W tamtym okresie, a było to ponad 20 lat temu, nie byłem osobą zbyt wierzącą. Chodziłem do kościoła i na lekcje religii, bo mi rodzice kazali, ale jak miałem możliwość, to sobie odpuszczałem. Czy wierzyłem w Jezusa i Jego zmartwychwstanie? Tak naprawdę, to nie interesowało mnie to zbytnio. Wolałem pograć w piłkę. Położyłem się spać i dość szybko zasnąłem. W pewnym momencie, w czasie snu, poczułem, że... opuszczam ciało, ale wciąż czułem siebie, jako człowieka, a nie jakiegoś ducha. Znalazłem się w pomieszczeniu pełnym światła. Przede mną stała postać tyłem odwrócona: w białych szatach, długich kręconych włosach. Wyszedłem z tego pomieszczenia, i okazało się, że jestem ... po za Ziemią. To był chyba jakichś statek? Nie było mi zimno i czułem komfort, że mogę się bez problemu poruszać w próżni. Spojrzałem w bezkres kosmosu, który wzbudził mój zachwyt. Nie to było niesamowite. W pewnym momencie, jakby ktoś/coś zdarło zasłonę rozgwieżdzonego kosmosu i przede mną/we mnie eksplodowało światło (?), które doświadczyłem jako bezkresną Miłość. Poczułem ją w sobie (splot słoneczy) i dzięki niej, mogłem poczuć, że jestem bezkresny(?). W pewnym momencie jakaś siła skierowala mnie do mego fizycznego ciała, do którego wróciłem z niechęcią i odbierałem je jako zbędny ubiór. Po powrocie, a wszystko działo się b.szybko, zobaczylem, że 3 promienie wychodzą ze splotu słonecznego (vide obraz św. Faustyny) i zalała mnie ZNOWU od środka bezkresna Miłość. Płakałem i miałem piżamę mokrą od łez. Moja śp. Matka, zobaczyła, jak szlocham, to myślała, że zwariowałem, jestem chory, czy coś takiego. Wiem, że nie był to sen, tylko co? Czym jest ta bezkresna Miłość - nie wiem? Ale czułem, że jest kimś/czymś niewyobrażalnie pięknym i że składam się z niej.