/©123RF/PICSEL
Manipulacja mediami społecznościowymi to już żadna sztuka. Zwłaszcza, że niewystarczająco pilnują tego, co im powierzamy. Nasze tajemnice, przekonania polityczne i religijne, preferencje seksualne? Nie jest pewne, czy wkrótce każdy, kto z tę wiedzę odpowiednio zapłaci, nie będzie mógł z niej do woli korzystać.
Oczywiście w oku wzbierającego cyklonu znalazł się Facebook. Zaczął mieć kłopoty z urzędami chroniącymi prawa konsumentów niemal od czasu, gdy wyrósł z uniwersyteckich pieluch. Już w 2009 roku amerykański urząd antymonopolowy FTC (Federalna Komisja Handlu) w wyniku skarg zajęła się tym, jak ten big-tech, zdobywający sobie coraz szersze gremia użytkowników, radzi sobie z poufnością danych i ich prywatnością. 2009 rok był ważny dla Facebooka także dlatego, że właśnie zaczął przynosić zyski.
Wyniki postępowania FTC były dla Facebooka druzgocące - "oszukał konsumentów" - stwierdziła w 2011 roku komisja. W jaki sposób? Bo wmawiał im, że ich dane i wpisy na portalu mogą być wyłącznie prywatne. A to nieprawda. Mogły być udostępniane i podawane do wiadomości publicznej, nawet gdy miały być dostępne tylko gronu przyjaciół.
Kradzież czy wyciek
Facebook zapewniał też, że aplikacje stron trzecich mają dostęp wyłącznie do informacji użytkownika potrzebnych im do świadczenia usługi. Niejednokrotnie miały jednak dostęp do wszystkich danych osobowych. Pomimo że deklarował sprawdzanie certyfikatów bezpieczeństwa takich aplikacji, nie robił tego. Prywatne dane dostarczał także reklamodawcom.
FTC nakazała, by wschodząca błyskawicznie gwiazda mediów społecznościowych co dwa lata poddawała się zewnętrznemu audytowi mającemu wykazać, czy w sposób zgodny z prawem pilnuje prywatności swoich użytkowników. Miała też kilka innych nieprawidłowości naprawić. Gdyby się okazało, że nie wypełnia zaleceń miał być ukarany... grzywną 16 tys. dolarów. Facebook wymknął się zarówno karom, jak wszelkim audytom. Do czasu.
Nie wiemy jeszcze dokładnie, w jaki sposób firma Cambridge Analytica uzyskała kilka lat temu dostęp do profili na "fejsie". Wiemy natomiast, że być może nawet o kilku milionach użytkowników wiedziała wszystko - jakie mają poglądy polityczne, w jakiej są sytuacji życiowej (czy mają pracę, czy wiążą koniec z końcem), czy mają jakieś psychiczne słabości. A potem nakarmiła ich odpowiednio przygotowaną wirtualną potrawą, którą bez zastanowienia przełknęli. Zdecydowanej większość z nich potrawa posmakowała. Zachowali się tak, jak od nich tego oczekiwano. Zagłosowali w referendum za brexitem.
Przypomnijmy, że Cambridge Analytica to oddział brytyjskiej firmy zajmującej się analizą danych i świadczącej usługi m.in. politykom. Wspierała polityków opowiadających się za brexitem w referendum w 2016 roku w Wielkiej Brytanii i niemal równocześnie kampanię wyborcza obecnego prezydenta USA Donalda Trumpa. Brytyjskie media twierdziły, że rok wcześniej wspierała także kampanię wyborczą Andrzeja Dudy w Polsce.
Nie wiemy, czy dane 50 mln ludzi zostały przez Cambridge Analytica wykradzione, czy - jak utrzymuje Facebook - "wyciekły" na skutek zgody samych użytkowników na to, żeby aplikacja przygotowana przez Cambridge Analytica miała dostęp do całej ich prywatności. Pewne jest, że ta kampania zmobilizowała zwolenników brexitu i przechyliła szalę wśród wahających się jak głosować.
Bo wtedy w ruch poszły kłamstwa na temat rzekomych strat, jakie Wielkie Brytania ponosi wskutek członkostwa w Unii, na temat imigrantów (w tym Polaków na Wyspach). Dzięki wiedzy uzyskanej przez Cambridge Analytica zostały odpowiednio sformułowane, przyprawione i trafiły na podatny grunt.
- Wykorzystaliśmy Facebooka, aby pozyskać profile milionów osób. Na ich podstawie zbudowaliśmy modele. Mając konkretne informacje na ich temat i znając ich wewnętrzne demony, mogliśmy tworzyć skuteczne przekazy polityczne - mówił w wywiadzie dla brytyjskiego tygodnika "The Observer" szef działu badań Cambridge Analityca Chris Wylie.
