Pierwszy śniegFirst snowChwyta pełną garść i wrzuca do moich otwartych ust.
Zimny. Chrzęści mi w zębach i staje się niemal lepki. Smakuje jak żelazo. Jak krew.
Smak śniegu to w większości resztki jedzenia, ślina, bakterie i martwe komórki na twoim języku.
Wciąż mogę zobaczyć każdy moment tamtego dnia. Odtwórz. Przewiń. W zwolnionym tempie. To wszystko tam jest, film, zamknięty w mojej głowie na resztę życia.
Padał dziś śnieg. Rankiem, siedząc w samochodzie, zobaczyłem pierwsze płatki. Poczułem dreszcz. Od tamtej chwili taśma wciąż się odtwarza. Przewija. Odtwarza od początku.
Miałem osiem lat.
Tata rzucił na moje łóżko zimowe buty.
- Chodź.
- Ale jest mróz.
Zaśmiał się głębokim, ryczącym śmiechem, za którym tak tęsknię.
- Nie ma powodu do strachu.
- Nie boję się.
- To tylko las. Popatrz na ten cały śnieg, będzie świetnie! Weźmiemy sanki.
- Nie jestem dzieckiem.
Uśmiechnął się i wyszedł.
Kiedy nakładałem buty, krzyknąłem do niego:
- Ale nie na cmentarz!
Las bez liści. W zimie każde ogołocone drzewo staje się drewnianym krzyżem.
Korytarz, schody w dół. Tata rzuca mi rękawice.
- No to idziemy do iglastego.
Śnieg sięga mi za kostki. Przedarliśmy się przez chodnik do małej koleiny, która zwykle jest ścieżką.
Kilka kroków do drzew, tata się zatrzymał. Zamknął oczy, rozrzucił ręce na boki i wciągnął zimne powietrze głęboko do płuc. Uśmiechnął się.
Odsunąłem czapkę z czoła i popatrzyłem na niebo.
- Nie ma nawet trzeciej.
Otworzył oczy, spojrzał i wzruszył ramionami.
- Jest zima.
Pomiędzy wiecznie zielonymi gałęziami ledwo dało się dostrzec niebo. Ciemnozielony był ciemnoszarym. W oddali szarość zamieniała się w czerń.
- Tato, tam chyba jest ciemniej.
- Łatwo cię wystraszyć, co nie?
Wziął garść śniegu, więc szybko się odwróciłem.
- Hej, nie rzucę w ciebie.
Czekałem, ale nic mnie nie uderzyło. Powoli obróciłem się w jego stronę. Prawą rękę wyciągał w moją stronę, wnętrzem dłoni do góry, z małą kulką białego śniegu.
Żuł coś.
- Spróbuj.
Powiedział mi o bakteriach i martwych komórkach na języku.
Kiedy go próbujesz, kiedy zjadasz śnieg, zjadasz samego siebie. Twoje własne umierające komórki. Oczywiście nie wyraził się w taki sposób.
Tata zawsze lubił zimę. Kiedy byłem za mały, żeby chodzić, ciągnął mnie na sankach. Nosił na ramionach. Pewnego dnia szedłem przy jego boku. To było dziwne, iść przez zimowy krajobraz bez celu lub przyczyny. Tylko iść do lasu i wrócić.
- To jest natura.
- Wiem.
- Prawdziwe życie, nie to, co pokazują w telewizji.
- Tato...
- Nie, naprawdę, to jest świat, w którym żyjemy. Musisz to zrozumieć. Musisz tego doświadczyć. Nie będziesz prawdziwym mężczyzną, dopóki nie poczujesz i powąchasz i posmakujesz świata dookoła ciebie.
Ciemna szarość na jasnej szarości.
- Tato, czy coś tam jest?
- To tylko wiatr i twój umysł.
Szarość znika wśród innych.
- Ale są tutaj jelenie i inne zwierzęta, prawda? Jesteś pewien, że nie ma tu żadnych wilków?
Tata zaśmiał się. A potem znowu. Mój żołądek ściska się na myśl o jego głębokim, ryczącym śmiechu.
