Pierwsze zdjęcie: kobiety w fartuchach układają na tacce fiolki. To po nie przyszedł – drugie zdjęcie - tłum napierający na ladę apteki. Miejsce: Warszawa. Przyczyna? Poważny konkurent koronawirusa do tytułu największej zarazy od II wojny światowej.
Opisy pałeczek coli i patogenezy krztuśca nigdy nie rozpalały masowej wyobraźni, a "Przegląd Epidemiologiczny" nie był najbardziej poczytnym pismem Polski Ludowej. Gdyby leżał w kioskach obok "Trybuny", obywatele czytaliby nie tylko o VI zjeździe KC PZPR i sukcesach górników, ale też o szpitalach polowych, przeciążonej służbie zdrowia i zaskakującej śmiertelności.
W listopadzie 1971 r. z zaufanego źródła, bo od swojego ministra zdrowia, Jana Kostrzewskiego, który był pisma naczelnym redaktorem, dowiedzieliby się, że w kraju wprowadzono stan epidemii.
Przy zdezynfekowanym biurku, w maseczce i rękawiczkach, przeglądam zdjęcia sprzed pięćdziesięciu lat. Pierwsza stykówka ma tytuł "Kolejki w aptekach spowodowane zachorowaniami na grypę". Autor - Cezary Langda, Centralna Agencja Fotograficzna. Druga - "Praca aptek warszawskich podczas epidemii grypy". Autor Ireneusz Radkiewicz, też z CAF-u. Obie z 1971 r. Są jeszcze zdjęcia Mariana Sokołowskiego, ale zrobione dwa lata wcześniej. To nie przypadek.
"W listopadzie 1971 r. wybuchła w Polsce epidemia grypy (…) niezwykła zarówno pod względem rozmiarów i gwałtowności, jak i pod względem klinicznego przebiegu choroby. Była to jedna z najcięższych, jeżeli nie najcięższa epidemia od czasu drugiej wojny światowej. Wyrazem tego była liczba zachorowań oraz wysoka śmiertelność. Od 15 listopada do 31 grudnia 1971 r. zarejestrowano 5 800 000 chorych na grypę" - - Przegląd Epidemiologiczny.
W 1971 w Polsce mieszka ponad 32,6 milionów ludzi. Z danych o zachorowalności na grypę, opublikowanych 2 lata później w artykule otwierającym „Przegląd Epidemiologiczny” można wyliczyć, że w ciągu sześciu tygodni prawie 18% populacji zgłosiło się do przychodni i szpitali z poważnymi objawami grypy. Jak podkreśla autor, dane prawdopodobnie nie objęły dzieci, emerytów i mieszkańców wsi, oraz innych, którzy nie poprosili o zwolnienie z pracy i leczyli się w domu.
Warszawa 11.1971 r. Epidemia grypy. Kolejka po lekarstwa w jednej z warszawskich aptek
Autor: Ireneusz Radkiewicz
ŹRÓDŁO: PAP
NIEPAMIĘĆ
Skoro w zimie 1971/1972 przez półtora miesiąca co tydzień przybywa średnio milion chorych, wiele osób powinno mieć żywe wspomnienia z tego okresu.
Zaczynam od najbliższych kręgów - swojej rodziny oraz dziadków i rodziców znajomych. Rozpędza się druga fala pandemii koronawirusa, starsze osoby unikają spotkań, rozmawiamy więc tylko przez telefon. Chcę się dowiedzieć wszystkiego - czy pamiętają epidemię jako "grypę Hong-Kong", czy może "grypę za Gierka"? Jak długo nie chodziło się do szkoły, co działo się w fabrykach, przychodniach, aptekach? Czy ktoś z ich bliskich chorował szczególnie ciężko?
Po przepytaniu kilkunastu osób zaczynam mieć wątpliwości czy epidemia grypy Hong-Kong była w ogóle czymś niezwykłym. Jeśli faktycznie zachorowało tak wiele osób, zamknięto szkoły a służba zdrowia stanęła na głowie, to osoby urodzone przed rokiem 1960, uczące się i pracujące w miastach, z dostępem do gazet i telewizji, powinny przecież cokolwiek pamiętać. Tymczasem większość moich rozmówców dziwi się i zapewnia, że o grypie Hong-Kong słyszy właśnie po raz pierwszy.
