1 listopada
To była jesień. Jednak nie taka zwykła jakie pamiętam z zeszłych lat. Towarzyszyły jej dziwne zjawiska, których nie potrafię wyjaśnić do dzisiaj, ale może zacznę od początku.
Dokładnie mówiąc miało to miejsce w moim mieście w Bielsku-Białej, kalendarz wskazywał dzień 1 listopada, przypadek? Nie sadze, w końcu to dzień wszystkich zmarłych, który idealnie pasowałby do zaistniałych zdarzeń. Parę tygodni przed tym dniem czytałem pewna legendę, mało znaną, powtarzającą się w różnych epokach i losowych miejscach. Najczęściej jednak odbywała się w średniowieczu. Krótko mówiąc co parę lat w różnych miejscach dochodziło do kilku- kilkunastu śmierci ludzi w niewyjaśnionych okolicznościach. Ginące osoby nie były w żadnym stopniu spokrewnione ze sobą oprócz tego, ze znalezione ciała były w dużym stopniu "zmasakrowane". Nadchodzącą śmierć miało zwiastować stado niespokojnych wron, a powód, dla którego ginęli ludzie był dla mnie trochę zabawny i mało prawdopodobny. Chodziło o to, że jeżeli w jakiejś miejscowości przez cały rok było zauważalnie mniej zgonów niż w innych miastach to śmierć musiała hmm... "wyrównać rachunki", że tak powiem, i doprowadzić do średniej, czy coś w tym stylu. Ja osobiście pierwszy raz o tym słyszałem, a w wiadomościach nigdy nie dowiedziałem się o niewyjaśnionych zabójstwach, więc uznałem to po prostu za miejską legendę. Niestety pomyliłem się, i to bardzo.
Dzień 1 listopada zaczął się całkiem normalnie, jak każdy inny. Szaro-bure chmury, drzewa bez liści na gałęziach i zimne podmuchy wiatru. Jedynym wyjątkiem była data, która symbolizowała święto zmarłych. Raczej nie jestem głębokim wierzącym, a w kościele rzadko bywam, wiec mało mnie to wszystko interesowało. Głównym plusem jest wolne od pracy. Chyba dla większości ludzi tylko to się liczyło, he he. Był rok 2002 w piątek, więc szykował się długi weekend. Dzień rozpocząłem oczywiście od porannej herbaty i czegoś orzeźwiającego, bo przecież czwartek ostatni dzień, to trochę wypiłem i kacyk dawał się we znaki. Jednak długo mnie nie męczył i o 12 w południe czułem się już dobrze. Oczywiście zasiadłem wygodnie przed komputerem i zacząłem czytać informacje na różnych portalach. Na pierwszych stronach nie dało się nie zauważyć nagłówków o wiadomościach na temat pijanych kierowców w długi weekend. Nic dziwnego, w końcu mieszkamy w Polsce, kraju gdzie człowiek lubi popić, a spora część z nich siada za kółkiem i powoduje wypadki drogowe. Najgorsze w tym jest to, że giną w tym niewinni ludzie. Po tej chwili żalu nad naszym "pięknym" krajem mama z kuchni zawołała mnie, żebym poszedł na stacje i kupił kilka zniczy, jeżeli w ogóle będą, bo większość sklepów dzisiaj jest zamkniętych. Zamierzała bowiem wybrać się wieczorem na groby oddać szacunek zmarłym i pomodlić się za nich. Ubrałem buty i kurtkę po czym wyszedłem w stronę stacji. Pogoda na zewnątrz była naprawdę nie przyjemna. Przy takiej pogodzie i negatywnym nastawieniu do świata nie trudno o depresję. Podczas tych przemyśleń zauważyłem grupę czarnych ptaków, które szukały pożywienia pod pobliskim drzewem. Nagle wzrok wszystkich tych mrocznych stworzeń skierował się na moją osobę. Wywołało to u mnie lekki niepokój. Czułem na sobie przeszywający wzrok tych zwierząt, jakby precyzyjnie analizowały każdy mój ruch i najmniejszy oddech. Kątem oka zauważyłem pewnego mężczyznę idącego w moją stronę. Krótką chwilę patrzyłem na