Ziemia - planeta bez ludzi
Próbując wyobrazić sobie, jak wyglądałby świat, gdyby z powierzchni Ziemi nagle zniknęli wszyscy ludzie, możemy lepiej poznać wpływ człowieka na środowisko. Rozmowa z Alanem Weismanem.ZAMIAST WSTĘPUWizja Ziemi, na której pozostaje jedynie garstka przedstawicieli naszego gatunku, jest pomysłem znanym i często wykorzystywanym w literaturze i kinematografii. A gdyby tak wyobrazić sobie świat, w którym ludzi już w ogóle nie ma? Na kanwie tego pomysłu Alan Weisman, popularyzator nauki i wykładowca dziennikarstwa na University of Arizona, napisał książkę The World without Us.
W swoim eksperymencie myślowym Weisman nie precyzuje, co doprowadziło do zagłady Homo sapiens. Zakłada po prostu nagłe zniknięcie naszego gatunku i opisuje najbardziej prawdopodobny scenariusz wydarzeń, które nastąpiłyby w ciągu następnych lat, dziesięcioleci i stuleci. Twierdzi m.in., że znaczna część infrastruktury tworzonej przez człowieka uległaby niemal natychmiastowemu zniszczeniu. Bez odpowiedniej konserwacji torowiska, pasy startowe lotnisk i autostrady zaczęłyby pękać i wykrzywiać się już po upływie kilku miesięcy. Wiele domów i biurowców zawaliłoby się w ciągu kilkudziesięciu lat, natomiast niektóre przedmioty codziennego użytku nie uległyby rozkładowi przez niezwykle długi czas. Na przykład naczynia z nierdzewnej stali mogłyby przetrwać tysiąclecia, szczególnie gdyby leżały zakopane w porośniętych chwastami kopcach, które niegdyś były naszymi kuchniami. Niektóre tworzywa sztuczne zachowałyby się nawet setki tysięcy lat.
Specjalnie dla Scientific American Steve Mirsky rozmawiał z Weismanem, chcąc dowiedzieć się, co skłoniło go do napisania książki oraz czego możemy się z niej nauczyć.
- Gdyby ludzie mieli jutro zniknąć, wspaniała panorama Manhattanu wkrótce podzieliłaby ich los. Weisman opisuje, w jaki sposób betonowa dżungla zmieniałaby się w prawdziwy las.
- „Gdyby nas zabrakło, co by się stało z tym wszystkim, co stworzyliśmy? Czy przyroda wymazałaby po nas wszelkie ślady? Czy udało nam się stworzyć coś, czego nie da się zniszczyć? Czy na przykład na miejscu Nowego Jorku ponownie wyrosłaby puszcza, która była w tym miejscu, kiedy w 1609 roku dotarł tu Henry Hudson?”
Przeprowadziłem wiele fascynujących rozmów z inżynierami i członkami ekip remontowych z tej metropolii, którzy opowiadali, jak wygląda ich mozolna walka z siłami natury. Okazuje się, że ta monumentalna, imponująca, przytłaczająca wręcz infrastruktura, z pozoru niezniszczalna, w rzeczywistości jest bardzo krucha. Istnieje i funkcjonuje niemal wyłącznie dzięki garstce ludzi. Nazwa Manhattan pochodzi od indiańskiego słowa, odnoszącego się do wzgórz. Kiedyś na wyspie było sporo wzniesień, z czasem jednak teren kompletnie wyrównano, aby wybudować sieć ulic. Wśród pagórków płynęło niegdyś blisko 40 strumieni, a na całej wyspie biło mnóstwo źródeł. Gdzie się to wszystko podziało? Wielkość opadów na Manhattanie jest taka sama jak dawniej, ale obecnie wodę wtłacza się pod ziemię. Część przepływa systemem kanalizacyjnym, który jednak nie jest tak wydajny jak sama przyroda. Dlatego pod powierzchnią płynie nadmiar wód, które nieustannie próbują wydostać się na powierzchnię. Nawet w słoneczny, bezdeszczowy dzień służby techniczne nowojorskiego metra muszą wypompować jej około 50 tys. m3. Bez tego tunele zostałyby zatopione.
