Napisano
15.08.2013 - 01:49

Popularny
Witam! To moje pierwsze opowiadanie i jestem ciekawy, co o nim sądzicie:
Jestem ślusarzem "od pokoleń". Warsztat, założony przez mojego pradziadka, znajduje się od początku w tym samym miejscu. Pewnego późnego jesiennego popołudnia, tuż przed moim wyjściem do domu, zadzwonił telefon. Przez trzaski w słuchawce ledwo rozumiałem rozmówcę. Ktoś chciał, abym przyjechał wstawić nowe zamki w drzwiach gdzieś na Pradze. Miałem już dość tego męczącego dnia, ale w dzisiejszych czasach każdy klient się liczy, więc wziąłem narzędzia, dwa zamki, zapakowałem sie do mojego leciwego Peugeota i po 40 minutach przepychania sie przez korki dotarłem pod wskazany adres.
Stara kamienica, jakich w tej dzielnicy wiele. Podwórko-studnia, ze stojącą po środku kapliczką, ściany bez śladu tynku, za to z dziurami po kulach... Wszedłem na nieoświetloną klatkę schodową i skierowałem się do windy. "Szóste piętro, ostatnie" - pamiętałem głos w słuchawce.
Wsiadłem do kabiny, chyba równie wiekowej, co sam dom. Na konsoli wysłużone przyciski, obok nich rzymskie cyfry. Wcisnąłem VI i winda powoli ruszyła w górę. Wysiadłem na o dziwo oświetlony korytarz i odnalazłem właściwe drzwi. Zadzwoniłem. Z wnętrza mieszkania usłyszałem stłumiony odgłos dzwonka, a po chwili kroki. Otworzył mi starszy pan.
- Zapraszam, zapraszam - powiedział - proszę wejść.
Wnętrze mieszkania, choć większość mebli była z pewnością przedwojenna, ani trochę nie pachniało "muzealnym starociem", jak mawia mój kolega. Właściciel, na oko po 80-ce, poruszał się dość żwawo.
- To może pan przed robotą się herbatki napije?
I zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, krzyknął w głąb mieszkania:
- Zosiu, zrób nam proszę herbaty! A pana zapraszam do salonu.
Usiedliśmy przy stole nakrytym haftowaną serwetą, a ze ścian patrzyły na nas portrety wąsatych przedstawicieli przeszłych pokoleń, sądząc po podobieństwie zapewne przodków gospodarza.
- Pan się pewnie dziwi, że mam w drzwiach trzy zamki i jeszcze mi mało, ale wie pan, czasy niespokojne, to wolę się zabezpieczyć.
Skinąłem głową, myślami będąc już w domu.
- A może i wojna będzie, bo to różnie mówią...
No tak, starsi to wciąż o wojnie... I tak dobrze, że nie o Żydach i cyklistach.
- A wie pan, ja to jeszcze pod Marszałkiem służyłem...
Ta, jasne, Piłsudski zmarł w 1935, to miałeś dziadku wtedy z 5 lat max, ale co ja tam wiem...
- Jakeśmy w 20 roku Ruskich pogonili... - nie dokończył, bo do pokoju weszła dziewczyna, niosąc na tacy dwie parujące filiżanki.
- Oj dziadku! Było, minęło, po co to wracać, świat naprzód idzie - zaśmiała się, a ja poczułem, że ten wieczór nie jest wcale tak nieudany, jak początkowo sądziłem. Wiem, że to banalne określenie, ale to była najpiękniejsza dziewczyna, jaką w życiu widziałem. Kasztanowe włosy zaplecione w warkocz, błękitne oczy... Stał przede mną mój wyśniony ideał, w dodatku całkiem realny i podający mi herbatę z uśmiechem, którego nie zapomnę do końca życia.
- Pan pozwoli, Zosia, moja wnuczka - dziadek, stara szkoła, nie zapomniał o konwenansach.
Wstałem, ująłem jej wyciągniętą dłoń i wymamrotałem pod nosem coś, co od biedy można by uznać za moje nazwisko. Resztę wizyty pamiętam jak przez mgłę. Wypiłem herbatę, zabrałem się do roboty, a starszy pan asystował mi, opowiadając jakieś historyjki ze swojej młodości. Nawet gdyby właśnie objawiał mi tajemnicę nieśmiertelności, nie zapamiętałbym ani słowa. Przez moment tylko zwróciłem uwagę, że zamki, które już były w drzwiach, to stara, przedwojenna robota, ale utrzymane w znakomitym stanie. Gdzieś już takie widziałem... Chyba kiedyś dziadek mi pokazywał... Przez cały czas kombinowałem, jakim sposobem poznać bliżej wnuczkę staruszka, ale oszołomiony jej widokiem nie mogłem zebrać myśli. Skończyłem montaż, pozbierałem narzędzia i zacząłem zbierać się do wyjścia, ale staruszek był bardziej przytomny ode mnie.
- A szanowny pan bez zapłaty chce nas opuścić? - zapytał wesoło.