niego. Nie dało się nie zauważyć wielu zmarszczek, a wyraz twarzy wskazywał na człowieka zmęczonego codziennością dnia. Miał około 50 lat. Minąłem go i dalej dążyłem w swoją stronę. Zupełnie zapomniałem o wronach, rozmyślając co dokładnie oznaczał smutny wyraz twarzy minionego parę sekund mężczyzny. Może dręczyły go problemy rodzinne, może brak pieniędzy na rachunki… Nagle wszystkie ptaki koło mnie w jednym momencie zerwały się z miejsca i poleciały w nieznanym kierunku. Odwróciłem głowę by dokładnie się im przyjrzeć i spostrzegłem coś bardzo dziwnego. Mężczyzny za mną nie było. Po prostu zniknął. Zdziwiony zatrzymałem kroku i zdałem sobie sprawę, że ulica była szeroka i długa oraz nie miał możliwości skręcenia lub wejścia gdzieś do budynku, ponieważ najbliższy znajdował się jakieś 100 metrów stąd. Ptaszyska zniknęły z horyzontu, a ja zastanawiałem się, co się właśnie wydarzyło. Nie mogąc wymyślić innego sensownego wytłumaczenia stwierdziłem, że tak bardzo zamyślony szedłem i przeszedłem spory kawałek drogi, aby tamten człowiek mógł spokojnie gdzieś skręcić. Jednak w głębi umysłu wiedziałem, że wcale tak nie było.
Doszedłem w końcu do celu. Po niedługiej chwili szukania, znalazłem znicze. Znajdowały się w dziale obok wyposażenia do samochodu oraz alkoholu wysokoprocentowego. Trochę paradoksalne, pomyślałem, żeby umiejscowić alkohol przy regale samochodowym. Wybrałem kilka ładnych, lecz nie drogich zniczy i zapłaciłem przy kasie w sumie 25 złotych za 4 szklane ozdoby na grób. Wychodząc ze sklepu zamierzałem pójść inną drogą niż wcześniej. Myśl o wzroku tamtych wron i nienaturalne zniknięcie mężczyzny wywołało u mnie niepokój.
Poszedłem inną ulicą, ale wcale nie czułem się swobodniej. Z minuty na minutę niebo coraz bardziej robiło się ciemniejsze. Gęste obłoki nade mną wciąż gromadziły się tworząc ponurą kopułę. Wyglądało na to, że szykowało się na deszcz. Nagle tam na górze coś zauważyłem. To pojedyncze wrony zaczęły się zlatywać. Po chwili było ich więcej. Znacznie więcej. Nie pasowało mi to, że zataczały kręgi, niczym sępy czekające na śmierć wybranej ofiary. Przez brak widocznego słońca naprawdę zrobiło się jakoś ciemniej. Cały ten czas odczuwałem dziwne, niepokojące uczucie śledzenia mojej osoby. Jakby nieznany wzrok gdzieś z za drzew obserwował mnie nieustannie. Przyspieszyłem kroku, by jak najszybciej znaleźć się w ciepłym domu. W tym momencie silny wiatr dał mi do zrozumienia, że tak łatwo mi to nie przyjdzie. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale podczas mocniejszych podmuchów słyszałem jakby czyjeś odgłosy mieszające się z szelestem gałęzi. Wtedy nie na żarty zacząłem się bać i jeszcze bardziej przyspieszyłem, a raczej biegłem. Rozglądając się niespokojnie chciałem upewnić się czy nikt nie stoi w pobliżu mnie, bo skąd by wzięło się uczucie bycia obserwowanym. Ptaszyska schodziły coraz niżej i słyszałem wydawane przez nie dźwięki. Zwykłe piszczenie tych zwierząt przeradzało się w upiorne piski porównywalne z drapaniem tablicy szkolnej ca pomocą paznokci. Czułem, że moje serce biło szybciej i szybciej. Zdziwiło mnie to, że od stacji nikogo nie spotkałem po drodze. Żadnego człowieka w pobliżu. Pierwsze krople spadły na ziemię. Gruby deszcz zapewne symbolizował urwanie chmury w przeciągu paru chwil. Minutę później lało tak jak przypuszczałem. Gęste fale deszczu uderzały o podłoże. W tamtym momencie skupiłem się