Babcia koleżanki przekonuje, że to jakaś pomyłka - nic nie pamięta, a przecież gdy tylu ludzi choruje, to telewizja i radio trąbią o tym na okrągło. Dziadek innej znajomej przypomina sobie, że faktycznie wszyscy bali się wielkiej zarazy. Było to jednak kilka lat przed Gierkiem i tylko we Wrocławiu. Jeśli coś się wtedy działo - twierdzą ówczesne uczennice podstawówek, student Uniwersytetu Warszawskiego, pracownicy państwowych zakładów, żona wojskowego i nauczyciel w liceum - to nie było to nic wielkiego. Ani w Warszawie, Lublinie i Poznaniu, ani w Puławach czy Gorzowie Wielkopolskim.
Powtarzane "nic nie pamiętam" nie pasuje jednak do wykresów w "Przeglądzie Epidemiologicznym". Czy ich autor - nieżyjący już minister Kostrzewski - przesadzał, nazywając tę epidemię "największą od czasów wojny". Czy to możliwe, że grypa Hong-Kong się w naszej pamięci po prostu zgubiła?
Zaczynam rozmawiać z historykami i przeglądać archiwa lokalnych gazet, Sanepidu i Ministerstwa Zdrowia. Już po kilku teczkach wiem, że epidemia, która przetoczyła się przez Polskę na przełomie epok Gomułki i Gierka, była znacznie groźniejsza i gwałtowniejsza niż zwykła grypa i praktycznie sparaliżowała kraj na kilka tygodni. Pytam więc o wspomnienia jeszcze raz - tym razem otwierając wątki na forach internetowych i pisząc posty w grupach na Facebooku.
W grupie "My, Dzieci PRL-u" odpisuje mi kilka osób.
Bogusław Bonifaczuk: "Pamiętam doskonałe, moja matka zmarła godzinę po wizycie lekarza".
Anna Skowrońska: Nie pamiętam, ale mama mi opowiadała, że mój trzymiesięczny brat na to zmarł.
Monika Maj: "Moja babcia ciężko przechorowała tę grypę, bardzo ostre zapalenie płuc, że ledwo przeżyła. Opowiadała mi, bo ja byłam wtedy mała i tego nie pamiętam".
Rajmund Wojtysiak: Właśnie w tym roku na tę grypę zmarła moja siostra - lat 23.
Moje posty wzbudzają też zainteresowanie w grupach "My - Emeryci" i "Radom – Retrospekcja".
Ewa Tukaj-Filipkowska pamięta zawieszenie lekcji w podstawówce w Tychach: "Do klas przyszły po 2 - 3 osoby. Nauczycielka wysłała nas do domu, wróciliśmy po tygodniu".
Kazimiera Goldyn wspomina, jak w klasie maturalnej, "opróżniono internat i wysłano wszystkich do domu na tydzień".
Sporną kwestią bywa czasami data wydarzeń - Kazimiera twierdzi, że internat opróżniono w 1972 roku, zawieszone lekcje Ewa kojarzy z rokiem 1970. Rajmund i Bogusław wspominają śmierć swoich bliskich w 1971 roku; Anna pisze mi jednak, że jej brat zmarł dwa lata wcześniej.
Niektóre z założonych przeze mnie wątków żyją własnym życiem: ludzie wymieniają się wspomnieniami, spierają o fakty i pamięć. Wszyscy zgadzają się co do jednego – nie było paniki.
Ewa Tukaj-Filipkowska: _Nie każdy miał telewizję, a jeśli już, to nic specjalnego w tych dwóch programach nie mówili – ot, grypa zdziesiątkowała. _
Monika Maj: Wszyscy przyjęli to jako ciężką grypę. Skoro władze nie uznały tego za epidemię to co mogli zwykli ludzie?
Pierwsze strony "Życia Radomskiego" z czasów epidemii grypy Hong-Kong. Informacje o grypie zaznaczone czerwoną obwódką
Autor: Radomska Biblioteka Cyfrowa
ŹRÓDŁO: RADOMSKA BIBLIOTEKA CYFROWA, DOMENA PUBLICZNA
KRĘTA DROGA Z HONG-KONGU
Zanim docierały nad Wisłę, światowe epidemie zataczały szerokie koło; od źródła, najczęściej w Azji Środkowej lub Południowej, do miast Europy Zachodniej, a stamtąd w głąb kontynentu. Koronawirus, SARS, grypa azjatycka, nawet słynna "hiszpanka", która wbrew nazwie wykluła się w północnych Chinach – wszystkie czepiały się szlaków handlu, wojen i migracji. Podobnie było z wirusem A2 (szczep H3N2), popularnie zwanym "grypą Hong-Kong".
