Choć już dawno temu udowodniono, że Całun Turyński nie był pośmiertnym okryciem Jezusa, nadal można znaleźć osoby, które padną przed nim na kolana. Katastrofa UFO w Roswell to Całun Turyński ufologii, zaś osoby, które nie tylko wierzą, ale i próbują przekonać innych o jej prawdziwości, wyświadczają rzetelnym badaczom niedźwiedzią przysługę.
Galaktyczne trudności
Twierdzenie, że kosmici nie istnieją, byłoby głupotą. Szacuje się, że we wszechświecie znajdują się setki miliardów galaktyk, zaś na jedną galaktykę przypadają setki miliardów gwiazd. Nawet jeśli przyjąć, że zaledwie jedna planeta na milion charakteryzuje się warunkami, w których może rozwinąć się życie, znaczy to, że żywe organizmy w takiej czy innej formie egzystują na przynajmniej kilkunastu miliardach planet! Statystycznie rzecz biorąc, brak istnienia życia poza Ziemią jest po prostu niemożliwy.
Ale dla nas nie ma to najmniejszego znaczenia. Nigdy nie dowiemy się, jak wygląda jakiekolwiek obce społeczeństwo teraz, w tej chwili. Odległości, jakie musieliby pokonać kosmici, aby odwiedzić naszą planetę, są tak duże, że żadna sonda ani żaden żywy wysłannik nie reprezentowałby aktualnego stanu swojej cywilizacji. Na dobrą sprawę nawet gdyby na Ziemię spadła kosmiczna butelka z wiadomością od obcej rasy, ta rasa mogłaby nie istnieć od milionów lat.
Po co takie przydługie wprowadzenie? Ponieważ zwolennicy teorii o ingerencji kosmitów w ludzkie życie najwyraźniej nie zdają sobie sprawy z tego, jak duży jest wszechświat. Rok świetlny to w jego skali odległość tak mała, że wręcz pozbawiona znaczenia, natomiast tysiąclecie to mniej niż mgnienie oka.
Zakładanie, że ze wszystkich możliwych do odwiedzenia planet i we wszystkich przedziałach czasowych kosmici przybyli akurat na Ziemię opanowaną przez ludzi, a ze wszystkich interesujących miejsc postanowili wybrać się do Roswell, zakrawa na coś więcej niż naiwność. To ignorancja posunięta do granic głupoty. To lekceważenie natury. To pycha galaktycznych rozmiarów, a wreszcie zwykłe oszołomstwo, które przyczynia się do postrzegania ufologii w kategoriach absurdu albo hobby dla dużych dzieci.
Gdyby kosmici mogli nas odwiedzić; gdyby posiadali technologię pozwalającą przezwyciężyć niewyobrażalne przeciwności, uniemożliwiające kontakt z obcą cywilizacją – wówczas nie potrzebowaliby działać z ukrycia, ponieważ nasza reakcja nie miałaby dla nich żadnego znaczenia. Jeśli natomiast chcieliby pozostać niewykryci, nigdy nie dowiedzielibyśmy się o ich istnieniu.
Twierdzenie, że pojazd zaawansowany na tyle, by pokonywać pozostające poza ludzkim pojmowaniem odległości, mógł rozbić się na Ziemi w wyniku awarii lub zestrzelenia przez broń z 1947 roku, jest przejawem kompletnego niezrozumienia zagadnień związanych z rzetelną ufologią.
Co stało się w Roswell?
No dobrze, ale co w takim razie stało się w Roswell? Zacznijmy od tego, co się nie stało: nie rozbił się tam statek kosmitów. Do takiego wniosku można dojść nawet pomijając wszystkie argumenty, które przedstawiłem powyżej. Bajka o kraksie statku obcych to wytłumaczenie zbyt proste i zbyt wygodne. Dla kogo?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy poznać kontekst historyczny incydentu. Oto jesteśmy w Stanach Zjednoczonych w roku 1947. Od dwóch lat napięcie na linii USA – ZSRR wzrasta. Dzięki przeciekom z rosyjskich instytucji Amerykanie dowiadują się, że drugie największe mocarstwo świata postrzega ich jako zagrożenie. Na dodatek Stalin jest święcie przekonany o istnieniu planów rychłego ataku na Związek Radziecki. Istnieje już „żelazna kurtyna”, szczelnie oddzielająca świat Zachodu od świata Wschodu, a kontrowersje wokół rozbieżnych pomysłów na odbudowę gospodarki Europy inspirują Rosjan do utworzenia Kominformu – organizacji mającej walczyć z kapitalizmem.