na jak najszybszym dotarciu do domu, dzięki czemu mogłem zapomnieć o przerażających ptakach. Na szczęście dobiegałem już pod klatkę. Po dotarciu do niej uświadomiłem sobie, iż nie słyszałem już tych dźwięków z góry. Spojrzałem tam i faktycznie czarne stworzenia zniknęły. Wiatr także osłabł, dzięki czemu mogłem odetchnąć z ulgą. Ochłonąłem i wszedłem do środka, prędko po schodach do góry i byłem już bezpieczny w mieszkaniu. Ściągnąłem buty oraz kurtkę i podszedłem do okna, by przyjrzeć się ulewie. Od tych intensywnych opadów widoczność znacznie się pogorszyła przez ścianę wody, jednak niebo powoli robiło się jaśniejsze. Wśród tego zamętu zauważyłem coś niepokojącego. Około 50 metrów naprzeciwko bloku w jednym z ogródków działkowych stał jakiś cień postury człowieka. Pośród nagich drzew, nieopodal domku znajdowała się ledwie dostrzegalna postać. Miałem wrażenie jakby obserwowała mnie swoim mrocznym spojrzeniem. Wytężałem wzrok, aby lepiej przyjrzeć się temu czemuś, całą uwagę poświeciłem owemu zjawisku. Tkwiłem w kuchni osłupiały nie mogąc pojąć czy to dzieje się naprawdę. Nagle do pomieszczenia weszła moja mama i donośnym głosem powiedziała coś o zniczach. Zrobiła to tak niespodziewanie, że aż wystraszyłem się jej i podskoczyłem. Prawie upuściłem reklamówkę ze wspomnianymi wcześniej zniczami. Odwróciłem wzrok ku niej i dałem jej zakupy. Spojrzała na mnie troskliwym wzrokiem i rzekła:
- Coś się stało?
- Nie mamo, wszystko w porządku.
Widziała bowiem w moich oczach przerażenie. Szybko odwróciłem spojrzenie w stronę działek, ale postaci już nie było. Nie mogłem zrozumieć co się wydarzyło. Pewnie przez te cholerne ptaszyska i nagłą zmianę pogody, moja wyobraźnia płatała mi figle.
- To chyba przez ten deszcz i wiatr jesteś taki poddenerwowany. Zmokłeś w drodze? – dodała mama.
- Tylko troszeczkę – odpowiedziałem. Dobrze wiedziałem, że pogoda nie ma nic wspólnego z moim lękiem. Udałem się do pokoju, wcześniej schowałem buty, kurtkę oraz bluzę i zasiadłem przy komputerze, by nieco się zrelaksować.
Odpaliłem jakąś grę i zapomniałem o wydarzeniach z południa. Dzień mijał jak każdy inny i nic niezwykłego się nie działo. Od czasu do czasu wychodziłem do kuchni, żeby coś zjeść. Po drodze oczywiście spoglądałem przez wspomniane wcześniej okno. Chciałem upewnić się, że wszystko jest w porządku. Działki były puste, bez żadnych upiorów. Nawet słońce powoli wyłaniało się z za chmur i przestało padać. Z każdym obejrzeniem okolicy stawałem się spokojniejszy. Miniona przygoda podczas powrotu do domu to na pewno moje przewrażliwienie. Jestem fanem horroru i tłumaczyłem sobie to w taki sposób, iż mój umysł przy sporej ilości zgromadzonych informacji na temat filmów grozy i opowiadań wykreował świat przypominający scenariusz horrorów podczas zaistniałej sytuacji oraz ponurego otoczenia. Grałem na komputerze do godziny 19. W międzyczasie wymieniłem kilka smsów z kumplem i umówiliśmy się na spotkanie po 22. Mama weszła do pokoju i zapytała czy przeszedłbym się z nią na cmentarz pomodlić się za zmarłych. Zastanowiłem się chwilę i zgodziłem się iść z nią, i tak nie miałem niczego do roboty, bo gra pomału mnie nudziła. Odzialiśmy ubrania i ruszyliśmy w stronę grobów. Znajdowały się one jakieś 25 minut drogi na nogach od domu. Nie leżał tam nikt bliski, ponieważ reszta rodziny mieszka w innej części Polski, więc nie mięliśmy możliwości pojechać w rodzinne strony.
