OdwiedzinyByło lato. Wakacje dokładniej. Niby świetnie, bo wreszcie mogłem sypiać do południa i nic nie robić całe dnie... ale wszechobecny upał sprawił, że zacząłem tęsknić za rokiem szkolnym. Było dosłownie nie do zniesienia. Na szczęście na weekend zapowiadali lekkie ochłodzenie. I mieli rację. Temperatura trochę spadła. Bardzo cudownie.
Jak w prawie każdy wakacyjny weekend, zostawałem sam w domu. Rodzice jechali nad jezioro, gdzie mamy domek. Na szczęście nie musiałem wyruszać z nimi (no chyba, że zapowiadało się jakieś spotkanie rodzinne - wiadomo, wtedy trzeba). Zapowiadały się kolejne dni spokoju i wolności. Hura.
Pojechali w piątek przed szesnastą. Słońce jeszcze prażyło, choć coraz słabiej. Dało się wytrzymać. Resztę dnia spędziłem przed komputerem, głównie przeglądając pierdoły w internetach. Musiałem raz wyjść do sklepu, bo zapasy wody pitnej się skończyły. Mniejsza zresztą, co robiłem - dzień spłynął i nim się obejrzałem, była godzina 22:00. Żołądek zasugerował mi, że wypadałoby zjeść kolację. Z naturą się nie walczy, więc cóż - udałem się do kuchni.
Mieszkam w bloku w niewielkim mieście na zachodnie Polski, na trzecim piętrze. Od zachodniej strony mam ładny widoczek na rondo, od wschodniej natomiast... ścianę następnego bloku. Jednak przed nim jest jeszcze dość duży obszar. Otóż idąc chodniczkiem z mojej klatki do wspomnianego budynku mija się malutki, drewniany sklep spożywczy. Rzadko tam chodzę, bo tylko kawałek dalej jest Biedronka - większa i tańsza - i zakupy przeważnie robię tam. Czasem jednak odwiedzam i ten niepozorny sklepik, jeśli akurat zabrakło jakiejś małej rzeczy typu ser żółty czy jajka, a nie chce mi się iść do "Biedry". Szczególnie, że właścicielką jest pewna miła pani - powiedzmy, Malinowska (szczerze mówiąc, nie mam pojęcia jak się nazywa) - w wieku dosyć starszym, choć nie wiem, ile dokładnie ma lat - stawiam, że okolice sześćdziesiątki. Z tego co wiem, mieszka sama ze swoim psem, kundelkiem wyglądającym równie staro (jak na psa przynajmniej). Za tym małym budyneczkiem znajduje się natomiast wspomniany duży, ogrodzony obszar z dużą bramą wjazdową - parkują tam samochody (pani Malinowska wynajmuje ten parking niektórym sąsiadom - jest bezpiecznie). Stoi tam także niewielka kamienica, gdzie mieszka owa kobieta i kilka innych osobistości... choć jak teraz się nad tym zastanawiam, chyba żadnych innych mieszkańców nie widywałem. No, ale rzadko w te strony zaglądam. (Nie wiem, czy jasno to opisałem... tak czy inaczej, zdjęcia nie wstawię [chcę zachować jak największą anonimowość], a planu rysować mi się nie chce)
Wspominam o tym, bo dobry widoczek na ten teren mam z okna w kuchni (i pokoju gościnnego, trochę dalej). Jako że mieszkam na trzecim piętrze, perspektywa przypomina trochę stare, izometryczne RPGi. Z odrobiną wysiłku można odczytać rejestracje na pojazdach. Budynek jest tak niefortunnie ustawiony, że z mojego mieszkania widać tylko jedno okno i kawałek drzwi wejściowych (a i tak trzeba się wychylić, żeby drzwi dojrzeć).
