Zdarzenie, które chcę opisać miało miejsce we wczesnych latach 90-tych. Opowiadał mi o tym ojciec, który wtedy pracował jako leśniczy w południowo-wschodniej Polsce.
Na początek należy wyjaśnić jak wyglądała w tym czasie praca leśnika. W obecnych czasach mamy można powiedzieć sielankę i święty spokój, wtedy prawdziwą plagą byli kłusownicy, złodzieje leśni, nielegalni, przemytnicy i nie wiadomo kto jeszcze. Ojciec najgorzej wspomina kłusowników i złodziei, ponieważ to z nimi jako leśnik miał najwięcej do czynienia. Towarzystwo było raczej mało przyjemne a do tego uzbrojone we wszelkiego rodzaju broń palną począwszy od samoróbek przez różne drugo wojenne żelastwo na automatach Kałasznikowa kończąc. Leśnicy też posiadali broń tak więc sytuacje bywały napięte. Oczywiście to nie było tak, że regularnie do siebie strzelali, ale zdarzały się i takie sytuacje. Pobicia, podpalenia, zastraszanie, trucie zwierząt były natomiast na porządku dziennym. Reasumując po jednej jak i drugiej stronie byli ludzie można powiedzieć ,,twardzi” których raczej ciężko wystraszyć byle czym. Ważnym aspektem jest też to, że Panowie Kłusownicy to ludzie praktycznie wychowani w lesie znający każdy korzeń i każde drzewo o zwierzętach zamieszkujących knieje nie wspominając.
A teraz właściwa historia.
Tak jak pisałem wcześniej, był to początek lat 90-tych. Ojciec mój wraz ze swoim podleśniczym podróżowali leśną drogą nieśmiertelnym ARO 24. Daleko byli od cywilizacji, droga wąska więc jechali powoli, a że lato było to i szyby mieli opuszczone. Nagle ni z tego, ni z owego z 10 metrów przed nimi na drogę wyskoczyło dwóch mężczyzn i zaczęło gnać w stronę samochodu. Kiedy dobiegli, wdrapali się na pakę, krzycząc, żeby uciekać. Ojciec nie miał zamiaru słuchać i odwrócił się co by ich grzecznie zapytać, o co chodzi, ale jak twierdzi, nigdy nie widział tak przerażonych ludzi a, że ludzi tych znał jako kłusowników z dziada pradziada doskonale wiedział że z własnej woli leśniczemu do samochodu by się nie pchali. Ostatecznie ojciec ruszył dalej, nie ujechali zbyt daleko, kiedy w tył samochodu coś uderzyło. Uderzenie miało miejsce od strony pasażera więc podleśniczy wychylił się oknem po czym momentalnie krzyknął do ojca ,, Stachu [wulg]” Tu już szanowny ojciec nie zastanawiał się tylko dał po garach. Dalsza podróż odbyła się bez niespodzianek.
Kiedy dotarli na skraj lasu chciał wysadzić niespodziewanych pasażerów Ci się jednak zaparli i kategorycznie odmówili opuszczenia pojazdu wcześniej niż we wsi. Podleśniczy też był jakiś dziwny więc ojciec machnął ręką i pojechał do leśniczówki. Na miejscu panowie bez owijania w bawełnę opowiedzieli, że do lasu udali się w celach kłusowniczych, kiedy sprawdzali wnyki coś zaczęło poruszać się w gęstwinie. Obaj zgodnie stwierdzili, że widzieli diabła z czerwonymi oczami. Działo się to trochę przed świtem więc dokładnie nie widzieli ale opisali bardzo masywne coś wielkości niedźwiedzia. Przerazili się do tego stopnia, że porzuciwszy broń zaczęli uciekać na oślep i tak trafili na leśników. Ich opis pokrywa się mniej więcej z tym co widział podleśniczy przez okno. Bok samochodu gdzie nastąpiło uderzenie okazał się solidnie wgnieciony. Na zakończenie należy dodać, że wszyscy uczestnicy tego zdarzenia byli trzeźwi. Bardzo ciekawe jest to, że od tej pory kłusownicy zaprzestali tego procederu, mało tego przestali również chodzić do lasu. Podleśniczy zwolnił się z pracy jakiś rok później. Ojciec natomiast pracował aż do emerytury, nigdy jednak nie udało mu się ustalić co się wtedy stało.
Jakieś pomysły?
P.S
Nie mam żadnych podstaw żeby nie wierzyć Ojcu. Zawsze był człowiekiem twardo stąpającym po ziemi. Straszyć mnie też nie miał powodu.
TheToxic