Wiem że Bóg istnieje. Świat przyrody nie może być causa sui (przyczyną samego siebie). Profesor Stephen Hawking napisał, że grawitacja sprawia, iż wszechświat wyłonił się z nicości, a grawitacja nie musi mieć przyczyny. Uważam, że być może ją nazywamy Bogiem i nie w sensie osobowym. Myślę że to prosta droga do panteizmu, którą prowadzi nas fizyka i ścieżka zbliżenia się do tajemnicy absolutu, choć być może w istocie żadnej tajemnicy nie ma. Tak jak pisał Edward Stachura, być wszystko jest właśnie absolutnie przejrzyste, jasne i jawne. Jedynie czekające na odkrycie. Intryguje mnie koncepcja, jakoby rzeczywistość "pragnęła", abyśmy ją poznawali. Nie jako rozumny byt, lecz jako advaitavedanta (coś najgłębszego w nas samych, najgłębsza rzeczywistość człowieka zniewolonego). Jaka więc była pierwsza przyczyna? Skłaniam się ku temu, że w bezczasie wszystkie istoty, zjawiska są zastygłe niczym muchy w bursztynie. Według mnie na tym polega totalność wieczności. Wszystko jest. Wszystkie wszechświaty jako coś co nazywamy "zamysłem Boga". Według mnie taka jest "natura rzeczy". Roger Penrose stwierdził, że najwłaściwszą definicją liczby jest traktowanie jej jako bytu w sensie idei platońskiej. Myślę że wszystkie próby opisu rzeczywistości są uwikłaniem się w nieskończoność. Problem polega na tym, że istnieje nieskończoność nieskończoności, gdyż między 0 a 1 jest tyle samo nieskończoności co między 100 a 1000. Nasuwa mi się następujący wniosek. Opis pojęcia: "wszystko" jest próbą definiowania czegoś co nazwałbym zbiorem fundamentalnym, tudzież pierwotnym, ale nie można podać do niego analogii. Dlatego uważam, że najbardziej precyzyjną definicją pojęcia: "wszystko" jest wyrażenie: "czysta abstrakcja" i nie potrzebowała ona actus purus. Intuicyjnie można by ją nazwać: "umysłem Boga". Być może my jesteśmy jego "uczestnikami", a nasz rozwój to wzrastanie w tej świadomości i droga do prawdy. Zastanawia mnie czy w ogóle istnieje różnica pomiędzy Stwórcą a stworzeniem, ale to prowadzi nas do początku mojego wywodu. Nie postrzegam jednak Boga jako czegoś zewnętrznego wobec tego co przyrodzone. Pojmuje to tak jakby naczynie było wypełnione substancją która nie zawiera żadnej podzielności, w takim intuicyjnym sensie jakoby pomiędzy jej dwoma dowolnymi elementami nie było jakiejkolwiek przestrzeni. Naczynie to jednak wyobrażam sobie jako amorficzne, w którym zachodzą nieustanne fluktuacje. Bóg jako absolut musi istnieć, ale jako immanentna cecha istnienia. Jakie są wasze zapatrywania i jaka jest wasza definicja? P.S. Oczywiście nie wiem czy Bóg istnieje, to tak tylko aby was zachęcić do przeczytania tego tekstu. Sorry i przepraszam za tak chaotyczne rozmyślania, w końcu nie jestem filozofem