Pierwsze ognisko wybucha w lipcu 1968 roku właśnie w Hong-Kongu, skąd choroba rozprzestrzenia się na Wietnam, Singapur, Chiny i Australię. Trzy miesiące później wracający z Wietnamu żołnierz zaraża pierwsze osoby w Kalifornii. Pandemia szybko ogarnia największe amerykańskie miasta i trwa 2 lata, zabijając nawet 100 tysięcy osób - dwukrotnie więcej niż zwykła grypa sezonowa. Przez Europę Zachodnią przetaczają się dwie duże fale, w 1969 i 1971. Wielka Brytania i Francja notują ponad 30 tysięcy ofiar; Niemcy - po obu stronach Żelaznej Kurtyny - nawet dwa razy więcej.
Ma kilka cech wspólnych z obecną pandemią. Wirus Hong-Kong jako pierwszy dociera na kolejne kontynenty korzystając z rozwoju lotnictwa pasażerskiego. Rozprzestrzenia się gwałtowniej niż "zwykła" grypa, wywołuje silniejsze objawy i częściej kończy się powikłaniami układu oddechowego i nerwowego. W ciągu trzech lat zabija od 1 do 4 milionów ludzi. Stają szkoły i fabryki, w wielu krajach produkcja jest praktycznie sparaliżowana; z pracą nie nadążają natomiast zakłady pogrzebowe. Na szczepionkę wirus okazuje się odporny, a prace nad nową potrwają do końca pandemii.
Jest też kilka różnic. Na festiwalu Woodstock w 1969 roku nikt nie nosi maseczek i nie dezynfekuje rąk. Szkoły zamyka się z powodu absencji, a nie profilaktycznie. Zakłady pracy stają, ale nie z powodu zamrażania gospodarki, tylko przez brak siły roboczej (we Francji w szczytowym okresie epidemii prawie połowa personelu jest na zwolnieniu).
Kapitalistyczni czy socjalistyczni, kierownicy fabryk próbują ratować produkcję, namawiając chorych, aby w miarę możliwości wracali do pracy. Jeśli przeciętny obywatel wie o istnieniu Światowej Organizacji Zdrowia, to nie czyta jej statystyk - o liczbie zarażonych informują najwyżej lokalne gazety, a dane o śmiertelności przeanalizuje się dopiero kilka lat później.
Na łamach amerykańskich gazet wirus przegrywa z rokiem 1968 - wojną w Wietnamie, żałobą po zamachach, ruchem praw obywatelskich, demonstracjami studentów, lądowaniem na Księżycu.
STYCZEŃ 1969 ROKU. PIERWSZE UDERZENIE
W piątek 17 stycznia, na przedostatniej stronie "Dziennika Łódzkiego", między rubryką kryminalną a reklamą biura Orbis, szef Sanepidu, J. Zański uspokaja - owszem, obserwuje się nasilenie zachorowań, ale wirusa w Polsce nie ma, to problem Zachodu. Gdyby jednak grypa dotarła do Polski, mamy rezerwy leków i sprawą służbę zdrowia.
Pięć dni później miasto wprowadza stan epidemii. Sanepid zaleca żłobkom, przedszkolom i domom dziecka naświetlanie pomieszczeń lampami kwarcowymi, przecieranie podłogi wodą z dodatkiem chlorowanego wapna i dezynfekcję wycieraczki. "Dyrekcja MHD Artykułami Papierniczymi przyrzeka, że jeśli tylko otrzyma przydział chusteczek, natychmiast skieruje je do sklepu" - pisze "Dziennik Łódzki". Pod koniec miesiąca władze raportują o 100 tysiącach chorych, a prawie wszystkie szkoły są już zamknięte.
Gdy łodzianie czekają na dostawę chusteczek, Warszawa już od kilku dni działa w stanie epidemii. "Życie Warszawy" donosi, że "w niedzielę 19 b.m. na Żoliborzu nie załatwiono 100 spośród 192 zgłoszonych wizyt domowych u dorosłych. Przekazano je do Pogotowia Ratunkowego, które jednak z powodu nadmiaru wezwań mogło pojechać tylko do połowy pacjentów".