To, czy Facebook sam udostępnił dane swoich użytkowników, nie zostało na razie udowodnione. Gdy mleko się rozlało, jego szef i założyciel Mark Zuckerberg obiecywał, że firma przebada aplikacje, które miały dostęp do prywatnych informacji, i przeprowadzi ich audyt. Zrobi więc to, co nakazała Facebookowi FTC już w 2012 roku.
Kilka dni temu FTC uznała po raz kolejny, że Facebook przebrał miarę - podały media w USA powołując się na członków komisji. I nałożyła na big-techa grzywnę w wysokości 5 mld dolarów. Żadna firma technologiczne nie dostala jeszcze tak wysokiej kary. To niemal jedna czwarta zysków Facebooka za ubiegły rok. Uzasadnienia orzeczenia jeszcze nie znamy, bo musi zostać zatwierdzone przez Departament Sprawiedliwości USA.
Co taka kara może znaczyć? Chodzi o to, żeby naprawdę zabolało - uważa "New York Times". Gazeta pisze, że pomimo podziału głosów w FTC jej decyzja świadczy o "przełomowym porozumieniu, które sygnalizuje nową, agresywną postawę regulatorów wobec najpotężniejszych w kraju firm technologicznych". I to pomimo że administracja prezydenta Donalda Trumpa dla licznych branż hojnie liberalizuje wprowadzane po kryzysie przepisy.
Zamienić dane w złoto
Google, któremu Microsoft musiał ustąpić miejsca w systemach operacyjnych, mogło zacząć rozwijać swój genialny i brutalny model biznesowy i w 2008 roku udostępniło przeglądarkę Chrome. Internauci szybko "przesiedli się" na nią z ociężałego Internet Explorera. Ma ona teraz ponad dwie trzecie rynku użytkowników przeglądarek, gdy IE niespełna 8 proc. - podaje portal NetMarketShare.com.
Google odkrył wartość danych i jak nikt inny potrafił zamienić je w złoto. Klikając zawartość, opowiadamy Google o sobie.
O naszych zachowaniach, planach, upodobaniach, pragnieniach i - co być może najważniejsze - o preferencjach konsumenckich. Drugim genialnym posunięciem było dostarczanie usług za darmo. Oczywiście, nie "za darmo", tylko - za dane. Model biznesowy "wszystko za darmo" i swobodny stosunek do praw autorskich zniszczył przemysł fonograficzny, media i dziennikarstwo. Co dał w zamian? Rewolucję gospodarczą i technologiczną, której silnikiem jest umiejętność wykorzystania danych.
Uwaga jednak - dane same w sobie nie przedstawiają żadnej wartości, chyba że dla kogoś, kto chce za wszelką cenę wiedzieć, czy żona nie ma kochanka. Ich petabajty błąkające się po serwerach tworzą wielkie wysypisko śmieci. Można na nim znaleźć rozkładającą się żywność i omyłkowo zgubiony pierścionek z brylantem. Jak odnaleźć brylanty na śmietnisku? Temu ma służyć analiza danych, czyli inteligentne przeszukiwanie śmietnika. Nikt rękami w nim nie będzie grzebał. Analizować dane ma sztuczna inteligencja (AI).
Sztuczna inteligencja to przyszłość. Pozwoli wyprodukować tyle, na ile jest popyt, i sprzedać płacącym najlepszą cenę. Dlatego big-techy inwestują w badania nad nią gigantyczne pieniądze. To dzięki niej wyszukiwarka Chrome już potrafi podpowiadać reklamy, których oczekujemy. Ale to dopiero początki. Według szacunków globalnej firmy doradczej McKinsey w 2016 roku giganci technologiczni zainwestowali w sztuczną inteligencję 17-28 mld dolarów.
To więcej niż wydatki na badania i rozwój jakiegokolwiek państwa. Skąd big-techy mają tyle pieniędzy? Nie tylko dzięki sprzedaży usług, które są nam już niezbędne. Dzięki "Double Irish Dutch tax sandwich" i sekretnym umowom co do wspierania ich inwestycji z rządami. Młode technologiczne firmy zwane start-upami zainwestowały w tym czasie w AI zaledwie 5-8 mld dolarów, a więc kilkakrotnie mniej.
W cyberprzestrzeni także trwa wojna o dane
A te mogą służyć do prowadzenia prawdziwej wojny. Analitycy Atlantic Councuil, instytucji prowadzącej m.in. badania dla NATO, wykryli, w jaki sposób rosyjskie służby specjalne kradły informacje dotyczące ukraińskich żołnierzy walczących w Donbasie, żeby zidentyfikować, a następnie zastraszać czy szantażować ich rodziny. Ale na dobrą sprawę każdy żołnierz dowolnej armii, jeśli ma telefon z Androidem, może być celem cyberataku.