Idąc tak z mamą zaobserwowałem pośród ciemności poruszające się drzewa od wiatru i gdzie nie gdzie wrony. Nic nadzwyczajnego, pomyślałem, w końcu była jesień, to normalne o tej porze roku. Jednak coś nie dawało mi spokoju, czułem lekki niepokój, jakbym czuł, że coś może się wydarzyć tam na cmentarzu. Dotarliśmy do celu. Sporo ludzi odwiedziło tamto miejsce smutku. Większość z nich chodziła pośród mogił szukając swoich zmarłych krewnych, aby pomodlić się za nich. Reszta grupy stała przy niewielkiej kaplicy i układała w promieniu kilku metrów swoje znicze. Patrząc na te wszystkie przygnębione twarze, na których nierównym światłem odbijały się blaski płomieni, sam odczułem smutek i przybywającą refleksję na temat kruchości ludzkiego życia. Po tej chwili wyciszenia i modlitwy usłyszałem, że ktoś zaczepił moją mamę. To jakaś kobieta. Po jej rozmowie z mamą stwierdziłem niewątpliwie ich znajomość. To chyba koleżanki z pracy, pomyślałem. Odsunęły się na bok, aby ze sobą poplotkować, kiedy ja postanowiłem nadal pozostać na swoim miejscu.
Po niedługiej chwili zauważyłem coś bardzo zastanawiającego. Grupa około 6-7 ptaków, oczywiście jak zwykle tych przeklętych czarnych ptaków, wylądowała za pewnym mężczyzną. Miał on na oko 30 lat i stał na skraju całego towarzystwa od zniczy z samego tyłu. Wrony niezaprzeczalnie były nim niezwykle zainteresowane. Najpierw chodziły koło niego, potem zaczepiały jego spodnie swoimi dziobami. Nigdy nie widziałem takiego zachowania u tego typu zwierząt i zwyczajnie zdumiałem. Mężczyzna co chwile odganiał je machając nogą, ale one wracały nieustannie. Nie wytrzymał i postanowił się przejść. Oznajmił to dwóm kobietom, które z mojego punktu widzenia jedna była żoną, a druga matką. Ptaszyska oczywiście ruszyły za nim. Gdy poszedł, odwróciłem głowę i myślałem nad tymi zjawiskami. Najpierw w drodze na stację i do domu, teraz to niecodzienne zachowanie. Starałem sobie to jakoś wytłumaczyć, ale ileż można, po tylu próbach. Skojarzyłem to wszystko z legendą wspomnianą na początku. Parę szczegółów się zgadza. Najpierw ptaki, potem jakiś cień i to zniknięcie człowieka niedaleko stacji. Na samą myśl ciarki przeszły mi po plecach. Lekko zdenerwowany podszedłem do mamy i dołączyłem się do rozmowy. Nic ciekawego z niej nie wynikało, jednak pozwoliło mi to się czymś zająć. Jednak czasami odwracałem wzrok i przeglądałem dookoła okolicę czy nic nadzwyczajnego się nie dzieje.
Koleżanka opuściła nas po paru minutach, ale los chciał, że tego wieczoru spotkaliśmy jeszcze 2 sąsiadki z bloku. Trochę nam zeszło na rozmowie z nimi. Mogę nawet powiedzieć, że nawet sporo, bo zbliżała się 22. Oznajmiłem to mamie i już mięliśmy się zbierać, kiedy kątem oka dostrzegłem dwie kobiety. W histerii szukały kogoś. Miałem wrażenie, że tamtego człowieka, któremu wrony nie dawały spokoju, ponieważ to te dwie kobiety, które poinformował o przechadzce. Przestraszone rozglądały się za nim i kłóciły się między sobą. Dowiedziałem się, że długo go nie ma i ma wyłączony telefon. Robiłem się bardziej zdenerwowany, bo docierało do mnie co się dzieje. Matka poszła w stronę domu, kiedy ja udałem się na spotkanie ustalone o 22:20. Szedłem przestraszony, bo zdawałem sobie sprawę, że może to być moje ostatnie spotkanie w życiu.