Do walki z grypą włącza się szpitale kliniczne, studentki i studentów Akademii Medycznej, chirurgów, laryngologów, lekarki i lekarzy szkolnych.
Jedną z nich jest moja babcia, Maria Tomczak, wtedy szkolna dentystka w Grodzisku Mazowieckim. O epizodzie swojej pracy na grypowym froncie prawie zapomniała - gdy pytam ją pierwszy raz o grypę epidemię z lat PRL-u, jej jedynym skojarzeniem była wrocławska ospa. Oddzwania do mnie kilka dni później, podekscytowana, bo po rozmowie z dawną koleżanką z pracy przypomniało jej się, że faktycznie, "wszystkich gdzieś wysyłali":
Pamiętam, że było takie zarządzenie: wszyscy stomatolodzy do przychodni zdrowia. Dali nam jakieś gotowe zestawy recept i leków. Najzwyklejszych - piramidon, aspiryna, witamina C - i kazali dawać je wszystkim, którzy przyjdą z gorączką czy kaszlem. Nic konkretnie nam nie mówili, tylko: są objawy, to recepta, zwolnienie.
- Babcia już sobie przypomniała? - pyta jej koleżanka, Hanna Borzewska, która dobrze pamięta zamęt w szkołach i przychodniach w końcówce lat 60. Ją samą skierowano do innych zadań - przez kilka dni zastępowała w kilku miejskich szkołach wszystkie dentystki, które oddelegowano do przychodni. Nie pamięta jednak, żeby działo się coś groźnego, a w każdym razie nikt jej o tym nie poinformował.
W pierwszym tygodniu stanu epidemii choruje już co trzeci warszawski lekarz i 40% pielęgniarek. Stołeczny Wydział Zdrowia apeluje do medyków, by "niezależnie od tego, gdzie są zatrudnieni, zgłaszali się po swych normalnych godzinach pracy do kierowników przychodni obwodowych, oferując pomoc w walce z grypą, zwłaszcza w godzinach popołudniowych i wieczornych".
Miejskie apteki są oblężone. Już po kilku dniach za ladami muszą stawać studenci ostatnich lat farmacji, bo grypa dopada aptekarzy. Zakłady pracy wykupują leki w hurtowych ilościach dla swoich pracowników i na efekty nie trzeba długo czekać – zapasy pustoszeją.
Popularny wówczas w leczeniu grypy influmin zaczyna być wydawany tylko na receptę a surowce do jego produkcji pospiesznie sprowadza się zza granicy, jak donosi prasa - "z krajów kapitalistycznych". Wszystkie zakłady farmaceutyczne otrzymują nakaz produkowania leków przeciwgrypowych. "W czasie żadnej jeszcze epidemii nie zużyto w Warszawie tak dużo leków, jak obecnie" - ocenia Stołeczny Zarząd Aptek.
Ludzie w kolejce po lekarstwa w warszawskiej aptece podczas epidemii grypy Hong-Kong w 1971 r.
Autor: Ireneusz Radkiewicz
ŹRÓDŁO: PAP
W połowie lutego władze ogłaszają zwycięstwo nad epidemią. Oficjalne podsumowania mówią o 2,2 mln chorych, jednak już pół roku później "Przegląd Epidemiologiczny" szacuje, że grypę Hong-Kong przeszło co najmniej 4 355 000 osób, z czego u połowy przebieg był "średnio ciężki z zaostrzeniami głównie ze strony układu oddechowego". Prasa, epidemiolodzy i Sanepid zgadzają się właściwie tylko w jednym - była to najcięższa epidemia w historii powojennej Polski.
Przynajmniej przez dwa lata.
LISTOPAD 1971 ROKU. DRUGIE UDERZENIE
Drugiej epidemii nie spodziewa się nikt. Chociaż wszystkie media donoszą o wirusie grypy szalejącym od początku listopada na Węgrzech, to do samego końca przekonują, że powrót "Hong-Konga" jest mało prawdopodobny. Gdy staje się jasne, że ponowne uderzenie wirusa będzie silniejsze w skutkach, na front walki rusza cenzura.
Śląska "Trybuna Robotnicza" opisuje przygotowania do Barbórki i VI zjazdu PZPR. Nie brakuje także aktualnych doniesień z kraju – tych medycznych (trzebińscy chirurdzy z powodzeniem przeprowadzili skomplikowany zabieg) i sezonowych (gwałtowna zima uniemożliwiła przyjście do pracy górnikom i sparaliżowała ruch kolejowy). Dopiero w małej rubryce na trzeciej stronie redakcja przypomina czytelnikom, że zbliża się sezon grypowy i lepiej unikać kaszlących przyjaciół.