W pewnych rejonach Manhattanu trwa wręcz walka z podziemnymi rzekami, które przeciekając do tuneli metra, powodują korozję torów. W podziemnych pomieszczeniach technicznych można zobaczyć te olbrzymie ilości wody usuwanej przez nieustannie pracujące pompy. Gdyby ludzie zniknęli, powiedzmy, jutro, to niemal natychmiast wysiadłoby zasilanie tych urządzeń. Znaczna część energii pochodzi z elektrowni jądrowych lub węglowych, które wyposażono w automatyczne wyłączniki bezpieczeństwa na wypadek awarii. Wyłączą one generatory, gdy tylko uznają, że praca elektrowni wymknęła się spod kontroli inżynierów, których przecież też zabraknie, gdy ostatni człowiek zniknie z powierzchni naszej planety. Bez elektryczności pompy przestaną pracować, a tunele metra wypełni woda. W ciągu 48 godzin w Nowym Jorku będzie już sporo podtopień, niektóre widoczne nawet na powierzchni. Część kanałów przepełni się. Inne stracą drożność po niedługim czasie, zatkane śmieciami: najpierw niezliczoną ilością plastikowych toreb fruwających po mieście, potem opadającymi jesienią liśćmi z drzew i żywopłotów.
- A co by się działo pod ziemią? Korozja. Wyobraźmy sobie na przykład stację metra pod Lexington Avenue. Czekamy na kolejkę, a dokoła stalowe kolumny podtrzymują dach, który równocześnie jest ulicą. Wszystko to zaczęłoby rdzewieć i w końcu by się zawaliło. Po niedługim czasie, bo zaledwie po paru dziesiątkach lat, poprzecinane wyrwami ulice zamieniłyby się w strumienie podobne do tych, które płynęły na Manhattanie, zanim to wszystko zbudowaliśmy.
- Wiele budynków w Nowym Jorku wzniesiono bezpośrednio na skalistym podłożu, ale nawet jeśli mają one stalowe fundamenty, to projektanci nie przewidzieli, że nieustannie będzie je zalewać woda. Prędzej czy później wieżowce zaczną się więc pochylać i rozpadać, tym bardziej że Wschodnie Wybrzeże będą atakować coraz silniejsze huragany, rodzące się nad cieplejszymi oceanami na skutek globalnego ocieplenia [patrz: „Cieplejsze oceany, silniejsze huragany”, str. 58]. Przewracające się budynki zniszczą również pobliskie konstrukcje, tworząc w ten sposób wolną przestrzeń.
Roznoszone przez wiatr nasiona zapełnią wszelkie szczeliny i zaczną kiełkować. Wypuszczając korzenie w warstwę opadłych liści, wzbogaconą cennym dla nich wapnem z rozkruszonego betonu, będą kolonizować coraz to nowe nisze pojawiające się w zrujnowanym mieście. Z czasem wykształciłby się swoisty ekosystem. Na wiosnę, kiedy temperatura oscylowałyby wokół zera, pojawiałyby się nowe pęknięcia w tkance miasta. Woda wpływałaby w nie i zamarzała. W poszerzających się w ten sposób szczelinach kiełkowałyby kolejne nasiona. Wszystko to działoby się bardzo szybko.
- A jak zmieniłyby się ekosystemy na Ziemi, gdyby doszło do zagłady ludzkości? Według Weismana wyobrażenie o tym, jak wyglądałby ten hipotetyczny świat, może dać wizyta tam, gdzie cywilizacja najsłabiej odcisnęła swoje piętno.
- Aby przekonać się, jak wyglądałby świat bez człowieka, odwiedzałem miejsca, które ludzie z różnych powodów opuścili. Jednym z nich jest ostatnia w Europie ostoja pierwotnego lasu, przywodząca na myśl obrazy z dziecięcej wyobraźni pobudzonej przez bajki braci Grimm. Ciemny, tajemniczy las, w którym słychać wycie wilków, a z drzew zwisają tony mchu. Takie miejsce istnieje naprawdę – to Puszcza Białowieska na granicy pomiędzy Polską a Białorusią. Za czasów Władysława Jagiełły wyodrębniono ją jako dobra królewskie. Kolejni królowie Polski, a następnie carowie Rosji urządzali w niej polowania. Człowiek miał bardzo niewielki wpływ na przyrodę. Jeszcze przed II wojną światową utworzono na tych terenach park narodowy. Można tam zobaczyć ogromne drzewa. I nie wydaje się to dziwne. Właściwe to czujemy, że tak właśnie powinno być – jakby wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Tamtejsze dęby osiągają wysokość niemal 50 m, a średnica ich pni dochodzi do ponad 3 m. Bruzdy w korze tych drzew są tak głębokie, że dzięcioły wpychają w nie szyszki. Oprócz wilków i łosi puszcza jest domem dla żubrów.
