa rozbłysła jeszcze silniej, tak potężnie, że straciła napastników z oczu.
W umyśle dziewczyny pojawiła się natrętna, rozpaczliwa myśl. Z początku Marta jej nie pojmowała, miała wrażenie, że to ktoś narzuca jej siłą swoją wolę. Nie, nie był to ten koszmarny stwór, ale… Ktoś inny. Czuła w tym poleceniu dobroć, miłość i… troskę.
Uczepiła się tej myśli, wstała i pędem puściła w kierunku cmentarnej bramy.
Biegła z uśmiechem na ustach, nie czuła już strachu, nie martwiła się, że być może to, co przywołał ten stwór właśnie zmierza bezgłośnie w jej stronę, unosząc się kilka centymetrów nad ziemią.
Była wolna. Przepełniała ją niewysłowiona łaska, jaka spłynęła na nią z krzyża. Zdawało jej się, że z każdym krokiem jest delikatnie unoszona w górę. Z lewego oka wypłynęła łza i natychmiast została porwana przez pęd powietrza.
Uda jej się. Jeszcze tylko kilkanaście kroków…
Jednak w jednej chwili jej radość opuściła jej ciało. Marta potknęła się i o mały włos ponownie się nie przewróciła.
To, co usłyszała, zmroziło jej krew w żyłach.
Z tyłu dobiegł ją odrażający odgłos, był to przeciągły dźwięk pękającego drewna, jednak umysł Marty pojmował to jako rozrywanie ludzkiej skóry.
Dziewczyna zadrżała na całym ciele. Za jej plecami przez kilka sekund panowała cisza, jednak po chwili ponownie do jej uszu doleciał z wiatrem odgłos, którego najbardziej się obawiała.
Usłyszała, jak krzyż z głuchym łoskotem pada na ziemię. Ziemia zadrżała lekko. Krzyż był wysoki na kilka metrów, więc miał też swoją wagę.
Marta poczuła się osamotniona. Była sama, jej przyjaciele nie żyli. Marcin został w kaplicy i Bóg jeden wie, co ten stwór z nim zrobił. Nagle poczuła przenikliwy chłód, od którego dostała gęsiej skórki. Odwróciła się i spojrzała w stronę,
[uciekaj]
z której przybiegła.
Nie wiedziała, czy to złudzenie, ale usłyszała w uszach czyjś szept. Jedno, jedyne słowo, które na powrót napełniło ją otuchą i dało nadzieję na przetrwanie.
Nie widziała już ani kaplicy, ani krzyża. Wszystko zasłaniał gęsty, czarny obłok.
Obłok, który zdawał się pędzić w jej stronę.
Z ust dziewczyny wydobył się cichy jęk rozpaczy. Pomyślała, że skoro to coś zniszczyło krzyż, który był jej jedyną obroną, to teraz nic nie stoi na przeszkodzie, by dobrało się do niej.
Nie tracąc ani chwili puściła się biegiem w stronę wyjścia. Już prawie…
W końcu jej się udało. Minęła bramę cmentarza. Ponownie się obróciła. Chmura również dotarła do bramy. Z jej wnętrza zaczęło coś się wyłaniać; jakaś postać. Po chwili Marta nie miała wątpliwości – to był on. Mrok ogarnął go całego, przyjmując formę czegoś w rodzaju czarnego habitu. Kaptur, który miał zarzucony na głowę opadał nisko, nic nie można było spod niego dostrzec.
Martą zaczęły wstrząsać dreszcze. Nie mogła nad nimi zapanować, jej ciało drgało jakby w rytmie jakiejś psychodelicznej muzyki.
Nie mogła się ruszyć. Zdawało się, że to ten mnich w końcu przejął nad nią władzę. Stała i patrzyła.
Monstrum ruszyło w jej kierunku. Obłok skumulował się wokół jego postaci, a Marta dostrzegła, że za nim nie było żadnych cienistych postaci. Kolejne złudzenie?
Zbliżył się do niej i stanął obok... Jej twarz znajdowała się zaledwie kilka centymetrów od jego kaptura. Bała się spojrzeć wprost w jego mrok, żeby tylko nie zwrócił na nią uwagi.
Marta nawet z takiego bliska nie mogła dostrzec tego, co znajduje się w tych czeluściach.
Bestia jednak przekręciła głowę w jej stronę. Marta jęczała cicho ze strachu, modląc się w duchu, by nic jej nie zrobił.
Z ust doleciało ciche, przeciągłe syknięcie:
- Liber sum...
Ogarnięta panicznym strachem dziewczyna nie zrozumiała z tego ani słowa. Jej rozum jednak, choć sparaliżowany zaczynał powoli funkcjonować.
Dopiero, gdy mnich ją wyminął i wolnym krokiem ruszył przed siebie, Marta odetchnęła głęboko, z ulgą. Spojrzała w jego stronę i łzy szczęścia popłynęły jej po twarzy.
- Ja żyję… - wyszeptała cicho.
Nim straciła świadomość w jej umyśle pojawiła się ostatnia, chaotyczna myśl.
Zło, które dotąd spoczywało uśpione w podziemiach cmentarza, za ich pośrednictwem zostało uwolnione. Słowa, które jej powiedział, mogły znaczyć tylko jedno.
Jestem wolny.
  • 2


 


Inne tematy z jednym lub większą liczbą słów kluczowych: Creepypasta, Opowiadania, Telewizja

Użytkownicy przeglądający ten temat: 5

0 użytkowników, 5 gości oraz 0 użytkowników anonimowych