Z raportów Sanepidu wiemy, że w Warszawie stan epidemii ogłoszono już 13 listopada, w Łodzi - 18, a sześć dni później także w wielu województwach na Śląsku. 26 listopada KC PZPR w poufnym raporcie informuje o wzrastającej od dwóch tygodni liczbie zakażeń i dużej absencji w zakładach pracy. Władza wciąż jednak liczy na wykonanie planu: "Straty odrabia się w niedziele. Załogi pracują bardzo ofiarnie. Do pracy przychodzą nawet osoby chore".
Już po ogłoszeniu stanu epidemii na łamach "Życia Bytomskiego" dyrektor Sanepidu Janina Gerstmann tłumaczy, że nie podjęto żadnych kroków, by przeciwdziałać epidemii, "bo nie zachodzi taka potrzeba". Radzi natomiast nastolatkom, by nie zapominały o czapkach i szalikach oraz spożywaniu witaminy C.
To był pierwszy rok kadencji Gierka, świeżo po wydarzeniach grudniowych. Zbliżał się zjazd partii, nie można było pisać o jakiejś grypie. Epidemia to problem, robotnicy idą na zwolnienie, gospodarka jest zagrożona, a tego najbardziej bały się władze. Problemem nie był też sam wirus, ale to, że nieudolne państwo sobie z nim nie radzi - mówi dr.hab. Marcin Zaremba, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego.
Niektóre gazety informują o rozwoju epidemii, ale wzmianki są dużo skromniejsze niż dwa lata wcześniej. Czytelnicy mogą się dowiedzieć, się że do pracy znów zmobilizowano studentów i lekarzy wszystkich specjalizacji, a na wizyty domowe wyjeżdżają medycy zatrudnieni w instytutach naukowych i administracji. Gazety piszą też o wstrzymaniu przyjęć pacjentów do szpitali, o przeznaczaniu całych oddziałów dla pacjentów z powikłaniami pogrypowymi, o ofiarnej pracy służby zdrowia i poświęceniu społeczeństwa. Lekarstw miało starczyć dla wszystkich.
Dr Hanna Celnik z Komisji Badań nad Historią Nauk Medycznych PAN : Zabrakło miejsc w szpitalach, lekarzy, karetek. Apteki opróżniono już w pierwszych dniach epidemii. Oczywiście prasa o tym nie wspominała, panował zakaz mówienia o liczbie chorych, nie mówiąc już o zgonach.
Dwa dni przed odwołaniem trwającego miesiąc stanu epidemii "Dziennik Łódzki" podaje zaskakującą informację - właśnie ponownie otwarto "80% szkół, które musiały przerwać zajęcia". Największa gazeta w mieście nie wspomina jednak wcześniej o ich zamknięciu. O przeciążeniu służby zdrowia, która nie mogła na czas dotrzeć do pacjentów wspomina zaledwie raz "Życie Radomskie". Na temat epidemii do końca milczą natomiast gazety na Śląsku. W "Życiu Bytomskim" i "Trybunie Robotniczej" pojawiają się tylko krótkie wzmianki o profilaktyce i porady, by ciepło się ubierać.
Śląsk był kluczowy dla propagandy PRL-u. Władza walczyła o robotników - nie mogła przyznać się, że nie panuje nad niebezpieczną epidemią, która sparaliżowała produkcję i to tuż przed zjazdem partii
- mówi Marcin Zaremba.
Z danych wynika jednak, że kolejne uderzenie epidemii odbiło się na gospodarce jeszcze mocniej niż wirus z 1969 roku. W raportach krakowskich i warszawskich Urzędów Statystycznych czytamy o wyjątkowo dużej liczbie zakładów, które nie wykonały swoich planów, zamkniętych sklepach i punktach gastronomicznych, przestojach w produkcji i trudnościach na kolejach.
Zakładanego planu nie zrealizowało nawet Zjednoczenie Zakładów Farmaceutycznych "Polfa", chociaż, według oficjalnych informacji, produkowano ogromne ilości leków. "Trybuna Robotnicza" wspomina też o opóźnieniach w kursowaniu pociągów i autobusów, zaznaczając jednak, że wynikają one z mrozów.