Wróćmy jednak do moich losów. Poszedłem do kuchni prowadzony pustką w brzuchu. Zdecydowałem się na tosty (jeden ze szczytowych wynalazków ludzkości), chleb i ser wrzuciłem do tostera, posypałem przyprawami i takie tam. Wlałem do elektrycznego czajnika wodę i odstawiając na podstawkę, by się gotowała zauważyłem, że na "parking" przez otwartą bramę wjeżdża samochód (nie znam się markach, ale był ładny i duży). O tej porze nie jest jeszcze całkowicie ciemno o tej porze roku, więc dostrzegłem, że ma holenderską rejestrację. Zwróciło to moją uwagę - wiem, że lato, wakacje i podróże po Europie, ale dlaczego jakiś Holender miałby zawitać do mojego małego miasta (60 tys. mieszkańców), gdzie nie ma nic do zwiedzania? Chociaż... skoro wjeżdża tutaj, to zapewne jakiś znajomy albo rodzina któregoś z mieszkańców kamienicy.
Moje podejrzenia sprawdziły się - z samochodu wyszli mężczyzna i kobieta, w wieku może 25-30 lat (ciężko ocenić z tej odległości, tym bardziej przy takim świetle), a na przywitanie wyszła im pani Malinowska. O czymś chwilę rozmawiali, dali sobie typowo babcine całuski na przywitanie, wzięli walizki i poszli do środka. Więc zapewne rodzina z Holandii przyjechała w odwiedziny. Miło, że ktoś wreszcie odwiedził starszą panią - towarzystwo psa zapewne mogło jej się znudzić. Zawsze zagadywała klientów w sklepie. Pewnie samotność ją już uderzała.
Moje głębokie rozkminy przerwało pyknięcie czajnika - woda gotowa. Zalałem herbatę, wyjąłem tosty i udałem się znów przed komputer. Jadłem przeglądając 9gaga i moje ulubione forum. Potem położyłem się spać.
* * *
Wstałem w sobotę około 10:15. Spałem trochę krótko, ale nie będę marnował wakacyjnej wolności na sen. Standardowa procedura - śniadanie, kawa, prysznic... Woda mineralna mi się kończyła. Stwierdziłem, że lepiej pójdę teraz kupić zapas - później, gdy już się rozsiądę przed monitorem, nie będzie mi się chciało. Ubrałem się więc szybko i poszedłem do wspomnianej wcześniej Biedronki.
Mijając spożywczak pani Malinowskiej zauważyłem, że jest zamknięty. Najwyraźniej wzięła sobie wolne na ugoszczenie gości
(wybaczcie masło maślane). Należało się jej w sumie - od kiedy sięgam pamięcią, czynne miała nawet w niedziele, a czasem i w boże narodzenie. Zrobiło mi się trochę przykro. Nigdy wcześniej o tym nie myślałem. Jedyną osobą, z którą spędzała święta był jej pupil. Cóż, mnie zapewne czeka kiedyś podobny los, pomyślałem. Myślałem na ten temat całą podróż.
Wróciłem z zakupów i reszta dnia minęła najzwyczajniej w świecie.
Jest nadal sobota, przed północą. Nudząc się przed komputerem nabrałem ochoty na herbatę (wiem, nie powinno się pić o tej porze). Odbyłem zatem wyprawę do kuchni, nalałem wody do czajnika, wyjąłem szklankę...
Zobaczyłem, że w jedynym widocznym z mojego mieszkania oknie w kamienicy (tam mieszkała właśnie Malinowska) pali się światło. Dziwne trochę. Jak to u ludziach starszej daty bywa, starsza pani nie miała w zwyczaju "balować" do tej godziny. Ale przypomniałem sobie o jej gościach - samochód stał na parkingu. Jak już mówiłem, wyglądali na młodych ludzi, więc pewnie zasiedzieli się. Tak jak ja, zresztą.
Zalałem herbatę i wróciłem do swojego pokoju. Obejrzałem film, poprzeglądałem trochę internet i udałem się w objęcia snu. Choć trochę przeszkadzało mi ciągłe szczekanie gdzieś w oddali - wiadomo, uroki bloków. Trwało jakieś kilka minut, ale w końcu ustało.