Nie zapominajmy, że cały świat zdaje sobie sprawę z potęgi bomby atomowej. ZSRR nieustannie dąży do jej pozyskania; jednocześnie po obu stronach kurtyny przez cały czas trwają prace nad kolejnymi rodzajami broni oraz urządzeń szpiegowskich. Poważnie zaczyna się mówić o sztucznych satelitach, silnikach odrzutowych, technologiach antyradarowych, o ponaddźwiękowych samolotach i innym sprzęcie, który jeszcze w latach 30. generalna publika postrzegała jako wymysł science-fiction.
Amerykanie prowadzą więc prace nad nowymi maszynami, które pozwoliłyby im osiągnąć przewagę nad potencjalnym przeciwnikiem. Oczywiście wszystko, co z tym związane, jest ściśle tajne, zaś testy odbywają się w terenach słabo zaludnionych – na przykład w okolicy baz wojskowych na pustyni Nevada czy na pustkowiach Nowego Meksyku. W pobliżu niepozornych, zapomnianych, nudnych miasteczek – takich jak Roswell.
Nie potrzeba wglądu w tajne dokumenty, aby zorientować się, że historia o kosmitach to potencjalnie bardzo, ale to bardzo wygodna przykrywka dla katastrofy prototypowego samolotu czy pocisku. Zbagatelizowanie, czy wręcz ośmieszenie sprawy w oczach opinii publicznej może skutecznie odwrócić uwagę od incydentu, zaś celowa dezinformacja ze strony rządu w tym przypadku tylko pomaga interesom Stanów Zjednoczonych.
Oczywiście, dla niektórych to wytłumaczenie jest zbyt proste, zbyt logiczne i zbyt banalne, aby w nie uwierzyć. Ale nawet i ono jest nadmiernie rozwinięte i wydumane, bo w rzeczywistości nikomu nie chciało się tworzyć tak skomplikowanej, wielopoziomowej przykrywki. Życie, niestety, jest nieciekawe, a jeżeli zagłębicie się w sprawę Roswell, zauważycie, że wątki kosmiczne pełne są przekłamań lub najzwyklejszego fantazjowania. Mit o katastrofie UFO powstał w wyniku dziennikarskich zaniedbań oraz nadmiernej chęci odnalezienia czegoś niezwykłego.
Fakty i przekłamania
Najpierw fakty. Na początku lipca 1947 roku farmer William Brazel z Roswell zgłosił się w biurze szeryfa, twierdząc że znalazł pozostałości latającego spodka. Szeryf powiadomił o tym wojsko stacjonujące na lotnisku Roswell Army Air Field; żołnierze przyjrzeli się sprawie i już 8 lipca przedstawiciel RAAF wydał oświadczenie o odnalezieniu szczątków „latającego dysku”. Następnego dnia badający znalezisko generał brygady Roger Ramey stwierdził, że to tylko balon meteorologiczny.
I na tym się skończyło.
Media skupiły się na innych sprawach. Nikt nie był zainteresowany „nieziemskim” odkryciem. Roswell zniknęło z radaru mediów.
O mieścinie i związanej z nią chwilowej, rozczarowującej sensacji świat przypomniał sobie na przełomie lat 70. i 80., kiedy ufolog Stanton Friedman znalazł rzekomego „świadka zdarzenia”. I znowu do zrozumienia sytuacji potrzebny jest kontekst historyczny.
W roku 1978 kosmici byli tak modni, jak nigdy wcześniej i nigdy potem. W kinach królowały Gwiezdne wojny, czyli największy hit w historii sztuki rozrywkowej. Ten sam hit, który doprowadził do zarejestrowania religii Jedi, opartej na kilku dialogach pomiędzy bohaterami. Film, którego dorośli fani regularnie przebierają się w kostiumy niedorzecznie wyglądających postaci. Dzięki Gwiezdnym wojnom ludzie oszaleli na punkcie kosmosu i kosmitów, nic więc dziwnego, że Roswell znów stało się ośrodkiem zainteresowania.
...a „świadków” nagle zaczęło przybywać. Friedman miał jednego, ale Bill Moore znalazł już siedemdziesięciu (!). Niewiele brakowało, aby osiągnięto liczbę trzycyfrową, a przecież wszystko zaczęło się od pojedynczego zgłoszenia od farmera, który znalazł metalowy przedmiot na swojej posiadłości. Oczywiście ufolodzy nie różnicowali swoich „świadków” na naocznych czy pośrednich, bo to umniejszałoby atrakcyjności ich zeznań; w rzeczywistości większość przepytanych nigdy nie widziała szczątków na własne oczy, a tylko przebywała w Roswell w trakcie incydentu.