- Wszyscy pamiętamy z PRL-u surowe zimy - kraj stawał na kilka dni, zamykano szkoły, nie jeździły pociągi. W tym samym czasie w Szwecji nie działał transport publiczny, bo zachorowało mnóstwo tramwajarzy. Holandia też była sparaliżowana, ale epidemią, nie mrozem. W Polsce oba zjawiska mogły się czasowo nakładać, ale skoro władza maskowała skutki grypy, to zima mogła służyć jako dobre wytłumaczenie paraliżu kraju - mówi dr Hanna Celnik.
Z oficjalnych komunikatów przebija optymizm. 27 listopada "Życie Warszawy pisze":
"Sądząc po informacji o zasięgu epidemii grypy w Warszawie można by przypuścić, że życie stołecznego miasta zostało zupełnie sparaliżowane. (…) A jednak Warszawa trzyma się dzielnie! (…) Nie ma chyba zakładu, w którym zdrowi lub już przechorowani nie muszą brać na siebie części obowiązków ofiar grypy. W wielkich fabrykach warszawskich wielu pracowników administracji przeszło do działów produkcyjnych na stanowiska nie wymagające specjalnych kwalifikacji. W komunikacji miejskiej wyłuskano z biur i działów technicznych każdego, kto miał prawo jazdy. Podejmując dodatkowy wysiłek działamy przecież na naszą własną korzyść. Wszyscy bowiem jesteśmy równocześnie i pracownikami, i konsumentami, i interesantami".
Pracownicy, konsumenci i interesanci nie mogli jednak wiedzieć, jak groźna jest nowa mutacja wirusa Hong-Kong. Co śmielsze gazety pisały skrótowo o groźnych następstwach, głównie zapaleniach płuc u osób starszych, ale o tym, jak ciężkie bywały powikłania i jak wielu osób dotyczyły, dowiedzieć się można jedynie z oficjalnych raportów i danych publikowanych w "Przeglądzie Epidemiologicznym" przez ówczesnego ministra zdrowia, prof. Kostrzewskiego.
I z ludzkiej pamięci.
Krystyna Barabasz: Moja siostra miała Hongkonga (tak się wtedy mówiło). Wróciła z przedszkola bardzo słaba, zasnęła. Mama po powrocie z pracy zabrała ją do lekarza, okazało się, że ma prawie 40 stopni. Siostra spała kilka dni.
Alina Rędziak: Miałam 10 lat, jak zachorowałam na tę grypę. Dostałam po niej powikłań, nie chodziłam do szkoły przez kilka miesięcy. Do tej pory zostało mi osłabienie jednego oka i ubytek w rogówce.
Ewa Włodarczyk: Zaraziłam się w przychodni, poszłam po wynik RTG dla babci. Było bardzo źle, temperatura około 40 stopni, potem duże osłabienie i bardzo męczący kaszel. Wyszłam z tego, ale bardzo dużo ludzi zmarło.
Jak dużo? "Dziennik Łódzki" napisał o 12 ofiarach w ponad 750-tysięcznym mieście. Tyle samo osób zmarło podczas poprzedniej, mniej śmiertelnej epidemii, w powiecie myślenickim, który liczył ponad siedmiokrotnie mniej mieszkańców.
- Panował zakaz publikowania statystyk, zwłaszcza tych o przypadkach śmiertelnych. Umierało tak dużo osób, że zakłady pogrzebowe nie nadążały z pracą, zabrakło trumien - mówi dr Hanna Celnik.
Artykuł o epidemii grypy w "Życiu Radomskim"
Autor: Radomska Biblioteka Cyfrowa
ŹRÓDŁO: RADOMSKA BIBLIOTEKA CYFROWA, DOMENA PUBLICZNA
W raportach warszawskiego Sanepidu pojawia się informacja o nieco ponad 300 osobach, które zmarły z powodu powikłań. Główny Urząd Statystyczny rejestruje w IV kwartale 1971 roku 5 849 zgonów powodu grypy. "To znaczy tych zgonów tych osób, u których w kartach zgonu podano grypę jako wyjściową przyczynę śmierci" - zaznacza w "Przeglądzie Epidemiologicznym" profesor Kostrzewski.
Pod moimi postami na Facebooku wiele osób pisze o rodzeństwie, rodzicach i dziadkach, którzy zmarli w czasie epidemii, albo w wyniku późniejszych powikłań.
