Korea Północa to państwo, w którym indywidualność w okrutny sposób miażdżona jest przez aparat ucisku panującej tu władzy; w którym określenia ,,ja”, ,,moje” nie istnieją, a można by rzec, że z odczucia możliwości zawiedzenia Wielkiego Wodza, nie pojawiają się one nawet w myślach obywateli. Życie w solidnym, jakby o nieskończonych granicach kokonie – własnym, surowym, wymierającym Wszechświecie, tworzy u Koreańczyków z Północy silny odruch bezwarunkowy, w którym pojęcie ,,swoje” przemianowuje się na ,, nasze” – ideologia wspólnoty zakorzenionej przez ,,Dżucze” i Kim Ir Sena. W tym pełnym uwielbienia hierarchii władzy i perfekcyjnym przykładzie infantylizacji społeczeństwa, Narodzie, jest jak w odwróconym fantastycznym świecie, jak na planie filmowym jakiegoś horroru lub thrilleru Stephena Kinga lub jak w post-apokaliptycznej rzeczywistości.
Strach i uwielbienie, dwie kontrastujące zazębiające się ze sobą emocje. Tak czują się, tak przemawia przez mieszkańców Korei Północnej ich oddanie Najwyższemu, umiłowanemu przywódcy Narodu. Począwszy od Kim Ir Sena, poprzez Kim Dzong Ila, a skończywszy na Kim Dzong Unie, w tym wyjałowionym mającym ochłapy godności współczesnego wolnego, otwartego na świat kraju, szczelnym dezinformacyjnym kordonie liczy się on, Najwyższy Władca – zesłany przez niebiosa, Bóg. Przywódca KRLD to świętość, to abstrakcyjny ,,najukochańszy” byt. Koreańczyk tego, ot, tak wprost nie powie, ale gdyby jego Umiłowany Wódz miał cierpieć katusze, głodować, gdyby miał go spotkać straszny los, wolałby on aby to jego spotkała taka kara, ba, to byłby zaszczyt i najwyższe poświęcenie, aby umrzeć tylko po to, by Przewodzący Narodowi Wódz mógł żyć.
Pjongjang, stolica Korei Północnej, teoretycznie rzecz biorąc, mógłby być typową metropolią, których w oceanie rozwiniętego świata mamy całe multum. Jednak tak nie jest, i nie mydlmy sobie oczu, możliwe, że w najbliższym czasie tak nie będzie. Stolica nie państwa, a Koreańskiego Imperium, to typowy przykład zmuszania obywateli do życia w posłuszeństwie, którego skrajność w książce "Pozdrowienia z Korei" autorstwa Suki Kim, którą polecam, pisarka ta dość odważnie porównuje do niewoli; w posłuszeństwie, które z perspektywy tych biednych kruchych, skurczonych istotek jest normalnym życiem. Paradoksalnie rzecz biorąc Kim Ir Sen i jego potomkowie osiągnęli w tym celu perfekcję, i nie chciejmy, ba, nawet o tym nie myślmy, aby jakikolwiek kraj poszedł w ich ślady; przesiąknięcie nienawiścią, plugawym językiem jadu, w którym słyszy się tylko komunikaty o zabijaniu Amerykanów i Japończyków, w których Korea ,,się rozpłynęła" przerażają.