To jeszcze nic. Zebrane zeznania często różnią się między sobą - nie tylko w zależności od samych świadków. Ta sama osoba potrafiła opisać okoliczności incydentu na kilka różnych sposobów na przestrzeni 30 lat. Niektórzy wypytywani nie mogli nawet przypomnieć sobie roku, w którym nastąpiła rzekoma katastrofa - a ich wspomnienia są przedstawiane przez szalonych ufologów jako dowód na istnienie rządowej konspiracji!
Ostatnim gwoździem do trumny teorii spiskowych jest Melvin Brown, czyli - według czołowych ufologów lat 80. - człowiek, który widział zwłoki kosmitów i nie bał się do tego przyznać. Melvin jest przedstawiany jako jeden z najważniejszych, najodważniejszych i najbardziej wiarygodnych świadków incydentu. W czym problem? Pan Brown zmarł zanim ktokolwiek zaproponował mu rozmowę o tamtych wydarzeniach. Informacje o jego roli w odnalezieniu wraku UFO pochodzą od jego córki - i tylko od niej, bo reszta rodziny stanowczo dementuje sensacje.
Roswell to współczesny mit
O pomyłkach i zwykłych kłamstwach w relacjach z Roswell można by pisać jeszcze długo, ale już to zrobiono – wielokrotnie oraz rzetelnie. Chcecie poznać szczegóły? Wystarczy spędzić kilka chwil w Google albo zamówić parę książek z zagranicznych sklepów.
Sedno tego wywodu jest następujące: historyjka o kosmitach w Roswell to bajka. Działająca na wyobraźnię, intrygująca, ale tylko bajka. Owszem, wszystko wskazuje na to, że obcy są gdzieś we wszechświecie, jednak nic nie szkodzi ich poszukiwaniom tak bardzo, jak maniakalne doszukiwanie się spisków tam, gdzie ich nie ma.
Jeżeli nie klękacie przed Całunem Turyńskim, nie ma powodu, żebyście wypatrywali kosmitów w Roswell.
---
©netscape - Mój tekst z końca 2012 roku. Jak dotąd leżał "w szufladzie".
Nie zezwalam na powielanie bez mojej zgody
Galaktyczne trudności
Twierdzenie, że kosmici nie istnieją, byłoby głupotą. Szacuje się, że we wszechświecie znajdują się setki miliardów galaktyk, zaś na jedną galaktykę przypadają setki miliardów gwiazd. Nawet jeśli przyjąć, że zaledwie jedna planeta na milion charakteryzuje się warunkami, w których może rozwinąć się życie, znaczy to, że żywe organizmy w takiej czy innej formie egzystują na przynajmniej kilkunastu miliardach planet! Statystycznie rzecz biorąc, brak istnienia życia poza Ziemią jest po prostu niemożliwy.
Ale dla nas nie ma to najmniejszego znaczenia. Nigdy nie dowiemy się, jak wygląda jakiekolwiek obce społeczeństwo teraz, w tej chwili. Odległości, jakie musieliby pokonać kosmici, aby odwiedzić naszą planetę, są tak duże, że żadna sonda ani żaden żywy wysłannik nie reprezentowałby aktualnego stanu swojej cywilizacji. Na dobrą sprawę nawet gdyby na Ziemię spadła kosmiczna butelka z wiadomością od obcej rasy, ta rasa mogłaby nie istnieć od milionów lat.
Po co takie przydługie wprowadzenie? Ponieważ zwolennicy teorii o ingerencji kosmitów w ludzkie życie najwyraźniej nie zdają sobie sprawy z tego, jak duży jest wszechświat. Rok świetlny to w jego skali odległość tak mała, że wręcz pozbawiona znaczenia, natomiast tysiąclecie to mniej niż mgnienie oka.
Zakładanie, że ze wszystkich możliwych do odwiedzenia planet i we wszystkich przedziałach czasowych kosmici przybyli akurat na Ziemię opanowaną przez ludzi, a ze wszystkich interesujących miejsc postanowili wybrać się do Roswell, zakrawa na coś więcej niż naiwność. To ignorancja posunięta do granic głupoty. To lekceważenie natury. To pycha galaktycznych rozmiarów, a wreszcie zwykłe oszołomstwo, które przyczynia się do postrzegania ufologii w kategoriach absurdu albo hobby dla dużych dzieci.