Rajmund Wojtysiak:
Choroba mojej siostry była bardzo krótka. We wtorek poczuła się źle, poszła do lekarza zakładowego - pracowała w Zakładach Mięsnych. W piątek ponownie udał się do tego lekarza z widoczną chorobą. Dostała 5 dni zwolnienia a w sobotę w południe zmarła.
Odpisuje mu Zbigniew Bąk:
Miałem 13 lat. To był już kolejny nawrót grypy HongKong i sama choroba nieco spowszedniała, mniej mówiło się o grypie w radiu i telewizji. Chociaż wydaje mi się, że szkoły były też zamknięte z powodu dużej liczby zachorowań. Bo na tamtą grypę nie umierało zbyt wiele osób, ale chorowali niemal wszyscy, choć z różnym nasileniem objawów. Zapamiętałem Elę, bo była koleżanką mojego starszego brata i często odwiedzała nasz dom. Z relacji sąsiadów wynikało, że zmarła z powodu wysokiej gorączki, podobno w nocy po pokoju szukała malin. Rodzice, starsze, schorowane osoby, nie zawiadomili w porę pogotowia i nad ranem nie wytrzymało serce. W środku dużego miasta brzmi to dziwnie, ale była ciemna, mroźna noc, a prawie nikt na podwórku nie miał telefonu.
Z danych analizowanych przez prof. Kostrzewskiego w "Przeglądzie Epidemiologicznym" wynika też, że grypa z 1971 r. pochłonęła więcej ofiar, niż jakakolwiek epidemia od czasów wojny. Do oficjalnych danych GUS-u odnosi się z rezerwą, pisząc, że "lepszą miarą jest obliczenie nadwyżki ogólnej liczby zgonów w okresie epidemii grypy nad oczekiwaną liczbą zgonów, obliczoną dla tego samego okresu na podstawie obserwacji z ubiegłych lat".
Z jego wyliczeń wynika, że łącznie w listopadzie i grudniu liczba zarejestrowanych zgonów była wyższa od oczekiwanej o 23,5 tysiąca. Powodem większości były choroby układu krążenia - i zapalenie płuc, na które zmarły w ciągu dwóch miesięcy epidemicznych ponad 4 tysiące osób. Podobnie było w styczniu i lutym.
Profesor Kostrzewski zwraca też uwagę na wyjątkowo wysoką śmiertelność niemowląt. Pisząc, że chociaż oficjalnie ich zgony stanowiły 3% ogółu ofiar grypy, to statystyki te nie świadczą o faktycznej umieralności, "podobnie jak ogólna liczba zgonów zarejestrowanych pod szyldem grypy nie oddaje liczby śmiertelnych ofiar epidemii". Od grudnia do maja kolejnego roku utrzymywała się wysoka umieralność niemowląt z powodu zapalenia płuc.
Raporty sanepidu i informacje z Urzędów Statystycznych nie podawały nigdy danych o faktycznej śmiertelności w czasie epidemii w 1971r. Do dziś w większości opracowań można spotkać się z liczbą nieprzekraczającą 6 tysięcy.
- Minister mógł napisać prawdę, ale tylko w niszowym czasopiśmie. "Przeglądu Epidemiologicznego" nie czytał nikt, oprócz wąskiej grupy specjalistów, którzy i tak byli świadkami tej epidemii - mówi dr Hanna Celnik.
PAMIĘĆ
"Życie Warszawy", 28.11. 1971: "Sądzić należy, że doświadczenia te będą bodźcem do dalszych rozważań, również po wygaśnięciu epidemii. Z niezwykłych sytuacji trzeba bowiem wyciągać wnioski, użyteczne zawsze i na co dzień".
Maciej Zaremba: Grypa była traktowana jako ciężkie przeziębienie. Prawdziwą tragedią po wojnie była szerzący się wirus polio. To przerażało ludzi - dzieci z powikłaniami widziało się na ulicy, była świadomość, że to może spotkać każdego.
Hanna Celnik: Mało kto pamięta dziś o tej epidemii. W pamięć zapadają inne choroby, bardziej spektakularne, o widocznych objawach – czarna ospa, dżuma, cholera. Lęk przed grypą był indywidualny, świadomość zagrożenia miały pojedyncze osoby – te, których bliscy zmarli lub ciężko przechorowali, i oczywiście personel medyczny. Ale pamiętam ciekawe zjawisko - ludzie instynktownie dystansowali się od siebie, chociaż nie zalecały tego wtedy żadne władze.