Pojechałem również do strefy zdemilitaryzowanej w Korei. Jest to wąski pas (240 km długości i 4 km szerokości) oddzielający dwie armie, jedne z największych na świecie. I właśnie pomiędzy nimi powstał mimowolnie utworzony rezerwat przyrody, dzięki któremu przetrwało wiele gatunków. Od czasu do czasu słychać głosy żołnierzy obrzucających się obelgami lub wykrzykujących propagandowe hasła. A w samym środku tego międzynarodowego konfliktu można spotkać stada żurawi, które przyleciały tutaj spokojnie przezimować.
Zdałem sobie jednak sprawę, że aby naprawdę zrozumieć, jaki byłby świat bez człowieka, muszę dowiedzieć się, jak wyglądała Ziemia, zanim pojawili się na niej ludzie. Pojechałem do Afryki, czyli na kontynent, który jest kolebką ludzkości i na którym do dziś żyją ogromne zwierzęta. Kiedyś zasiedlały one cały świat. Amerykę Południową i Północną zamieszkiwały na przykład bobry wielkości niedźwiedzia oraz gigantyczne leniwce, większe nawet od mamutów [patrz: John J. Flynn, André R. Wyss i Reynaldo Charrier „Pradawne ssaki Ameryki Południowej”; Świat Nauki, czerwiec 2007]. Nie wiadomo do końca, dlaczego wyginęły, ale wiele wskazuje na to, że to my byliśmy tego przyczyną.
Wydaje się, że wymieranie gatunków na każdym z większych obszarów lądowych zbiega się z przybyciem na te tereny człowieka. W Afryce jednak ludzie ewoluowali wspólnie ze zwierzętami, które nauczyły się unikać prześladowców. Gdybyśmy znikli, Ameryka Północna w niedługim czasie zamieniłaby się prawdopodobnie w wielkie siedlisko jeleni [patrz: Josh Donlan „Wielki powrót wielkich zwierząt”; Świat Nauki, lipiec 2007], a ponieważ na kontynencie odradzałyby się lasy, roślinożercy wykształciliby zdolność wykorzystywania wszystkich składników zawartych w roślinach drzewiastych. Podobnie ewoluowałyby też większe drapieżniki.
- Spekulacje na temat tego, jak wyglądałaby Ziemia bez ludzi, mogą nam dać praktyczne korzyści. Weisman wyjaśnia, że jego metoda może rzucić nowe światło na problemy ochrony środowiska.
- Nie sugeruję, że powinniśmy się zamartwiać, ponieważ wszyscy ludzie mogą nagle zniknąć, na przykład zabrani przez kosmitów używających jakiegoś śmiercionośnego promieniowania. Wręcz przeciwnie, uważam, że nowy sposób patrzenia na Ziemię, polegający na teoretycznej eliminacji naszego gatunku z jej powierzchni, jest niezwykle fascynujący. W pewnym sensie eliminuje on wszystkie ludzkie obawy i powstrzymuje przerażającą falę depresji, która może nas ogarnąć, gdy słyszymy o wywoływanych przez ludzi problemach związanych ze środowiskiem i katastrofach, jakie mogą nam się przydarzyć. Zawsze, kiedy czytamy o tych sprawach, zadajemy sobie pytania: Boże, czy naprawdę wyginiemy? Czy to już koniec? Już na samym początku, kiedy piszę, że koniec nastąpił, pomagam czytelnikom wyzbyć się tych zmartwień. Ludzie odeszli z takiego czy innego powodu, teraz możemy więc spokojnie usiąść i obserwować bieg wydarzeń rozgrywających się pod naszą nieobecność. To bardzo przyjemny i prosty sposób na zmniejszenie niepokoju. A zastanawianie się, co stałoby się, gdyby nas już nie było, pozwala w nowy sposób ocenić to, co dzieje się obecnie, kiedy wciąż jeszcze jesteśmy.