* * *
Niedziela tożsamo minęła spokojnie i zwyczajnie, chociaż prawie cały dzień siedziałem w domu. Temperatura zaczęła wracać do "normy", nie miałem szczególnej ochoty smażyć się na mieście. Robiąc obiad (co jest dość chlubnym określeniem na odgrzewania zamrożonych warzyw z ryżem) zwróciłem uwagę, że na parkingu nie ma już samochodu Holendrów. Pewnie przyjechali tylko na weekend... albo udali się na przejażdżkę. Kto wie.
Wieczorem spadł deszcz.
Około północy znów poszedłem zrobić sobie coś do jedzenia (nocny żarłok ze mnie). Przyłapałem się na tym, że z ciekawości szukałem oczami pojazdu gości za oknem... i znalazłem go. Stał znów na "podwórku", tylko tym razem przy samej bramie. Zrobiłem sobie kanapki z serkiem topionym. Wyjmując woreczek herbaty z gorącej wody dostrzegłem kątem oka ruch przy kamienicy. Spojrzałem w tamtym kierunku. Było już ciemno, szczególnie, że chmury deszczowe jeszcze nie do końca zniknęły z nieba, ale wyglądało na to, że z budynku wychodzą właśnie owi Holendrzy. Szli pospiesznie w stronę zaparkowanego przed bramą samochodu... w trochę dziwnych pozycjach. Kiedy byli już na jaśniejszym tle ogrodzenia dostrzegłem, że... niosą coś. Wytężyłem wzrok najbardziej jak mogłem, bo myślałem, że płata mi on figle.
Nieśli czarne worki.
Stałem jak wryty i obserwowałem. Mężczyzna niósł duży worek, kobieta mniejszy. Poczułem, że serce wali mi jak młotem i zrobiło mi się okropnie gorąco. Takie uczucie, gdy np. czeka nas publiczny występ i się stresujemy.
Dotarli do pojazdu, otworzyli bagażnik i wrzucili tam worki. Zamknęli go, otworzyli drzwi i kobieta wsiadła od strony pasażera. Mężczyzna na chwilę odwrócił się plecami, chyba grzebiąc w kieszeni płaszcza... stawiam, że szukając kluczyków albo czegoś... rozejrzał się trochę nerwowo wokół siebie...
I wtedy spojrzał na mnie.
Dotarło do mnie, że jest ciemno, a ja w kuchni mam zapalone światło i widać mnie wyraźnie z zewnątrz. I mimo ciemności byłem pewien, że patrzy on wprost na mnie.
Mądrym posunięciem byłby powrót do zwykłych czynności i przyrządzania jedzenia, żeby wyglądało to naturalnie... albo chociaż szybkie zejście z pola widzenia. Ale nie. Ja wciąż stałem jak posąg i gapiłem się prosto na niego. Trwało to chwilę, która wydawała mi się wiecznością.
Nagle poruszył się. Nie wiem, co dokładnie zrobił, ale gdy tylko dostrzegłem ruch - odskoczyłem od okna jak oparzony. Natychmiast zgasiłem światło i poszedłem do mojego pokoju.
Przysiadłem i spróbowałem zebrać myśli. Co ja właśnie zobaczyłem? O co chodzi? Co oni mogli robić... I dlaczego on tak się na mnie patrzył...
Nie wiem, ile minęło czasu. Stawiam, że około minuty. Usłyszałem ciche kroki na klatce schodowej.
Panika. Teraz mogłoby mnie wystraszyć wszystko, więc próbuję pomyśleć. Może ktoś wrócił z imprezy... nie, odpada. W mojej klatce mieszkają prawie sami starsi ludzie. Może jakiś pijak wszedł przenocować... tylko po co wchodziłby na górę? Może któryś z sąsiadów ma pracę w niedzielę i wraca dopiero o tej porze...
Ale kroki były coraz bliżej i coraz wyraźniejsze. Dosyć szybkie, pospieszne.