Gdyby kosmici mogli nas odwiedzić; gdyby posiadali technologię pozwalającą przezwyciężyć niewyobrażalne przeciwności, uniemożliwiające kontakt z obcą cywilizacją – wówczas nie potrzebowaliby działać z ukrycia, ponieważ nasza reakcja nie miałaby dla nich żadnego znaczenia. Jeśli natomiast chcieliby pozostać niewykryci, nigdy nie dowiedzielibyśmy się o ich istnieniu.
Twierdzenie, że pojazd zaawansowany na tyle, by pokonywać pozostające poza ludzkim pojmowaniem odległości, mógł rozbić się na Ziemi w wyniku awarii lub zestrzelenia przez broń z 1947 roku, jest przejawem kompletnego niezrozumienia zagadnień związanych z rzetelną ufologią.
Co stało się w Roswell?
No dobrze, ale co w takim razie stało się w Roswell? Zacznijmy od tego, co się nie stało: nie rozbił się tam statek kosmitów. Do takiego wniosku można dojść nawet pomijając wszystkie argumenty, które przedstawiłem powyżej. Bajka o kraksie statku obcych to wytłumaczenie zbyt proste i zbyt wygodne. Dla kogo?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy poznać kontekst historyczny incydentu. Oto jesteśmy w Stanach Zjednoczonych w roku 1947. Od dwóch lat napięcie na linii USA – ZSRR wzrasta. Dzięki przeciekom z rosyjskich instytucji Amerykanie dowiadują się, że drugie największe mocarstwo świata postrzega ich jako zagrożenie. Na dodatek Stalin jest święcie przekonany o istnieniu planów rychłego ataku na Związek Radziecki. Istnieje już „żelazna kurtyna”, szczelnie oddzielająca świat Zachodu od świata Wschodu, a kontrowersje wokół rozbieżnych pomysłów na odbudowę gospodarki Europy inspirują Rosjan do utworzenia Kominformu – organizacji mającej walczyć z kapitalizmem.
Nie zapominajmy, że cały świat zdaje sobie sprawę z potęgi bomby atomowej. ZSRR nieustannie dąży do jej pozyskania; jednocześnie po obu stronach kurtyny przez cały czas trwają prace nad kolejnymi rodzajami broni oraz urządzeń szpiegowskich. Poważnie zaczyna się mówić o sztucznych satelitach, silnikach odrzutowych, technologiach antyradarowych, o ponaddźwiękowych samolotach i innym sprzęcie, który jeszcze w latach 30. generalna publika postrzegała jako wymysł science-fiction.
Amerykanie prowadzą więc prace nad nowymi maszynami, które pozwoliłyby im osiągnąć przewagę nad potencjalnym przeciwnikiem. Oczywiście wszystko, co z tym związane, jest ściśle tajne, zaś testy odbywają się w terenach słabo zaludnionych – na przykład w okolicy baz wojskowych na pustyni Nevada czy na pustkowiach Nowego Meksyku. W pobliżu niepozornych, zapomnianych, nudnych miasteczek – takich jak Roswell.
Nie potrzeba wglądu w tajne dokumenty, aby zorientować się, że historia o kosmitach to potencjalnie bardzo, ale to bardzo wygodna przykrywka dla katastrofy prototypowego samolotu czy pocisku. Zbagatelizowanie, czy wręcz ośmieszenie sprawy w oczach opinii publicznej może skutecznie odwrócić uwagę od incydentu, zaś celowa dezinformacja ze strony rządu w tym przypadku tylko pomaga interesom Stanów Zjednoczonych.
Oczywiście, dla niektórych to wytłumaczenie jest zbyt proste, zbyt logiczne i zbyt banalne, aby w nie uwierzyć. Ale nawet i ono jest nadmiernie rozwinięte i wydumane, bo w rzeczywistości nikomu nie chciało się tworzyć tak skomplikowanej, wielopoziomowej przykrywki. Życie, niestety, jest nieciekawe, a jeżeli zagłębicie się w sprawę Roswell, zauważycie, że wątki kosmiczne pełne są przekłamań lub najzwyklejszego fantazjowania. Mit o katastrofie UFO powstał w wyniku dziennikarskich zaniedbań oraz nadmiernej chęci odnalezienia czegoś niezwykłego.
