Napisano
04.10.2007 - 14:08
Mnie ciekawi jeszcze jedna sprawa - czytałem trochę na temat zaginięć samolotów i zawsze mowa jest o zniknięciu samolotu z radaru, bez żadnych anomalii. Po przyjrzeniu się tematowi dokładnie, można by teorię o metanie podważyć. Zacznijmy od tego jak działa radar. Jest to antena wysyłająca fale radiowe, które odbijają się od obiektów w jej zasięgu. Każde takie zakłócenie fal odczytywane jest na monitorze operatora jako obecność jakiegoś obiektu (samolotu, statku) Kiedy więc samolot wybucha, odrywają się od niego największe części - skrzydła, statecznik czy silniki. W tym momencie na monitorze można zauważyć rozdzielenie echa - każdy ze spadających dużych elementów jest teraz dla radaru osobnym "samolotem". Dopiero po chwili wyjścia ich poza zasięg urządzenia części zaczynają znikać. W dzisiejszych czasach kontroler lotu nie zauważy momentu, w którym samolot się rozpada, ponieważ nie otrzymuje on na swoim monitorze surowych danych z anteny radarowej, ale kilka połączonych "warstw" informacji, w których radar jest podstawą - to pozycja i prędkośc maszyny. Do tego dochodzą informacje o kodzie transpondera (numer identyfikujący maszynę w obszarze) pobierane z urządzeń nadawczych samolotu. To wszystko połączone w jeden strumień dociera na monitor w postaci punktu podpisanego jako jednostka o danym kodzie wywoławczym, podana jest jej prędkość, wysokość i kierunek poruszania. Kiedy następuje katastrofa najpierw znikają znaki identyfikacyjne, potem sam punkt na radarze. We wczesnych latach pięćdziesiątych wszystko polegało na obserwacji zakóceń echa, czyli właśnie samotnego zielonego punkciku. Gdyby jego zniknięcie poprzedzone było jakimiś dziwnymi zjawiskami, pewnie zostałoby to odnotowane. Można więc sądzić, że samoloty nad trójkątem nie tyle wybuchały, co spadały jak kamienie. Być może też wybuchy nie były na tyle silne, aby rozerwać maszynę, choć w to akurat wątpię - atmosfera metanu + areozol paliwa + iskra = wiadomo...