W panice chciałem pobiec do kuchni po nóż albo cokolwiek. Ale nie mogłem. Byłem jak sparaliżowany. Zebrałem jednak siły i podszedłem najciszej jak umiem od wizjera w drzwiach wejściowych.
Nic nie zobaczyłem. Całkowita ciemność - światło na klatce nie jest zapalone. Ktokolwiek wchodził po schodach, wchodził po ciemku. A moja klatka w nocy spowita jest całkowitą niemal ciemnością, więc nie wiem do cholery jak ktokolwiek mógł tak płynnie i swobodnie iść po schodach.
Czułem ogromną gulę w gardle. Kroki doszły do mojego piętra. Ktokolwiek to nie był, stał dosłownie 2-3 metry ode mnie. Możliwości są dwie.
Stanął przy drzwiach sąsiadki na przeciwko.
Albo przy moich.
Mimo, że nic nie widziałem, wciąż wpatrywałem się w wizjer. I nasłuchiwałem uważnie, wstrzymując oddech, ale absolutnie żaden dźwięk nie rozchodził się.
Trwało to może kilka minut. Cały czas stałem niczym rzeźba. Byłem całkowicie sparaliżowany. Potem znów usłyszałem kroki, tym razem jednak oddalały się. Ten ktoś schodził na dół. Czekałem, aż kroki całkowicie znikną. Wtedy coś jakby we mnie strzeliło.
Zerwałem się natychmiast do kuchni, wziąłem do ręki pierwszy lepszy nóż, zgasiłem wszystkie światła i zamknąłem się w pokoju na klucz.
Całą noc siedziałem pod drzwiami myśląc, że serce zaraz wystrzeli mi z klatki piersiowej.
* * *
Poniedziałek.
Obudziłem się około południa. Najwyraźniej gdzieś w okolicach wschodu słońca usnąłem. Przez dłuższy czas zbierałem siły, żeby się podnieść. Wszystkie kości mnie bolały. Nic dziwnego, w końcu spałem skulony i oparty o ścianę. Nóż leżał obok, najwyraźniej mi wypadł z rąk. Mam szczęście, że mnie nie zranił.
Ostrożnie chodziłem po mieszkaniu niczym paranoik. Wszystko wydawało się w porządku. Wyjrzałem przez okno - nigdzie nie było już śladu samochodu o holenderskiej rejestracji. Zrobiłem tylko kawę i wypiłem ją na czczo.
Wpół do 15 przyjechali rodzice. Oczywiście mówiłem, że tak, wszystko było w porządku. Trochę wracałem do normy. Nawet miałem trochę wrażenie, że to wszystko był tylko sen... choć byłem pewien, że nie był. Tak czy inaczej, przestałem o tym myśleć.
Rozpakowując się ojciec powiedział, żebym poszedł do Biedronki po parę rzeczy. Chcieli kupić po drodze w spożywczaku, ale było zamknięte.
Nigdy już nie było otwarte.
Później ten budynek kupił jakiś mężczyzna i otworzył sklepik z odzieżą używaną.
=======================================================================(Nie można niestety pisać double postów, więc doklejam tutaj parę krótkich, przetłumaczonych makaronów)
Moja córka zaczęła płakać i krzyczeć w środku nocy. Odwiedziłem jej grób i poprosiłem, żeby przestała, ale to nic nie dało.
Wieczorem położyłem małego Timmy'ego do łóżka. Zanim zgasiłem światło poprosił, żeby zajrzał pod łóżko i upewnił się, że nie ma tam potworów. Ze zrozumieniem schyliłem się i zajrzałem. Pod łóżkiem leżał... Timmy. Patrzył na mnie przerażonymi oczami i wyszeptał "Tato, ktoś leży w moim łóżku".
Przeglądałem się w lustrze. Moje odbicie mrugnęło.
Siedziałem z dziewczyną na kanapie. Spytała, dlaczego tak głośno sapię jej nad uchem. Nie sapałem.
Użytkownik Wrty edytował ten post 03.08.2013 - 14:24