Wydostałem się z cmentarza. Samotny nie czułem takiej samej pewności co chwilę wcześniej pośród tłumu i u boku mamy. Ciemność, puste drzewa i podmuchy wiatru naprawdę dawały w kość mojej psychice. Dostałem smsa od kolegi, że prawie dotarł na miejsce. Mi brakowało jeszcze około 15 minut drogi do celu. Czułem, że będzie to najdłuższe i najstraszniejsze 15 minut w moim życiu. Po włożeniu telefonu z powrotem do kieszeni usłyszałem dźwięk, który zmroził mi krew w żyłach. To głos wydawany przez wrony. Nie był naturalny jaki można usłyszeć na co dzień. Przekształcał się coś znacznie przerażającego. Jakby w każdą z tych istot wstąpił demon. Ich piski przypominały bardziej nawoływania potworów, niż ziemskie stworzenia. Gromadziły się jedna za drugą nieopodal mojej osoby. Najgorsze w tym było to, iż zawsze w takich sytuacjach znajdujesz się sam. Dookoła ani żywej duszy, która mogła by ci pomóc. Zacząłem biec. Oglądając się co chwilę przez ramię, zobaczyłem, że nie ustępują mi kroku. Moje serce biło szybciej i mocniej, a w głowie przelatywało miliony myśli. Wybiegłem na jedną z głównych ulic i jedną z najbardziej uczęszczanych przez ludzi. Cholera – pomyślałem – nikogo nie ma w pobliżu. Co się dzieje, przecież jest piątek o 22. Ktoś musi gdzieś podążać! Chociażby na imprezę, mimo, że było święto, to i tak większość klubów funkcjonowała. Minął moment, kiedy uświadomiłem, sobie o złym wyborze mojej drogi. Wokół mnie przez całą długość prostej ulicy stały w rzędzie stare, zaniedbane kamienice, co jeszcze potęgowało mój strach. Nagle z lekkiego mroku jakieś 100 metrów naprzeciwko mnie ktoś się wyłonił. Na początku ucieszyłem się, bo może znajdę tak bardzo potrzebną pomoc, jednak później moje odczucia skrajnie się zmieniły. Gdy ledwo dostrzegalny cień wyłowił się i wyraźnie mogłem zaobserwować kształty oraz kontury, zaniemówiłem z wrażenia. Przestałem biec i zwolniłem kroku. To co się przede mną prezentowało to wysoka na około 2 metry 20 centyetrów postać humanoidalna. Całe jej ciało pokrywał czarny kolor. Jedynie w lekkim blasku latarni widziałem linie żeber. Reszta jej wszystkich zewnętrznych kości również otaczała sama skóra, bez żadnej tkanki tłuszczowej. Kilka pagórków na ramionach i udach to prawdopodobnie mięśnie. Poruszała się powoli, ale utykała na jedną z nóg, przy tym nienaturalnie szarpiąc całym ciałem. Trzymała jakiś długi przedmiot, kształtem przypominającym kawałek zakrwawionej blachy. Wokół niej latało, chodziło, bądź krążyło dziesiątki wron. Strach, lęk czy przerażenie to mało co wtedy czułem. Tego potwornego uczucia nie da się opisać słowami. Dłonie drżały, a na czole, brzuchu i plecach zlewał się zimny pot. Kilka sekund trwało zanim ponownie powróciła świadomość umysłu. Pierwszy pomysł jaki przyszedł do głowy – uciekaj. Tak też zrobiłem i skręciłem w jakąś ciemną uliczkę jednokierunkową.
