Poniekąd zgadzam się z tym, co moim zdaniem Edgar Cayce chciał swoimi "Odczytami" przekazać, z ogólnymi wartościami, które w nich dostrzegam. Odbieram tekst jako pisany "uczuciowo", tak jak gdyby Cayce posługiwał się podczas formowania i wykładania swej teorii w dużej mierze instynktem, "pasją", nie potrafił jednak, nie chciał lub nie mógł się do tego inaczej ustosunkować, popatrzeć bardziej obiektywnie z boku, skonfrontować jej z innymi źródłami. Nie wykroczył bowiem poza mentalność chrześcijańską, z góry ograniczył się lub miał już ograniczony, "wypaczony" takim, a nie innym wychowaniem, umysł i stąd dywagacje takie, a nie inne, użyte w "Odczytach" i późniejszej "W kręgu nieśmiertelności", której suma summarum nie czytałem.
Nie mogę bowiem zgodzić się z istnieniem "duszy" jako takiej. Uważam, jak
Scpt (zresztą, żeby dużo nie cytować, moje zdanie jest tożsame z całością Twojego posta), iż:
znacznie bardziej prawdopodobne, że człowiek pod tym względem jest najzwyklejszym zwierzakiem służącym jako maszyna do reprodukcji i ewolucji
Jednakowoż odczytując przekaz Cayce'a metaforycznie, symbolicznie oraz wiążąc go z metodami psychoanalizy, staje mi się on wiele bliższy. Dusza to dla mnie jakaś część jaźni, nieświadomość lub zespoły śladów pamięciowych, popędy. Traktując Boga jako coś przedwiecznego, element dziki i pierwotny, nazywając go choćby "miłością", którą to traktować można jako chemiczne spontaniczne poddanie się "społecznym" siłom natury, pradawnego instynktu (hormonów) prowadzącego we wszystek formach do przetrwania gatunku (opieka, troska, tęsknota, pożądanie), można powiedzieć, iż racją jest twierdzenie o utraconej przez wolną wolę (jaźń) "boskości", podobieństwie do Najwyższego (czy też najniższego, gdyż zwierzęcego). Człowiek byłby więc najświatlejszą oraz najpodlejszą społem emanacją uczuć, oddziaływania hormonów i "wpisanych" archetypów, a wyróżnia go od innych zwierząt właśnie zdolność do zbuntowania się przeciwko wewnętrznym nakazom ciała, powstrzymanie się od "pokus", społecznych nawet.
Tym samym stanowczo wykluczam jednak możliwość samoświadomości dusz na poziomie innym, niż komórkowy, dążący do przetrwania.
Dlatego też uważam, iż wnikliwa lektura Cayce'a nie musi być straconym czasem. Warto oddać dlań kilka chwil, gdyż jego "Odczyty" mają sens i potencjał, który nie został do końca wykorzystany. Jest trochę zbyt dużo myślowego chaosu, który jako teza stricte religijna wydaje się nawet spójna, lecz wyżej "przetłumaczona" prawda o istocie człowieka i człowieczeństwa została wg mnie ukazana tak, jak jest to chyba bardzo właściwe i słuszne.
Macie rację, mówiąc, że każdy człowiek może decydować, co jest dla niego dobre, a co złe, ale to wcale nie znaczy, że nie istnieje żadne inne, ponadczasowe, większe, uniwersalne dobro i zło. Miłość zawsze będzie siłą piękną i budującą, a nienawiść okropną i siejącą chaos. To jest zakodowane w naszej moralności wrodzonej.
Tak i dlatego sądzę, że nie ma czegoś takiego jak dobro uniwersalne. To nie jest tak. Ze względu na zakodowane archetypy pomoc komuś wydaje się czymś dobrym, tak samo jak np. pocałunek (oba "socjalne" zachowania wydają się takie, gdyż w efekcie prowadzą do przetrwania gatunku), zaś morderstwo (mniejsze szanse na przetrwanie, gdyż zmniejsza się liczba osobników z danego gatunku) za coś złego. Czy to jest coś uniwersalnego, stałego? Chyba zależy, jak zapatrywać się na znaczenie tego przymiotnika. Czy "uniwersalny" w historii ludzkości, czy jako "wieczny" dla wszechświata? W strukturze biologicznej, na poziomie "dusz", tak jak je odczytuje, pozostaje jedynie instynkt i wtedy nie ma już dobra i zła, a jedynie działanie ewolucyjnie korzystne i niekorzystne. Wydaje mi się, że tak samo należałoby rozpatrywać te moralne pojęcia na gruncie codzienności. Obiektywnie pozostaje jedynie coś, co komuś szkodzi i dlatego jest w jego mniemaniu "złe" i coś, co zdaje się być korzystne, a więc "dobre". Czy jednak człowiek ma prawo przypisywać sobie tak wielką i/bądź istotną rolę, iż coś, co tkwi utrwalone w jego społeczności (teraz w sensie "globalnej wioski", gatunku homo sapiens sapiens) ma od razu być "wieczne", "niezmienne"? Przetrwanie gatunku jest dlań jedynie korzystne, śmierć zaś to strata jednostki, która w przypadku wtórności może zniszczyć dany rodzaj istot. Ale nie można IMO uzurpować sobie "wiecznej" trwałości rasy ludzkiej, a więc także jej "uniwersalnej" moralności.
Poza tym pojęcia te są względne. Wymieranie jednego gatunku (słabszego) pozwala na rozwój silniejszego.
(...) Te symboliczne 21 gram (...) to może być powietrze z płuc, albo coś innego...
Dla mnie wyjaśnienie wydaje się dość łatwe (choć moge się tu mylić, gdyż za bardzo się tym nigdy nie interesowałem). Sadzę, że wyładowania elektryczne, odpowiedzialne za pracę mózgu, muszą mieć jakąś określoną wagę i w chwili zaprzestania przez nich swoich zwyczajnych procesów oraz niszczenia, ulegania degradacji, waga człowieka może się minimalnie zmniejszyć.