Chwycił garść śniegu. Nie byłem przygotowany na białe zimno, które pokryło całą moją twarz.
Białe zimno. W tamtym świetle wyglądało na szare.
Walka na śnieżki.
On rzucił, ja rzuciłem, on rzucił kolejną, ja uciekłem, on gonił. Rzut, pościg, rzut, pościg, aż do utraty tchu.
Schowałem się za drzewem, on rzucał w nie śnieżkę za śnieżką i drobny pył sypał się na mnie. Szybkie rzuty jedną ręką, jak ludzki karabin. W końcu przerwał, a ja wyskoczyłem zza drzewa, żeby rzucić w niego wielką, twardą śnieżką.
Trafiłem go w pierś.
Tylko jedna z jego śnieżek ominęła moją twarz.
Obaj wybuchnęliśmy śmiechem.
To szczęście czuł tylko zimą, tylko tam.
Zamknął oczy i znowu odetchnął głęboko.
- To jest życie!
Wziąłem śnieg w obie ręce.
- Nie jestem głupi!
Całym swoim ciężarem przycisnął moją twarz do śniegu. Krzyknąłem, a on roześmiał się.
- Puść mnie!
- Nie, dopóki nie staniesz się mężczyzną.
- Zabijesz mnie!
- Więc stań się mężczyzną!
- Jestem mężczyzną, jestem! Puść mnie!
- Nie, masz go zjeść.
- Co?
Wyciągnął dłoń ze śniegiem, szarym jak świat dookoła nas.
- Spróbuj.
- Dlaczego?
- Pewnego dnia mi podziękujesz.
Uwolniłem jedną z rąk. Wziąłem śnieg.
- Jesteś szalony, tato.
Zjadłem kęs.
Obrócił mnie na plecy.
- No, teraz jesteś mężczyzną.
- To jest obrzydliwe.
Podniósł się z ziemi.
- To tylko śnieg.
- Smakuje inaczej niż wcześniej.
Wyszczerzył zęby.
- Może są tam wilcze siki?
- Mówię poważnie. Patrz, jakieś ciemniejsze plamki.
- O mój Boże, nie powinieneś tyle słuchać swojej matki.
Zabrał resztkę śniegu z mojej dłoni i rzucił między drzewa.
Nie zobaczyłem, gdzie upadła. Świat był tak ciemny, że nie widziałem wiele.
- Tato, jest naprawdę ciemno.
- Nie ma nawet czwartej.
- Proszę, idźmy do domu.
Strzepał śnieg z ubrania.
- Dobra.
Wracaliśmy po naszych śladach. Drzewa wydawały się stać bliżej siebie, niż wcześniej. Niebo było bardziej szare niż czarne. Gdzieś po prawej szarość poruszyła się wśród innych szarości.
- Tato, tam naprawdę coś jest.
Możesz poczuć, że inni są zdenerwowani. Możesz zobaczyć, że lekko mrużą oczy. Tata tak zrobił.
- Nic tam nie ma.
- Jesteś pewny, że tą drogą przyszliśmy?
Wskazał na ślady stóp na śniegu.
- Te są twoje.
- Na pewno jesteśmy sami?
Rozejrzał się szybko dookoła. Ja także, ale szarość była ciężka, dusząca, nieprzenikniona. Różne odcienie szarości, we wszystkich kierunkach. Ścieżka ze śladów była naszym jedynym przewodnikiem.
Zwiększył tempo.
- Tak, jesteśmy sami.
- Ok.
Nie wspomniałem, że coś szarego poruszało się w szarości, po naszej prawej. Zobaczyłem, że zwraca wzrok w tamtą stronę. Przyglądał się ziemi.
Zrobił krok w lewo, bliżej mnie, potem zatrzymał się i pozwolił mi przejść. Ułamał patyk z opadłej gałęzi, która przebijała się przez śnieg.
Wystarczyły dwa duże kroki, żeby mnie dogonił. Szedł po mojej lewej. Patyk trzymał w prawej dłoni.
- Pośpieszmy się. Strasznie zimno.