- Proszę bardzo, reszty nie trzeba - wetknął mi w dłoń banknot, który schowałem do jeansów, nawet nie patrząc. Ociągałem się z wyjściem, mając nadzieję, że w długim przedpokoju zobaczę jeszcze choć przez moment "moją" Zosię. Niestety, nie było mi dane, więc ze smutkiem wyszedłem na klatkę schodową.
- Powiem panu Zielińskiemu, że ma pracownika na schwał! - staruszek pomachał mi dłonią.
Panu Zielińskiemu? Przeciez to ja! Chciałem zapytać staruszka, o co mu chodziło, ale zniknął już za drzwiami mieszkania. Machnąłem ręką, powoli zszedłem po schodach, dotarłem do samochodu i pojechałem do domu.
Nie spałem całą noc, mając przed oczami obraz tej przecudnej dziewczyny. Nadal nie wiedziałem, jak sprawić, żeby zobaczyć ją jeszcze raz. Nagle nad ranem uświadomiłem sobie, że w roztargnieniu nie dałem staruszkowi drugiego kompletu kluczy! Wyskoczyłem z łóżka, złapałem pudełko z kluczami i pognałem do samochodu. Dopiero zimne krople deszczu ostudziły mnie na tyle, żebym zdał sobie sprawę, że jest po piątej i ani dziadek, ani wnuczka nie będą zachwyceni wizytą o tej porze. Wróciłem do mieszkania. Czas wlókł się niemiłosiernie, ale w końcu wsiadłem w auto i pognałem na Pragę. Kilka minut po ósmej zaparkowałem przed kamienicą, biegiem przeleciałem przez podwórko, wpadłem do windy i...
Na wysłużonej konsoli było tylko sześć przycisków, ostatni z V. Ale ze mnie bałwan, pomyliłem budynki! Wybiegłem na ulicę, rozejrzałem się... Nie, to ta kamienica, na dole jest spożywczak, pamiętam go z wczoraj. Ponownie wbiegłem na podwórko, do klatki, do windy... Znów to samo,
winda jeździ najwyżej na piąte. Pognałem schodami. Na piątym piętrze serce waliło mi jak młotem. Spojrzałem w górę, ale zobaczyłem tylko drewniane drzwi na strych, z zardzewiałym skoblem i wysprejowanym napisem HWDP. Zbiegłem na dół i bezradnie zatrzymałem się przy kapliczce. Co sie dzieje? Przyśniło mi się, czy co? Nagle przypomniałem sobie o pieniądzach od staruszka, które wczoraj schowałem do kieszeni. Namacałem w kieszeni banknot...
- A kawaler co tak z samego rana biega w te i wewte? Zgubił coś? - usłyszałem za plecami. Stała tam kobieta w trudnym do określenia wieku, dobrze "zakonserwowana" płynnymi eliksirami dostępnymi za kilka złotych w każdym monopolowym.
- Aaa.. bo wie pani... byłem tu wczoraj zakładać zamki, zapomniałem dać klucze, ale nie mogę znaleźć tego mieszkania...
- A nazwisko jakie?
- Jabłoński, Henryk.
- Jabłoński... Jabłoński... - kobieta podrapała się po głowie. - Na pewno to u nas? Tu żadnego takiego nie ma i nie było, a mieszkam tu od Bieruta... od urodzenia znaczy się.
- Na bank tutaj, w tej klatce, szóste piętro.
Spojrzała na mnie jak na wariata. Pomilczała chwilę, przestąpiła z nogi na nogę:
- Panie, ale tu nie ma szóstego piętra, na szóstym to strych jest, w każdej klatce.
- Niemożliwe, byłem wczoraj wieczorem, na pewno na szóstym!
- Panie... co pan bajki opowiadasz... Znaczy tu było kiedyś jeszcze jedno piętro, matka mi opowiadała, bo my tu od przedwojny mieszkamy, rodzina nasza czyli. Ale we wojne sie spaliło i potem już nie odbudowały, strych zrobiły i tyle...
Czułem się jak we śnie, z którego nie mogę się obudzić. Zrezygnowany odwróciłem się w kierunku bramy, nie mogąc zrozumieć, co się dzieje.
- Khm... aaa... a za informacje nie poratowałby kawaler drobnymi na jakie piwko? - kobieta upomniała się o zapłatę za "usługi".
Prawie nie zdając sobie z tego sprawy wyjąłem z kieszeni rękę z banknotem od staruszka, dałem kobiecie i ruszyłem do samochodu.
- Oooo, dziękuje bardzo kawalerowi, że z rana taki hoj... Eeeee! Zaraz! Co mi tu za obrazki daje! Ładnie to tak!? To ja z sercem, z pomocą, a ten takie cyrki odstawia? A udław się tym!
Odwróciłem się do niej. Odchodziła w kierunku klatki, a na ziemi leżał pomięty banknot. Podszedłem i podniosłem go. Spojrzałem. Dwadzieścia złotych. Polskich. Z Emilią Plater. Data emisji: 1936...