- Mnóstwo danych osobowych żołnierzy jest do zdobycia i mogą one służyć do ataków cyfrowych (...) Ktoś musi bronić cyfrowego życia żołnierzy - mówi Sebastian Bay, ekspert ze Strategic Communications Center of Excellence przy NATO.
WhatsApp to popularny komunikator powstały w 2009 roku. 15 lat później kupił go Facebook za 19 mld dolarów. Zapewnia on, że WhatsApp szyfruje rozmowy i przesyłane dane - są one tylko dostępne dla nadawcy i odbiorcy. W maju tego roku pracująca dla agencji wywiadowczych izraelska firma NSO Group Technologies złamała te szyfry. Może niepostrzeżenie zainstalować aplikację szpiegowską na telefonie i podsłuchać każdą rozmowę przez WhatsAppa.
Big-techy - Amazon, Microsoft, Alphabet - zbudowały już gigantyczne silosy danych. Miejsce na swoich serwerach - czyli w chmurach - oferują każdemu z nas (do pewnego limitu - za darmo). Sprzedają je też globalnym korporacjom. Banki, także te w Polsce, zamiast budować swoje drogie i kosztowne w obsłudze serwerownie, rozmarzonym wzrokiem patrzą w chmury. Obsługa klientów wyszłaby znacznie taniej. Jednak nadzorcy instytucji finansowych w rożnych krajach zastanawiają się, czy to bezpieczne. Polscy - jak na razie - uważają, że bezpieczne całkiem nie jest.
I mają rację. Wspomniana NSO "wyprodukowała" technologię, która pozwala na dostęp do danych zgromadzonych w chmurach Apple, Google, Facebooka czy Amazona - twierdzi "Financial Times". To oznaczałoby nie tylko koniec prywatności naszych utrwalonych cyfrowo wspomnień z wakacji, ale koniec z tajemnicą operacji przeprowadzanych na bankowych rachunkach w chmurze.
Dzięki technologii NSO rządowe agencje mogą zyskać nad big-techami drozgoczącą przewagę. Ale czy dzięki temu jesteśmy bardziej bezpieczni, gdy w naszych danych, zdjęciach i przelewach będzie mógł grzebać agent nawet najbardziej zaprzyjaźnionego rządu?
W cyberprzestrzeni trwa także wojna o umysły. Przypadek Cambridge Analytica to tylko jeden z jej epizodów. Media społecznościowe okazują sie bardzo nieodporne na manipulację. A równocześnie gospodarka oparta na wykorzystaniu danych czerpie z niej korzyści. W jaki sposób?
Miejsce, na którym spozycjonowana jest strona w przeglądarce, powinno teoretycznie zależeć od popularności strony, a więc liczby wyświetleń przez użytkowników. Ale miejsce to można również kupić. 2000 obejrzeń za 16 dolarów, 10 komentarzy za 3 dolary. Dzięki zakupom obejrzeń, komentarzy czy lajków algorytmy wysuwają stronę czy profil użytkownika wyżej jako bardziej popularne.
- To właśnie sposób na manipulacje mediami społecznościowymi - mówi Sebastian Bay.
Ale nie tylko. Media społecznościowe nie potrafią sobie poradzić z mową nienawiści. Co więcej, "zarażają" nią nawet uważającą się za poważną publicystykę. Wykorzystywane są do kampanii trolli, nie zwalczają fake newsów. Fake news może się oczywiście zdarzyć w każdej, nawet najlepszej rodzinie, ale tylko w mediach społecznościowych stał się normą.
Sprawa stała się poważna i widzą to już wszyscy - prócz samych trolli. Na te zarzuty potentaci z mediów społecznościowych mówią - przecież nie chcecie chyba, żebyśmy wprowadzili cenzurę. I zamykają w ten sposób usta krytykom. Niewykluczone, że media społecznościowe mogłyby wprowadzić zasady i egzekwować ich przestrzeganie. Ale byłoby to kosztowne przedsięwzięcie.
Być może już teraz ktoś analizuje kolejne miliony profili i zastanawia się, jakiego dyktatora chcieliby ludzie. Na przykład w państwie X - młodej i niestabilnej europejskiej demokracji. Co miałby mówić, jak przekonywać, co obiecywać, żeby zdobyć poklask tłumów.
Niewykluczone, że w którymś kraju gra o przyszłość właśnie się zaczyna.
Jacek Ramotowski