Fakty i przekłamania
Najpierw fakty. Na początku lipca 1947 roku farmer William Brazel z Roswell zgłosił się w biurze szeryfa, twierdząc że znalazł pozostałości latającego spodka. Szeryf powiadomił o tym wojsko stacjonujące na lotnisku Roswell Army Air Field; żołnierze przyjrzeli się sprawie i już 8 lipca przedstawiciel RAAF wydał oświadczenie o odnalezieniu szczątków „latającego dysku”. Następnego dnia badający znalezisko generał brygady Roger Ramey stwierdził, że to tylko balon meteorologiczny.
I na tym się skończyło.
Media skupiły się na innych sprawach. Nikt nie był zainteresowany „nieziemskim” odkryciem. Roswell zniknęło z radaru mediów.
O mieścinie i związanej z nią chwilowej, rozczarowującej sensacji świat przypomniał sobie na przełomie lat 70. i 80., kiedy ufolog Stanton Friedman znalazł rzekomego „świadka zdarzenia”. I znowu do zrozumienia sytuacji potrzebny jest kontekst historyczny.
W roku 1978 kosmici byli tak modni, jak nigdy wcześniej i nigdy potem. W kinach królowały Gwiezdne wojny, czyli największy hit w historii sztuki rozrywkowej. Ten sam hit, który doprowadził do zarejestrowania religii Jedi, opartej na kilku dialogach pomiędzy bohaterami. Film, którego dorośli fani regularnie przebierają się w kostiumy niedorzecznie wyglądających postaci. Dzięki Gwiezdnym wojnom ludzie oszaleli na punkcie kosmosu i kosmitów, nic więc dziwnego, że Roswell znów stało się ośrodkiem zainteresowania.
...a „świadków” nagle zaczęło przybywać. Friedman miał jednego, ale Bill Moore znalazł już siedemdziesięciu (!). Niewiele brakowało, aby osiągnięto liczbę trzycyfrową, a przecież wszystko zaczęło się od pojedynczego zgłoszenia od farmera, który znalazł metalowy przedmiot na swojej posiadłości. Oczywiście ufolodzy nie różnicowali swoich „świadków” na naocznych czy pośrednich, bo to umniejszałoby atrakcyjności ich zeznań; w rzeczywistości większość przepytanych nigdy nie widziała szczątków na własne oczy, a tylko przebywała w Roswell w trakcie incydentu.
To jeszcze nic. Zebrane zeznania często różnią się między sobą - nie tylko w zależności od samych świadków. Ta sama osoba potrafiła opisać okoliczności incydentu na kilka różnych sposobów na przestrzeni 30 lat. Niektórzy wypytywani nie mogli nawet przypomnieć sobie roku, w którym nastąpiła rzekoma katastrofa - a ich wspomnienia są przedstawiane przez szalonych ufologów jako dowód na istnienie rządowej konspiracji!
Ostatnim gwoździem do trumny teorii spiskowych jest Melvin Brown, czyli - według czołowych ufologów lat 80. - człowiek, który widział zwłoki kosmitów i nie bał się do tego przyznać. Melvin jest przedstawiany jako jeden z najważniejszych, najodważniejszych i najbardziej wiarygodnych świadków incydentu. W czym problem? Pan Brown zmarł zanim ktokolwiek zaproponował mu rozmowę o tamtych wydarzeniach. Informacje o jego roli w odnalezieniu wraku UFO pochodzą od jego córki - i tylko od niej, bo reszta rodziny stanowczo dementuje sensacje.
Roswell to współczesny mit
O pomyłkach i zwykłych kłamstwach w relacjach z Roswell można by pisać jeszcze długo, ale już to zrobiono – wielokrotnie oraz rzetelnie. Chcecie poznać szczegóły? Wystarczy spędzić kilka chwil w Google albo zamówić parę książek z zagranicznych sklepów.
Sedno tego wywodu jest następujące: historyjka o kosmitach w Roswell to bajka. Działająca na wyobraźnię, intrygująca, ale tylko bajka. Owszem, wszystko wskazuje na to, że obcy są gdzieś we wszechświecie, jednak nic nie szkodzi ich poszukiwaniom tak bardzo, jak maniakalne doszukiwanie się spisków tam, gdzie ich nie ma.
Jeżeli nie klękacie przed Całunem Turyńskim, nie ma powodu, żebyście wypatrywali kosmitów w Roswell.
---
©netscape - Mój tekst z końca 2012 roku. Jak dotąd leżał "w szufladzie".
Nie zezwalam na powielanie bez mojej zgody