Dzięki truchtowi ptaki wydłużyły dystans do mnie. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa i co chwilę uginały się pode mną, tak, że prawie się przewróciłem. Następne co postanowiłem, to zadzwonić do kogoś, bo przecież miałem telefon. Wybrałem nr do kumpla, z którym byłem umówiony, ale coś było nie tak. Żadnego sygnału w słuchawce. Spojrzałem na ekran – brak zasięgu. Ku*wa mać! – krzyknąłem do siebie. Wiedziałem, że potwór bawi się ze mną. Chce zmęczyć psychicznie zanim odbierze mi życie. Bez przerwy rozglądałem się, aby zlokalizować niebezpieczeństwo. Nagle w jednym z ciemnych okien dostrzegłem tego upiora. Po prostu stał i gapił się. Odwróciłem wzrok i pobiegłem jeszcze szybciej. Kilkanaście metrów dalej znowu ta sama sytuacja. Jednak okno znajdowało się bliżej. Na dachach budynków siedziały ptaszyska. One także wpatrywały się na mnie swoimi ciemnymi oczami. Zacząłem płakać, bo byłem pewien, że nie ma ratunku, ale nie mogłem przestać uciekać, bo chęć życia po prostu nie pozwalała mi się zatrzymać. Rozumiem Was, na pewno teraz myślicie sobie, że jestem wariatem, ale muszę podkreślić, iż nie biorę żadnych leków i nie cierpię na ani jedną chorobę psychiczną oraz na co dzień nie odczuwam dużego stresu. Mój organizm jest zdrowy i sam czuję się zdrowo. To nie były halucynacje. Tak bardzo wtedy chciałem, żeby to była nie prawda… Dobiegałem na jedno z osiedli. Stwierdziłem, że może uda się to coś zgubić wśród gęsto postawionych bloków. Od tego morderczego biegu zrobiło się okropnie ciepło, więc sprawnie zdjąłem kurtkę i wyrzuciłem. Nie obchodziło mnie dobro materialne, najważniejsze to przeżycie. Dostałem się wreszcie na blokowisko. Pierwszym co ujrzałem to roślinność przy jednym z bloków. Otoczone to wszystko było wysokim żywopłotem. Z mojej perspektywy wyglądało to na niezłą kryjówkę. Już wiedziałem gdzie mogę odnaleźć swój azyl.
Zważywszy na to, że cała okolica nie była zbyt dobrze oświetlona, a wrony „odstawiłem” na dobre kilkadziesiąt metrów, jak najszybciej wskoczyłem do ogródka. Troszkę się przy tym podrapałem. Minęło ponad półtora godziny odkąd tu siedzę. Nie wiem jak to się dzieje, ale ani ptaki, ani postać nie mogą odnaleźć mojego miejsca schronienia. Z jednej strony cieszyłem się, że jeszcze żyję, ale z drugiej okropnie się martwiłem i ciągle powtarzałem w myślach kiedy to wszystko się zakończy. Ludzi jak nie było tak dalej nie ma. Stwór już kilka razy obszedł okolicę, ale na szczęście nie dostrzegł mnie. Niestety nie mogłem spojrzeć na twarz mojego złoczyńcy, za bardzo się bałem. Za każdym razem, kiedy przechodził obok przerażającym krokiem, odwracałem głowę i modliłem się, aby nie zauważył mnie. Serce nadal biło jak oszalałe, dłonie i nogi drżały, a pot i łzy zmagał zimny wiatr co ochładzało mój organizm. Poszedł gdzieś dalej. Zdecydowałem się spojrzeć na telefon. Godzina: 23:56. Cholera. On ma w nocy przewagę. Do rana jeszcze dobrych kilka godzin, zanim ludzie zaczną wychodzić na zakupy. Może do tej pory zniknie, a jeżeli nie, to chociaż przy większej ilości ludzi wybiegnę i zacznę krzyczeć jak zwariowany o pomoc. Może da mi spokój, a może przerzuci się na kogoś innego. Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi. Usłyszałem, że zbliża się po głośniejszym, nierównym chodzie. Skupiłem się jeszcze bardziej, żeby nie wydać z siebie ani jednego dźwięku. Po chwili przemieszczał się tuż koło mnie. Nagle coś wleciało mi do buzi. Jakiś paproch albo owad. Próbowałem to jakoś po cichu wydostać przez dmuchniecie, ale nie wytrzymałem drapania w gardle i kaszlnąłem. Mój oprawca momentalnie obrócił się do mnie i podniosłem wzrok. Strach jaki doświadczałem osiągnął maksymalny poziom. Zobaczyłem jego twarz. Głowa cała łysa, puste oczodoły z wyciekającą z nich krwią. Na jej środku znajdował się smukły, mały nos a pod nim szczęka, wisiała na jednym naderwanym zawiasie żuchwy, a drugi był kompletnie urwany. Nigdy, nawet w najstraszniejszych horrorach nie widziałem bardziej krwawej, zdeformowanej i przerażającej facjaty. To tak wygląda śmierć – przeleciało mi przez głowę. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, wybuchnąłem panicznym płaczem. Wydał z siebie niezwykle głośny ryk, przypominał połączony głos rozwścieczonego lwa i obdzieranej ze skóry żywcem kobiety. Był naprawdę głośny, aż dostałem bolesnej migreny. Podbiegł do krzaków i mocnymi uderzeniami bezproblemowo rozcinał wszystko co spotkał na drodze. Nawet grube gałęzie drzew nie stanowiły dla niego problemu. Na czworaka cofałem się, krzycząc i wrzeszcząc z całych sił. Nie zwracałem uwagi na rozcięte dłonie przez ostre patyki na ziemi. On nadal parł w moją stronę, bijąc swoją bronią po roślinach. Za wszelką cenę chciał mnie dopaść. Zamarłem kiedy moja droga ucieczki zakończyła się na drzewie za plecami. Władał mną tak nieludzki strach, że miewałem mroczki przed oczami. Rozciął ostatnią gałąź blokującą drogę do mnie i wziął zamach. Zaryczał jeszcze raz, tym razem głośniej i… nagle coś odwróciło jego uwagę. Począł rozglądać się zdezorientowany i po prostu rozprysł się. Z miejsca, w którym stał wyleciało kilkadziesiąt czarnych jak smoła wron, z czego każda z nich odleciała w inna stronę. Siedziałem w tej samej pozycji jeszcze dobrą chwilę, nie rozumiejąc o co chodzi, aż wyciągnąłem telefon i spojrzałem na datę: 2 listopada 2002 roku, godzina: 00:00. W pobliżu nie dostrzegłem żadnych ptaków, a wiatr jakby uspokoił się. Poczułem się niedobrze i dostałem torsji. W bloku naprzeciwko w kilku oknach pojawiło się światło i już chciałem iść prosić o pomoc, ale nie wytrzymałem – zemdlałem.
Ocknąłem się prawdopodobnie około godziny 17 na łóżku szpitalnym. Wszyscy bliscy mnie powitali zmartwionym głosem. Pytali się czy pamiętam co się stało, a ja zmyśliłem, że pamiętam tylko kilku mężczyzn bijących mnie na obcym osiedlu. Pewnie i tak by nie uwierzyli mi co naprawdę przeżyłem tej koszmarnej nocy. Niedługo potem postanowiłem uczęszczać do psychologa, bo nie radziłem sobie ze strachem związanym z tamtymi wspomnieniami i często zastanawiałem się nad odebraniem sobie życia. Teraz jest już wszystko w porządku. Próbuję zapomnieć o tym czego doświadczyłem i żyć normalnie. Jedynie jedna myśl nie daje mi spokoju. Jeżeli on, to znaczy, ten stwór nie zdążył mnie zabić w dzień swoich żniw i skończył mu się czas, to co będzie w tym roku? Od tygodnia nie mogę zasnąć. Z dnia na dzień boję się coraz bardziej. Minął prawie rok i za dwa dni 1 listopada. Tak bardzo się boję. Może o mnie zapomniał, a może dokona swojego celu? Tego nie wiem. Od miesięcy trenuję i biegam, by być szybszy i silniejszy. Mam nadzieję, że tym razem także uniknę śmierci. Życzcie mi powodzenia i strzeżcie się śmierci, bo nikt nie zna dnia, ani godziny.
Michał Karwaszewski