Zastanówmy się, jak dużo czasu musiałoby upłynąć, zanim zniknęłyby niektóre nasze wytwory. Sami nie potrafimy określić, jak długo przetrwałyby co bardziej przerażające z naszych wynalazków. Chodzi mi na przykład o nierozkładające się chemikalia, których pierwotnie używano jako pestycydów lub w przemyśle albo niektóre tworzywa sztuczne, odgrywające olbrzymią rolę w naszym życiu codziennym, a coraz częściej spotykane w środowisku. A przecież niemal żadna z tych rzeczy nie istniała jeszcze przed II wojną światową. Dochodzimy do wniosku, że nie ma już sposobu na znalezienie jakiegokolwiek rozwiązania problemu i że człowiek wywołał na Ziemi katastrofę na skalę geologiczną. W zakończeniu książki wysuwam jednak hipotezę, zgodnie z którą wciąż istnieje szansa, aby ludzie funkcjonowali jako część ekosystemu w harmonii z resztą planety.
Przede wszystkim zwracam uwagę, nie na przerażające wytwory człowieka, jak na przykład odpady radioaktywne czy niektóre chemikalia, których część przetrwa aż do zagłady naszej planety, ale staram się zauważać piękne rzeczy stworzone przez człowieka. Czy w tym kontekście zagłada rodzaju ludzkiego byłaby ogromną stratą? Co z najwspanialszymi dziełami sztuki? Co z najpiękniejszymi rzeźbami? Co z najsubtelniejszą architekturą? Czy pozostanie po nas cokolwiek, co wskazywałoby, że kiedyś istnieliśmy? Taka jest właśnie druga reakcja ludzi. Na początku uważają, że ten świat byłby piękny bez nas. Ale później zaczynają się zastanawiać, czy nie byłoby smutno, gdybyśmy odeszli? Ja natomiast uważam, że nie musimy czekać, aż wszyscy wyginą, aby Ziemia powróciła do lepszej kondycji. I to jest sedno mojej nowej książki.
Kto zajmie nasze miejsce?Mówi się, że natura nie znosi próżni. Czy gdyby ludzie wyginęli, inny gatunek mógłby w toku ewolucji przekształcić się w istotę wytwarzającą narzędzia, uprawiającą zboża i posługującą się mową – gatunek, który zdominowałoby Ziemię? Według Weismana to pawiany mogłyby podjąć taką próbę. Po Homo sapiens to one mają największy mózg ze wszystkich naczelnych i tak jak my przystosowały się do życia na sawannie, kiedy leśne siedliska w Afryce zaczęły się kurczyć. W książce The World without Us Weisman zastanawia się: „Jeżeli dominujące kopytne z sawanny, czyli bawoły, znikną, ich miejsce zajmą antylopy gnu. Czy jeśli znikną ludzie, zastąpią ich pawiany? Czy rozwój pojemności ich czaszek był hamowany w holocenie, ponieważ wyprzedziliśmy je i jako pierwsi zeszliśmy z drzew? Czy kiedy ustąpimy im miejsca, ich potencjał umysłowy dostosuje się do nowych okoliczności, przynaglając je do nagłej przepychanki ewolucyjnej, mającej na celu wepchnięcie się w każdą szczelinę opuszczonej przez nas niszy?”
Wydaje się, że Hollywood, w którym powstała długa seria filmów pod tytułem Planeta małp, podziela pogląd Weismana. Drugi scenariusz narodzin w Afryce mógłby się rozegrać setki tysięcy lat po pierwszym. Ciekawe, co pawiany archeolodzy pomyśleliby o wytworzonych przez ludzi przedmiotach – rzeźbach, sztućcach, plastikowych torebkach – które leżałyby zasypane ziemią pod ich stopami. Weisman przypuszcza, że „rozwój intelektualny istot, które by te przedmioty wykopały, niezależnie kim by one były, mógłby dzięki odkryciu gotowych narzędzi w szybkim tempie osiągnąć wyższy poziom ewolucji”. Nawet jako duchy mielibyśmy więc udział w kształtowaniu rzeczywistości.
Źródło: onet.plhttp://portalwiedzy....czasopisma.html