Przytaknąłem. Choć głowę trzymałem prosto, oczy miałem skierowane na prawo.
Ciemna szarość, poruszająca się. Kształt większy od taty.
- Boję się.
Znowu mnie przepuścił, żeby przejść na moją prawą stronę.
- Nie ma powodu do strachu.
Robił coraz dłuższe kroki, trudno mi było za nim nadążyć.
Jego oddech, mój oddech, nasze stopy brnące przez grubą warstwę śniegu. I wiatr, szepczący, muskający gałęzie drzew. Padał śnieg.
Szliśmy szybkim krokiem.
Płatki śniegu były szare.
Skierował głowę lekko na prawo. Ciemnoszary kształt wciąż tam był, za drzewami, podążał, robił się coraz większy. Tata zwrócił się w moją stronę:
- Zagrajmy w coś.
Jego głos był matowy.
Przyspieszyłem.
- Chcę do domu.
- Nie masz czego się bać.
Świat był tak ciemny, że wierzchołki drzew zlewały się z niebem.
- Nienawidzę tego lasu.
- Dobra, chcesz iść do domu. Więc ścigajmy się!
Nie odpowiedziałem.
Biegłem.
Tata biegł.
Szarość biegła.
Słyszałem, jak biegnie.
Tata wyprzedził mnie.
- No dalej, możesz ze mną wygrać!
Nawet podczas biegu trzymał patyk wysoko.
- Nie dam rady biec szybciej!
- Dasz radę!
Moje nogi bolały. Moje stopy raz po raz zagłębiały się w śnieg.
- Nie mogę!
- Jesteś mężczyzną! Możesz!
Światło prześwitywało przez drzewa.
Głośny trzask łamanego drewna po naszej prawej.
Biegłem szybko, szybciej, niż kiedykolwiek mógłbym przypuszczać. Prosto przed siebie. Zaraz za tatą. W stronę światła.
Moje stopy leciały przez śniegiem.
W powietrzu unosiło się coraz więcej szarych płatków śniegu.
On przede mną, krzyczy:
- No chodź!
- Staram się!
Moje nogi, lecą.
Jakiś patyk. Albo kamień.
Lewa noga ląduje nie tam, gdzie powinna.
Krzyk, mój.
Ból w głowie. Zimno, wszędzie.
Smak zimnego śniegu i ciepłej krwi w ustach.
Jego głos.
- Wstawaj! Wstawaj!
Ręce mnie podnoszą.
Krzyk, jego.
Ręce mnie puszczają. Odbiega ode mnie.
Trzask pękającego drewna.
Niski jęk, który nie należał do niego.
- Wstawaj!
Oparłem dłonie na zimnym podłożu.
- Uciekaj!
Potem wrzasnął.
Znowu dźwięk pękającego drewna. Ciężkie, głuche odgłosy, ziemia dudniła.
- Biegnij!
Głośny łomot za mną. Trzaski wielu małych gałązek.
Nogi zrywające się do biegu. Czysta panika w moim umyśle.
Jego jęk za mną.
Minąłem ostatnie drzewo.
Biały płatek śniegu mignął mi przed oczami.
- Tatoooo!
Za mną tylko szarość. Szare niebo, zlewające się z szarymi drzewami, zlewające się z szarą nicością.
Żadnego odgłosu poza dźwiękiem wiatru.
Ścieżka, jasna szarość rozpływająca się w ciemnej szarości w oddali.
W tym miejscu film się kończy. Potem przewija. Potem gra od początku.
Policja została wezwana o 17.22.
Burza śnieżna.
Nie minęło nawet dwadzieścia minut, kiedy przybyli, a ślady były już niewidoczne.
Gdy burza się skończyła, znaleziono jego prawą rękawicę.
Każdego roku, kiedy pierwszy, biały śnieg spada z nieba, zakładam jego rękawicę. Moja ręka, jego ręka, sięga w dół, chwyta pełną garść i wrzuca do moich otwartych ust.
Zimny. Chrzęści mi w zębach i staje się niemal lepki. Smakuje jak żelazo. Jak krew.